Młyny mają w sobie coś, co
sprawia, że nie mogę przejechać koło nich obojętnie, nie rzucając choćby
jednego, powłóczystego spojrzenia w ich kierunku. Nie do końca potrafię to
„coś” zdefiniować i nie do końca rozumiem swoje zainteresowanie nimi, ale potrafię
żyć z tą niewiedzą. Najczęściej tłumaczę to sobie nostalgią za tym, co było, i
co przeminęło bezpowrotnie. Za czasami, w których ludzie żyli bez Facebooka,
bez gadżetów elektronicznych i całkiem sobie chwalili to życie. Bo życie bez
wymienionych udogodnień jest jak najbardziej możliwe, choć zapewne dla
niektórych ludzi niewyobrażalne i niezrozumiałe jak mechanika kwantowa albo
zachowanie kobiety mocno dotkniętej przez PMS.
Kiedy zatem młyn Elphin
„wyrósł” przede mną w drodze nad ukochany ocean, pomyślałam sobie „why not?”.
Dlaczego by go nie zwiedzić, skoro do obranego celu jeszcze długa droga, a mały
przystanek na trasie jest przecież jak najbardziej wskazany. Tyle razy już koło
niego przejeżdżałam, że wreszcie należało wykonać kolejny krok – zwiedzić go, a
nie poprzestawać na patrzeniu.
Miałam już na koncie kilka
innych zwiedzonych młynów - w Irlandii i w Belgii - wiedziałam zatem, czego się
spodziewać i domyślałam się, że zwiedzenie kolejnego absolutnie nie
zrewolucjonizuje mojego życia. Ale to akurat nie stanowiło dla mnie żadnej
przeszkody. Pogoda sprzyjała, biały młyn pięknie prezentował się na tle
niebieskiego nieba [a połączenie bieli i kobaltu to jedna z moich ulubionych
kompozycji kolorystycznych], a ja koniecznie chciałam jak najszybciej przejść
przez drogę, która oddzielała „parking” od młyna i niewielkiego budynku Visitor
Centre.
W słoneczną pogodę Elphin
Windmill jest naprawdę wdzięcznym obiektem do fotografowania z tymi swoimi
małymi czerwonymi drzwiczkami, białymi ścianami i dachem krytym strzechą. Ten
dach to w pewnym sensie jego znak rozpoznawczy. Nie jest drewniany jak w
przypadku kilku innych irlandzkich młynów, lecz wykonany ze słomy z żyta.
Choć sam młyn jest dość
wiekowy, na turystycznej mapie zaistniał stosunkowo niedawno. Dwudziestego
drugiego czerwca 2016 roku Elphin Windmill świętował dwudziestą rocznicę
swojego oficjalnego otwarcia, na które to wówczas specjalnie przybył Gabriel
Byrne, irlandzki aktor, znany m.in. z takich produkcji jak „Wikingowie” i
„Człowiek w żelaznej masce”.
Spostrzegawczym osobom z
pewnością nie umknie drewniana budka przytwierdzona do ogrodzenia tuż przy
wejściu na teren młyna. Umieszczono ją tu dla wszystkich tych, którzy chcieliby
dołożyć swoją cegiełkę do utrzymywania zabytku w dobrym stanie. Tu warto
wspomnieć, że obecny wygląd tego zabytku zawdzięczamy w dużej mierze lokalnemu
stowarzyszeniu non-profit – dlatego wszystkie datki są jak najbardziej mile
widziane.
Elphin Windmill jednak nie
zawsze wyglądał tak jak dziś. Nieprzypadkowo wzniesiono go akurat w tym miejscu
[sprzyja ono okiełznaniu wiatrów wiejących nad równinami] gdzieś w pierwszej
połowie XVIII wieku. Jego żywot był dosyć krótki. Przez około 100 lat
pieczołowicie mielił owies, pszenicę i ziarna lnu regularnie dowożone tu przez
lokalnych farmerów. Niedługo po nadejściu końca wojen napoleońskich,
przypadającego na 1815 rok, nadszedł też kres mielenia zboża, jako że ceny mąki
mocno spadły w całej Europie, a już szczególnie na Zielonej Wyspie. Tym oto
sposobem młyn pozostawiono na pastwę losu, by przez najbliższe 160 lat niszczał
i marniał ku utrapieniu lokalnej ludności.
Szczęśliwym trafem w 1992
roku młyn – już mocno nadgryziony przez ząb czasu – wraz z przyległym do niego
terenem trafił w ręce miejscowej organizacji i od tamtego momentu rozpoczęło
się usilne przywracanie go do życia. Dzięki umiejętnie przeprowadzonemu
projektowi, mającemu na celu odrestaurowanie zabytku, a także połączeniu sił
organizacji rządowej i lokalnej społeczności, udało się to, co kiedyś mogło
wydawać się niewykonalne. Dziś ten trzypoziomowy młyn stoi otworem dla
wszystkich tych, którzy chcieliby przyjrzeć mu się z bliska.
Choć wnętrze może
niektórych rozczarować, bo poza stromymi drewnianymi drabinami, wycinkami z
gazet i skomplikowanymi mechanizmami mielącymi ziarna niewiele tam jest,
znajdujące się w sąsiednim budynku muzeum może nieco uratować sytuację.
Oryginalne, czerwone drzwi
w kształcie podkowy otwierają przed nami furtkę do czasów słusznie minionych.
Czasów, które niekoniecznie wspomina się z łezką w oku. Muzeum skrywa bowiem
m.in. maszyny wykorzystywane niegdyś przy znienawidzonych przeze mnie żniwach.
Zapewne niewiele one powiedzą współczesnym nastolatkom, którym praca fizyczna
jest w wielu przypadkach zwyczajnie obca, ale osoby, których dzieciństwo
przypadło na lata 80. i 90. i to w dodatku na wsi z pewnością rozpoznają
niektóre z maszyn. Ja stanęłam tam oko w oko z mechanicznymi potworami mojego
dzieciństwa: młockarnią i wialnią.
Moi rodzice od zawsze
pracowali zawodowo na cały etat, zatem mimo mieszkania na wsi nie mieli
gospodarstwa rolnego. Pech jednak chciał, że u dziadków i innych krewnych
sytuacja była zupełnie inna. Co roku, mnie i mojemu rodzeństwu, lato skutecznie
obrzydzała wizja młocki – długich godzin spędzonych w stodole dziadka na
oddzielaniu ziaren zboża od jego kłosów. Czynność męcząca dla dorosłych, a co dopiero dla dzieci. Niegdyś używano do
tego cepów, później zaś wspomnianej młockarni, która miała być wielkim
udogodnieniem. Tymczasem rzeczywistość wyglądała tak, że maszyną [i stojącym na
niej człowiekiem] rzucało jak w czasie sztormu lub trzęsienia ziemi. Jakby tych
atrakcji było mało, kurzyło toto okrutnie i huczało niemożebnie, zapewne
spokojnie przekraczając głośność 140 dB [eureka! To by wyjaśniało, dlaczego nie
mam słuchu muzycznego. To nie słoń nadepnął mi na ucho, tylko młockarnia
uszkodziła słuch!]. Dźwięk piły motorowej w porównaniu z młockarnią dziadka był
najbardziej finezyjną pieszczotą dla mojego ucha. Dzień, w którym w rodzinne
pola zbóż wyjechały kombajny był jednym z najpiękniejszych dni w moim życiu.
Elphin Windmill stoi sobie
w hrabstwie Roscommon, a gdyby wśród Was znalazł się jakiś wielki miłośnik
młynów, chcący jak najszybciej zobaczyć ten zabytek na własne oczy, podpowiadam
Wam, że najbliżej do niego z oddalonego o nieco ponad 50 km lotniska w Knock.
Przepiekne zdjecia droga Taito, i dosc urokliwy zakatek. Wiele razy szukajac jakiegos nowego miejsca, ktore moglbym odwiedzic, a przy tym znajdujacego sie w rozsadnej odleglosci ode mnie, zerkalem rowniez i na mape Roscommon i jakos nigdy tego wspolnianego przez Ciebie nan nie zauwazylem. Moze po prostu nie jest ono traktowane jako az tak wielka atrakcja turystyczna i przez to jest niezbyt popularne, bedac odwiedzanym jedynie przy okazji, przez przejezdnych raczej niz przyjezdnych :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam cieplo,
P.
Zdecydowanie nie jest to znana i wielka atrakcja, zatem nie dziwi mnie, że o niej nie słyszałeś. Sama dowiedziałam się o tym młynie dopiero wtedy, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam go na własne oczy.
UsuńW Roscommon są też całkiem przyzwoite ruiny zamku, w dodatku w przyjemnej scenerii ["jeziorko" wraz z jego fauną...]. Miałam je kiedyś opisać, ale - jak zwykle - zabrakło mi weny.
Ja również przesyłam serdeczne pozdrowienia :)
Hej, hej, hej Złota Rybko!
OdpowiedzUsuńJeśli nie chcesz mojej zguby....aj, pomyliłam bajki;-)
Piękny ten wiatrak. Wiesz co Ci powiem? Ja mam do wiatraków w Irlandii straszliwego pecha. Zawsze są zamknięte. Byłam kiedyś w Skerries, nie udało mi się wejść. Innym razem obchodziłam kilka razy dookoła wiatrak w Tralee-nic z tego. Godziny otwarcia mówiły co innego, a zamknięte wejście swoje...
Nigdy nie udało mi się zobaczyć w Irlandii żadnego wiatraka od środka. Taki pech.
Nie zazdroszczę pracy przy kłosach. Moja siostra ma pole i wiem, że to bardzo ciężka praca.
Jeszcze jakieś życzenia masz do złotej rybki? Co po młynie? Zamek, ogród, czy post z przeróżnymi "polecankami"? :)
OdpowiedzUsuńPrawda? Też tak uważam :) Bardzo wdzięczny obiekt do fotografowania - zdjęcia same się robią, nie trzeba się wysilać :)
Ja za to miałam to szczęście, że byłam zarówno w Skerries jak i Blennerville. O tym ostatnim mam nawet zrobioną relację. Kiedyś ją wrzucę na bloga. Pocieszę Cię jednak i powiem, że najładniejsze są od zewnątrz! :)
Zgadza się. Szczególnie dla dziecka, no ale na wsi najczęściej każda para rąk ma znaczenie. Na szczęście to już tylko odległa przeszłość.
Miłego tygodnia, Rose! :) Dziękuję za komentarz.
Myślałaś, że wybiorę ogród, zatem niech będzie ogród;)
Usuńo Ty! Czekam wobec na relacje z pozostałych dwóch wiatraków. Szczególnie ten drugi jest malowniczy.
Wzajemnie miłego tygodnia!
Miałam nadzieję, że się na niego zdecydujesz, albowiem jest naprawdę piękny. Mam nadzieję, że przypadnie Ci do gustu i że kiedyś zobaczysz go na żywo.
UsuńSkerries - zdaje się - było bardzo, bardzo dawno temu opisane, a Blennerville może jeszcze w tym roku będzie ;)
Zawarłam tym ogrodem kompromis z moją złotą rybką.
UsuńOj, czy ja mam luki w pamięci? Jeśli tak powinnam się zacząć martwić albo zacząć pić mniej alkoholu:D Jakie może jeszcze w tym roku? Czy ja mam tam przyjechać do tej Irlandii?;-)
Ach, jaka Ty jesteś miła dla złotej rybki! :) Ale czy przy tym nie interesowna? ;) Nie liczysz po cichutku na spełnienie dodatkowego życzenia, hę? ;)
UsuńDoigrałaś się - za te luki w pamięci możesz obwiniać Aperol Spritz ;) A tak poważnie, to historia antyczna, pewnie jeszcze wtedy nie było Cię u mnie. Nie doszukuj się w tym swojej winy :)
Przyjeżdżaj :) Tylko może nie teraz, bo huragan nadciąga ;)
Czasami zdarza mi się być miłą:D Ja? Interesowna? No wiesz Ty co! Nieładnie podejrzewać mnie o takie rzeczy!:D Przecież duża już jestem i wiem, że nie spakujesz mi młodego Gleesona do paczki:P Nie zmieściłby się!
UsuńAła. Biedny, niewinny Aperol? To nie Aperol tylko duże ilości czerwonego wina ostatnimi czasy:P Uff, kamień z serca.
Właśnie czytałam o tym huraganie. Mam na fejsie polubionych dużo irlandzkich stron i na każdej z nich o tym piszą. Mam nadzieję, że Was tam jeszcze nie porwało. Pewnie jak zwykle najbardziej oberwie Galway i inne miasteczka nad oceanem.
Pewnie wtedy, kiedy wykorzystujesz swój kobiecy urok w kontakcie z jakimś nieszczęśnikiem ;)
UsuńJak duża? ;) Cały czas podkreślasz, jaka mała jesteś... krasnoludku! ;)
Spokojnie, znalazłaby się na niego jakaś klatka albo kontener ;)
Nie dziwi mnie to, bo tu o niczym innym od paru dni nie mówili. No może poza Brexitem ;) Nie taki diabeł straszny, jak go malują. Prawie nie zauważyłam, że był jakiś sztorm ;) Uroki mieszkania w głębi lądu.
Sokole Oko
OdpowiedzUsuńMłyn piękny też lubię stare młyny i wiatraki. Te rolnicze maszyny jako miastowemu dziecku nic mi nie mówią ale to piękne biurko a raczej szkolna ławka z otworami na kałamarz to coś przy czym siadali w szkole moi rodzice wiec aż tak dawne czasy to nie są. Fajne miejsce, też bym tam zajrzała przy okazji.
Możesz uważać się za szczęściarę, skoro nic Ci nie mówią! :)
UsuńAż tak źle zapamiętałaś okres żniw? Ja co prawda miastowy jestem, ale bardzo miło wspominam czasy kiedy w wakacje jeździłem na wieś w okolice Stróż w Małopolsce. I żniwa z wiązaniem snopków powrósłem z łodyg zbóż a później ładowanie na wóz drabiniasty przeschniętych snopków i zwożenie z pola. I wykopki wczesnych ziemniaków. I młócenie zboża także. Dziś jestem szczęśliwym (?) posiadaczem kawałka ziemi w tamtej okolicy a w stodole stoi podobna młocarnia (jak tam określa się owego potwora ;)) ze starym motorem spalinowym do napędzania jej za pomocą pasa transmisyjnego. Wialni niestety nie posiadam, tak mi się w każdym razie wydaje. A czy ty wiesz moja droga, że wprowadzenie kombajnów na pola spowodowało, że dzisiejsza mąka jest o wiele gorszej jakości niż ta pozyskiwana jeszcze czterdzieści, pięćdziesiąt lat temu? Ale żeby nie było, że sam takie badania przeprowadzałem, to powiem, że czytałem długi wywiad z jakimś właścicielem piekarni i piekarzem z kilku pokoleniową tradycją.
OdpowiedzUsuńAle wierzę Ci, że możesz mieć w związku z pracami polowymi przykre wspomnienia. Sam do niedawna nienawidziłem "grzebania się" w ziemi, a obecnie tęsknię za moją chińską szklarnią. Z wiekiem ludzie dziwaczeją, czego jestem najlepszym przykładem i czego i Wam życzę. ;)
A zdjęcia jak zwykle na wysokim poziomie mile łechtają siatkówki. Taaaak, zgadzam się z Paniami, że wiatraki mają "coś" w sobie. Nie dziwmy się więc Cervantesowi, że obsadził je w jednej z głównych ról w swoim największym dziele.
Tak, i to jeszcze jak! Mam sentyment do paru rzeczy z mojego dzieciństwa, ale zdecydowanie nie do żniw. Jasne, jazda wozem drabiniastym ciągniętym przez konie bądź na dwukółce doczepionej do traktora, spanie na sianie - to wszystko było super, sama praca fizyczna (robienie powróseł, stawianie snopków, pomaganie w czasie młocki...] była męcząca dla dorosłych a co dopiero dla dziecka. Poza tym jako dziecko wolałam zwyczajnie się bawić, albo siedzieć gdzieś w kącie i czytać książkę, niż harować w polu, rysować sobie nogi i ręce ostrymi kłosami zbóż i wyciskać z siebie siódme poty. Dla Ciebie - jako miastowego dziecka - pewnie była dla miła odskocznia od codzienności, dla mnie - koszmar każdego lata.
UsuńO spadku jakości mąki nie miałam pojęcia, dziękować za ciekawostkę! :)
Witaj w klubie miłośników wiatraków :) I dziękuję bardzo za miłe słowa i za komentarz :)
Wiatrak (stawa Młyny), jest chyba najbardziej znanym symbolem mojego rodzinnego miasta, wiec jestem miłośnikiem jakby z urodzenia. ;)
UsuńAleż bardzo proszę (ukłon).
Tak, kojarzę go! Kiedyś sobie go wyszukałam, jak mi o nim napisałeś! Też piękny! :)
UsuńPS. Jeszcze raz bardzo serdecznie Cię przepraszam za mailowe zamieszenie! Cieszę się jednak, że się odezwałeś i wyjaśniliśmy sprawę! :) A w przyszłości nie myśl, proszę, że Cię za coś karzę! :)
Bardzo fajny wpis. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńMiło mi to czytać, dziękuję za komentarz :)
Usuń