niedziela, 29 września 2019
Potwory mojego dzieciństwa skryte w młynie - Elphin Windmill
poniedziałek, 23 lipca 2012
W podziemnym świecie górników z Arigna Mining Experience
Przed każdą wycieczką mam dwa życzenia. Pierwsze z nich dotyczy ładnej pogody. Drugie szczęśliwego powrotu do domu. O ile na to drugie jestem w stanie wywrzeć jakiś tam wpływ poprzez swoje zachowanie, w przypadku tego pierwszego już nie jest tak łatwo. Moja moc sprawcza nie jest aż tak potężna, by trzymać w karbach siły natury. Zresztą irlandzki deszcz rządzi się swoim prawami. Czasami pojawia się niespodziewanie, by po chwili zniknąć. Trzeba to po prostu zaakceptować jako „oczywistą oczywistość”. Jako normalny stan rzeczy.
Jednak tamtego dnia pogoda wyjątkowo nie miała dla mnie większego znaczenia. A wszystko to z prostej przyczyny – przez cały czas miałam przebywać pod ziemią. Arigna Mining Experience - miejsce, do którego zmierzałam - to fantastyczna atrakcja turystyczna, o której nie miałam pojęcia przez całe sześć lat życia na wyspie.
Kiedyś życie było proste – zwykliśmy czasami wypowiadać to zdanie w kontekście podróży po Irlandii. Otwierało się przewodnik i wybierało pierwsze lepsze miejsce.Nadszedł jednak taki czas, kiedy znalezienie w bedekerze jakiegoś miejsca, w którym jeszcze nie byliśmy, okazywało się być zadaniem o całkiem sporym stopniu trudności. Dodatkowo lata zwiedzania zabytków o podobnym charakterze sprawiły, że znacznie wzmógł się nasz apetyt na coś niecodziennego i innego. Kiedy zatem pewnego dnia natrafiłam na informację o Arigna Mining Experience, pomyślałam, że mam szansę dostać to, czego chciałam. W życiu nie byłam w żadnej kopalni. Kiedyś jednak musi być ten pierwszy raz. Nie miałam nic przeciwko, by był tu w Irlandii.
Arigna Mining Experience miało swoje oficjalne otwarcie w 2003 roku - trzynaście lat po zamknięciu kopalni - i powstało z inicjatywy tamtejszego społeczeństwa, które wspólnymi siłami chciało ocalić tradycję związaną z przemysłem górniczym. Centrum dokumentuje jakieś czterysta lat historii górnictwa w okolicy i - z tego co mi wiadomo - jest to jedyna tego rodzaju atrakcja na Zielonej Wyspie. Ale nie tylko dlatego kopalnia w Arigna jest niepowtarzalna. Jej największą zaletą jest autentyczność. Od samego początku do samego końca mamy do czynienia z autentyzmem: przemierzamy ścieżkę, którą setki razy pokonywali pracownicy, a za przewodników służą byli górnicy. To nie jest komercyjne miejsce, jakich na wyspie wbrew pozorom nie brakuje.
Minione stulecia nie były łaskawe dla mieszkańców hrabstwa Roscommon. Życie w XIX i XX wieku dalekie było od ideału, a stałe i dobrze płatne zatrudnienie pozostawało głównie w sferze marzeń. Choć rolnictwo odgrywało ważną rolę w północnej części hrabstwa, ziemia nie była tu najlepsza do uprawy. Częściowym rozwiązaniem problemów finansowych była praca w kopalni. Zwykło się mówić: there was money in Arigna when there was no money elsewhere. W Arigna były pieniądze, kiedy nie było ich nigdzie indziej. I to jest w zasadzie odpowiedź na pytanie, które pojawiło się w mojej głowie błyskawicznie, niemalże kilkanaście minut po tym, jak ciemny tunel poprowadził mnie wewnątrz góry, a przewodnik zaczął opowiadać o swojej byłej pracy.
Po obejrzeniu przeze mnie – i przespaniu w przypadku Połówka - trzydziestominutowego filmiku o niestety kiepskiej jakości nagrania i przejrzeniu ekspozycji przeróżnych przedmiotów, których znaczną część widziałam po raz pierwszy na oczy, opuściliśmy ciepłe pomieszczenie w centrum informacyjnym. Rozpoczął się drugi etap naszej przygody. Od tej pory wszystko miało wyglądać inaczej. Na naszych głowach pojawiły się kaski ochronne wręczone przez przewodnika i choć temperatura pomieszczenia wyraźnie spadła, znacznie wzrósł poziom adrenaliny.
Czułam przyjemną ekscytację, a jednocześnie dziwny ucisk w sercu stojąc przed wejściem do tunelu, nad którym znajdowała się figura Matki Bożej z trzymanym na ręku Dzieciątkiem. Ta dziura wydawała się być jakaś taka zimna i wroga, a chłód wydobywający się z tego miejsca pogłębiał to wrażenie. Wspomniany ucisk wzmocnił się, kiedy przesunęliśmy się parę kroków dalej i znaleźliśmy przed obrazem przedstawiającym Najświętsze Serce Pana Jezusa. Wiedziałam, co oznaczał.
Lampka umieszczona na dole obrazu nieustannie oświetla go na pomarańczowo. To punkt, od którego większość górników rozpoczynała swoją zmianę. Zanim przystąpili do pracy, zanim zagłębili się w tę czarną, wydającą się nie mieć końca otchłań, przystawali właśnie tu, by odmówić krótką modlitwę. Ufali zapewne słowom znajdującym się w prawym górnym rogu obrazu: I will bless the house in which the image of My Sacred Heart shall be exposed and honoured. Pobłogosławię dom, w którym będzie czczony wizerunek Mojego Świętego Serca. Brzmi pocieszająco i przyjaźnie. Dla niektórych turystów całość być może prezentuje się strasznie – ponoć jest to punkt, którego część zwiedzających nie decyduje się przekroczyć.
Nie boję się tego, co zobaczę, nie czuję żadnej bariery, która by mnie powstrzymywała, więc idę dalej. Przez całe oprowadzanie jestem na końcu tej naszej trzyosobowej mini-grupki. Idę po śladach przewodnika i Połówka, ale staram się nie patrzeć na dwie sylwetki przede mną. Idąc obok siebie stanowią ogromny kontrast: wysoka i postawna postać mojego towarzysza wydaje się przytłaczać wątłą i niską sylwetkę naszego przewodnika. Przy swoim wzroście Połówek miałby poważny problem, gdyby musiał pracować w jednym z wielu szybów.
Szyby w kopalni Arigna były dość wąskie w porównaniu z tymi w innych, bardziej zindustrializowanych krajach. Od głównego tunelu odchodził szereg tych dużo węższych i pomniejszych. Tamtejsze szyby osiągały zaledwie 45-50 cm, co wymuszało bardzo niewygodne pozycje u górników. Bardzo często wydobywali oni węgiel leżąc na plecach lub boku w ekstremalnie wąskich i mokrych korytarzach. Oczywiście na początku ciało się buntowało. Kiedy leżało się na boku, a mięśnie szyi nie były jeszcze wyćwiczone, głowa systematycznie opadała i utrudniała pracę. Tu po raz kolejny atutem okazywała się drobna sylwetka: im większy człowiek, tym większa i cięższa głowa – stwierdza były górnik a zarazem nasz przewodnik.
Im dalej w kopalni, tym ciemniej. Nawet nie chcę wiedzieć, jak ciemno i ponuro było tu przez większą część czasu, kiedy posługiwano się świeczkami. Lampki zasilane bateriami weszły w użytek dopiero na 14 lat przed zamknięciem kopalni. Zawsze było tu ciemno, głośno, mokro i śmierdząco. Piekło wewnątrz ziemi - to chyba dobre określenie na to miejsce, myślę sobie tylekroć, ile razy słyszę kolejne informacje, które mimowolnie sprawiają, że włosy jeżą mi się na całym ciele.
Jako panienka rozpieszczona przez stosunkowo przyjazną rzeczywistość, w której przyszło mi dorastać, nie potrafiłam objąć rozumem całej tej szokującej prawdy, która zaczynała jawić się jako coś surrealistycznego. Ciężko było mi zrozumieć, jak czternastoletnie dzieci mogły zaczynać pracę w kopalni i jak w ogóle można było dobrowolnie wykonywać to zajęcie: znikać w kopalni sześć dni w tygodniu na katorżniczą harówkę. Znikać w dosłownym znaczeniu. Bo kiedy górnik wszedł do wnętrza kopalni, przez całą swoją długą zmianę siedział w środku. Tam w swoim mokrym ubraniu, sponiewierany i umęczony spożywał w towarzystwie szczurów przyniesiony przez siebie lunch, tam załatwiał swoje potrzeby fizjologiczne. Tam generalnie spędzał znaczną część swojego życia.Smutnego życia- należałoby dodać. Nie na darmo mówiło się, że podczas mszy w kościele od razu można było rozpoznać górników od ich sąsiadów zajmujących się farmerstwem. Ci pierwsi byli po prostu bladymi twarzami.
That was the matter of tradition – te słowa przewodnika jeszcze długo kołaczą się w mojej głowie. Praca w kopalni to była sprawa tradycji. Sprawa honoru. Kiedy czasy były ciężkie, a pracy nie było, w Arigna czekały pieniądze na tych, którzy ciężkiej roboty się nie bali. Przez kilkadziesiąt (!) lat pracował tu nasz przewodnik, pracował jego ojciec, dziadek, pradziadek i prapradziadek. Matter of tradition - powtarzam sobie patrząc na jego kruchą sylwetkę, zniszczone palce i wyobrażając sobie jego umęczone, nadwyrężone kości. Zwyczajnie jest mi go żal. Tak po prostu po ludzku, kierując się empatią, jest mi go szkoda. Ale bynajmniej nie dlatego, że kiedy posługuję się aparatem staruszek pyta, czy mogę także nagrywać filmiki i odtwarzać je później. Nie mam żadnych wątpliwości, kto z naszej dwójki nie ma najmniejszego pojęcia o życiu.
W stosunku do człowieka-historii, niosącego na swych barkach tak wielki ciężar doświadczenia, po prostu trzeba mieć respekt.