Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kopalnia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kopalnia. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 8 października 2013

Glengowla Mines - dziewiętnastowieczna kopalnia srebra i ołowiu


Connemara przywołuje na myśl głównie góry, jeziora i torfowiska. Rzadziej atrakcje turystyczne. Do Connemary jedzie się głównie dla przyrody, nie dla zabytków. Obecność matki natury wyczuwa się tam na każdym kroku, bo sporo tu terenów, których człowiek jeszcze jej nie wyrwał, nie przywłaszczył i nie urządził pod siebie. Zabytki są tłem dla przyrody. Są tam, mimo że czasami może wydawać się, że ich nie ma.



Dziś chcę Wam pokazać ukryty skarb Connemary. Miejsce leżące jakieś 300 metrów od drogi N59, trzy kilometry na zachód od Oughterard. Glengowla Mines, bo o tej atrakcji mowa, to dziewiętnastowieczna kopalnia srebra i ołowiu przywrócona do życia w 1999 roku z inicjatywy rodziny Geoghegan, jej właścicieli.



Kopalnia jest jakby potwierdzeniem mądrości, jakoby to wnętrze miało znaczenie, nie zaś wygląd zewnętrzny. Nie ma tu nowoczesnego centrum turystycznego ani udziwnionych dodatków. Jest zwyczajnie i kameralnie. Niepozornie. Wszystkie budynki znajdujące się w tym kompleksie są skromne i proste. Takie, jak było życie w XIX wieku, a dokładniej mówiąc w 1851 roku, kiedy otwarto tu kopalnię.



Dobre pół godziny upłynęło od momentu zakupu biletów do naszego zejścia pod ziemię. Czas oczekiwania spędziliśmy głównie w sklepiku, którego sporą część asortymentu stanowią produkty wykonane z przeróżnych minerałów w dość szerokiej skali cenowej.



Wydawało się, że w kopalni nie ma zbyt dużego ruchu. Mojego odczucia z pewnością nie mógł potwierdzić Jonathan, nasz przewodnik, bo jak się niedługo później okazało zamiast zwyczajowych dwóch oprowadzających, był tylko on. Jego koleżanka zrezygnowała z pracy z powodu wyjazdu do Kanady, a nowy pracownik przyuczany do oprowadzania dziwnym trafem nie pojawił się w pracy.



Wyposażeni w kolorowe kaski ochronne ruszyliśmy za naszym przewodnikiem do pierwszego punktu na naszej trasie, czyli do dawnej stajni, w której obecnie znajduje się muzeum z przeróżnymi artefaktami związanymi z kopalnią. My mieliśmy tylko kaski, Jonathan dodatkowo czarny płaszcz, który nijak nie pasował do upalnego popołudniowego słońca. Wiedziałam, co to oznacza – pod ziemią należy spodziewać się chłodu - ale w tych okolicznościach akurat bardzo mnie to cieszyło.



Szybko okazało się, że Jonathan czuje się w swoim zawodzie jak ryba w wodzie. Opowiadanie przychodziło mu z lekkością i naturalnością. Już od samego początku, kiedy to zapytał wszystkich zgromadzonych, skąd pochodzą, wprowadził swobodną atmosferę. Na odpowiedź „Poland” zareagował całkiem poprawną polszczyzną: Jak się masz? Dobrze? Po czym wyjaśnił, że zwykł wyłapywać różne słówka z różnych języków i to nie zawsze te właściwe i kulturalne.




Po krótkim przybliżeniu nam minerałów zgromadzonych w muzeum, omówił co ciekawsze przedmioty w tym swój ulubiony artefakt – 160-letnią siekierę wydobytą z kopalni. Obiekt jest ciekawy, bo owiany tajemniczością. Górnicy pracujący w kopalni stawiali się w niej z zakupionym przez siebie sprzętem. Pozostawienie go bez nadzoru pod ziemią było czymś nie do pomyślenia. Nikt tego nie robił, ludzie nie mogli sobie na to pozwolić. Jak zatem znalazła się tam siekiera? Czy jej obecność wiązała się z tragedią, a może ze zwykłym pechem? Jonathan z pewnością powie Wam, co o tym myśli.




Potem nadszedł czas na clou programu, czyli najważniejszej części naszej wizyty – zejścia pod ziemię na głębokość jakichś 40 metrów. Schodziliśmy wolno i ostrożnie trzymając się poręczy wedle zaleceń przewodnika. Kopalnia to fantastyczne miejsce, ale niestety zupełnie nie dla osób o ograniczonej mobilności.




Pod ziemię wiedzie szereg schodów. Stu dwudziestu bodajże. Bywa stromo, bywa nisko. Trzeba uważać, gdzie się stawia stopy i gdzie się prostuje głowę [nie dotyczy niskich osób]. Bywa też ciasno – szczególnie kiedy nie ma się szczęścia zwiedzania kopalni z samym przewodnikiem. Nam właśnie tego zabrakło do pełni euforii, w efekcie czego pod ziemią przemieszczaliśmy się w towarzystwie kilku Irlandczyków i grupki Anglików.



Wędrówka pod ziemią nie jest może najdłuższa, ale za to bezsprzecznie ciekawa. Uzbrojony w lampkę Jonathan za każdym razem oświetlał nam minerały godne uwagi i wszystko to, co warte było zademonstrowania. Wskazał nam niecodzienną drabinę, do zbudowania której posłużyło nie byle jakie drewno – made in America. Przybyło na pokładzie irlandzkich statków-trumien, by służyć właśnie tu. Opowiedział o ciężkiej pracy górników podczas czternastu lat działania kopalni, o prawie 400 tonach wydobytego ołowiu i o ekonomicznych powodach, dla których zamknięto Glengowla Mines. Wspomniał też o nadziejach na dalszą rozbudowę kopalni, a wszystko, o czym mówił, zdradzało jego żywe zainteresowanie, pasję.




Wyjście na powierzchnię ziemi nie jest jednoznaczne z zakończeniem wycieczki. Nie jest też wskazane – kompleks kopalniany zawiera bowiem kilka innych punktów, przy których warto się zatrzymać, a rozległy obszar zachęca do spacerów na świeżym powietrzu.




Koniecznie należy też wejść na chwilę w skórę Indiana Jones’a i spróbować swoich sił w gold panning, wyszukiwaniu złota. To atrakcja nie tylko dla dzieci. Dorosłym również dostarcza sporo pociechy. Jest tylko jeden minus – strasznie wciąga, jak zresztą ostrzegał Jonathan. Mały przezroczysty woreczek, który zapełniliśmy wtedy głównie kolorowymi minerałami wydobytymi z piasku i wody ciągle przywołuje przemiłe wspomnienia, a my musimy wysłuchiwać dziecięcych próśb, by znów powrócić do kopalni. Gorąco polecam Wam Glengowla Mines. Tylko nie miejcie do mnie pretensji, jeśli dzieci nie będą chciały stamtąd wrócić.



poniedziałek, 23 lipca 2012

W podziemnym świecie górników z Arigna Mining Experience



Przed każdą wycieczką mam dwa życzenia. Pierwsze z nich dotyczy ładnej pogody. Drugie szczęśliwego powrotu do domu. O ile na to drugie jestem w stanie wywrzeć jakiś tam wpływ poprzez swoje zachowanie, w przypadku tego pierwszego już nie jest tak łatwo. Moja moc sprawcza nie jest aż tak potężna, by trzymać w karbach siły natury. Zresztą irlandzki deszcz rządzi się swoim prawami. Czasami pojawia się niespodziewanie, by po chwili zniknąć. Trzeba to po prostu zaakceptować jako „oczywistą oczywistość”. Jako normalny stan rzeczy.




Jednak tamtego dnia pogoda wyjątkowo nie miała dla mnie większego znaczenia. A wszystko to z prostej przyczyny – przez cały czas miałam przebywać pod ziemią. Arigna Mining Experience - miejsce, do którego zmierzałam - to fantastyczna atrakcja turystyczna, o której nie miałam pojęcia przez całe sześć lat życia na wyspie.




Kiedyś życie było proste – zwykliśmy czasami wypowiadać to zdanie w kontekście podróży po Irlandii. Otwierało się przewodnik i wybierało pierwsze lepsze miejsce.Nadszedł jednak taki czas, kiedy znalezienie w bedekerze jakiegoś miejsca, w którym jeszcze nie byliśmy, okazywało się być zadaniem o całkiem sporym stopniu trudności. Dodatkowo lata zwiedzania zabytków o podobnym charakterze sprawiły, że znacznie wzmógł się nasz apetyt na coś niecodziennego i innego. Kiedy zatem pewnego dnia natrafiłam na informację o Arigna Mining Experience, pomyślałam, że mam szansę dostać to, czego chciałam. W życiu nie byłam w żadnej kopalni. Kiedyś jednak musi być ten pierwszy raz. Nie miałam nic przeciwko, by był tu w Irlandii.




Arigna Mining Experience miało swoje oficjalne otwarcie w 2003 roku - trzynaście lat po zamknięciu kopalni - i powstało z inicjatywy tamtejszego społeczeństwa, które wspólnymi siłami chciało ocalić tradycję związaną z przemysłem górniczym. Centrum dokumentuje jakieś czterysta lat historii górnictwa w okolicy i - z tego co mi wiadomo - jest to jedyna tego rodzaju atrakcja na Zielonej Wyspie. Ale nie tylko dlatego kopalnia w Arigna jest niepowtarzalna. Jej największą zaletą jest autentyczność. Od samego początku do samego końca mamy do czynienia z autentyzmem: przemierzamy ścieżkę, którą setki razy pokonywali pracownicy, a za przewodników służą byli górnicy. To nie jest komercyjne miejsce, jakich na wyspie wbrew pozorom nie brakuje.








Minione stulecia nie były łaskawe dla mieszkańców hrabstwa Roscommon. Życie w XIX i XX wieku dalekie było od ideału, a stałe i dobrze płatne zatrudnienie pozostawało głównie w sferze marzeń. Choć rolnictwo odgrywało ważną rolę w północnej części hrabstwa, ziemia nie była tu najlepsza do uprawy. Częściowym rozwiązaniem problemów finansowych była praca w kopalni. Zwykło się mówić: there was money in Arigna when there was no money elsewhere. W Arigna były pieniądze, kiedy nie było ich nigdzie indziej. I to jest w zasadzie odpowiedź na pytanie, które pojawiło się w mojej głowie błyskawicznie, niemalże kilkanaście minut po tym, jak ciemny tunel poprowadził mnie wewnątrz góry, a przewodnik zaczął opowiadać o swojej byłej pracy.




Po obejrzeniu przeze mnie – i przespaniu w przypadku Połówka - trzydziestominutowego filmiku o niestety kiepskiej jakości nagrania i przejrzeniu ekspozycji przeróżnych przedmiotów, których znaczną część widziałam po raz pierwszy na oczy, opuściliśmy ciepłe pomieszczenie w centrum informacyjnym. Rozpoczął się drugi etap naszej przygody. Od tej pory wszystko miało wyglądać inaczej. Na naszych głowach pojawiły się kaski ochronne wręczone przez przewodnika i choć temperatura pomieszczenia wyraźnie spadła, znacznie wzrósł poziom adrenaliny.




Czułam przyjemną ekscytację, a jednocześnie dziwny ucisk w sercu stojąc przed wejściem do tunelu, nad którym znajdowała się figura Matki Bożej z trzymanym na ręku Dzieciątkiem. Ta dziura wydawała się być jakaś taka zimna i wroga, a chłód wydobywający się z tego miejsca pogłębiał to wrażenie. Wspomniany ucisk wzmocnił się, kiedy przesunęliśmy się parę kroków dalej i znaleźliśmy przed obrazem przedstawiającym Najświętsze Serce Pana Jezusa. Wiedziałam, co oznaczał.







Lampka umieszczona na dole obrazu nieustannie oświetla go na pomarańczowo. To punkt, od którego większość górników rozpoczynała swoją zmianę. Zanim przystąpili do pracy, zanim zagłębili się w tę czarną, wydającą się nie mieć końca otchłań, przystawali właśnie tu, by odmówić krótką modlitwę. Ufali zapewne słowom znajdującym się w prawym górnym rogu obrazu: I will bless the house in which the image of My Sacred Heart shall be exposed and honoured. Pobłogosławię dom, w którym będzie czczony wizerunek Mojego Świętego Serca. Brzmi pocieszająco i przyjaźnie. Dla niektórych turystów całość być może prezentuje się strasznie – ponoć jest to punkt, którego część zwiedzających nie decyduje się przekroczyć.




Nie boję się tego, co zobaczę, nie czuję żadnej bariery, która by mnie powstrzymywała, więc idę dalej. Przez całe oprowadzanie jestem na końcu tej naszej trzyosobowej mini-grupki. Idę po śladach przewodnika i Połówka, ale staram się nie patrzeć na dwie sylwetki przede mną. Idąc obok siebie stanowią ogromny kontrast: wysoka i postawna postać mojego towarzysza wydaje się przytłaczać wątłą i niską sylwetkę naszego przewodnika. Przy swoim wzroście Połówek miałby poważny problem, gdyby musiał pracować w jednym z wielu szybów.




Szyby w kopalni Arigna były dość wąskie w porównaniu z tymi w innych, bardziej zindustrializowanych krajach. Od głównego tunelu odchodził szereg tych dużo węższych i pomniejszych. Tamtejsze szyby osiągały zaledwie 45-50 cm, co wymuszało bardzo niewygodne pozycje u górników. Bardzo często wydobywali oni węgiel leżąc na plecach lub boku w ekstremalnie wąskich i mokrych korytarzach. Oczywiście na początku ciało się buntowało. Kiedy leżało się na boku, a mięśnie szyi nie były jeszcze wyćwiczone, głowa systematycznie opadała i utrudniała pracę. Tu po raz kolejny atutem okazywała się drobna sylwetka: im większy człowiek, tym większa i cięższa głowa – stwierdza były górnik a zarazem nasz przewodnik.




Im dalej w kopalni, tym ciemniej. Nawet nie chcę wiedzieć, jak ciemno i ponuro było tu przez większą część czasu, kiedy posługiwano się świeczkami. Lampki zasilane bateriami weszły w użytek dopiero na 14 lat przed zamknięciem kopalni. Zawsze było tu ciemno, głośno, mokro i śmierdząco. Piekło wewnątrz ziemi - to chyba dobre określenie na to miejsce, myślę sobie tylekroć, ile razy słyszę kolejne informacje, które mimowolnie sprawiają, że włosy jeżą mi się na całym ciele.




Jako panienka rozpieszczona przez stosunkowo przyjazną rzeczywistość, w której przyszło mi dorastać, nie potrafiłam objąć rozumem całej tej szokującej prawdy, która zaczynała jawić się jako coś surrealistycznego. Ciężko było mi zrozumieć, jak czternastoletnie dzieci mogły zaczynać pracę w kopalni i jak w ogóle można było dobrowolnie wykonywać to zajęcie: znikać w kopalni sześć dni w tygodniu na katorżniczą harówkę. Znikać w dosłownym znaczeniu. Bo kiedy górnik wszedł do wnętrza kopalni, przez całą swoją długą zmianę siedział w środku. Tam w swoim mokrym ubraniu, sponiewierany i umęczony spożywał w towarzystwie szczurów przyniesiony przez siebie lunch, tam załatwiał swoje potrzeby fizjologiczne. Tam generalnie spędzał znaczną część swojego życia.Smutnego życia- należałoby dodać. Nie na darmo mówiło się, że podczas mszy w kościele od razu można było rozpoznać górników od ich sąsiadów zajmujących się farmerstwem. Ci pierwsi byli po prostu bladymi twarzami.




That was the matter of tradition – te słowa przewodnika jeszcze długo kołaczą się w mojej głowie. Praca w kopalni to była sprawa tradycji. Sprawa honoru. Kiedy czasy były ciężkie, a pracy nie było, w Arigna czekały pieniądze na tych, którzy ciężkiej roboty się nie bali. Przez kilkadziesiąt (!) lat pracował tu nasz przewodnik, pracował jego ojciec, dziadek, pradziadek i prapradziadek. Matter of tradition - powtarzam sobie patrząc na jego kruchą sylwetkę, zniszczone palce i wyobrażając sobie jego umęczone, nadwyrężone kości. Zwyczajnie jest mi go żal. Tak po prostu po ludzku, kierując się empatią, jest mi go szkoda. Ale bynajmniej nie dlatego, że kiedy posługuję się aparatem staruszek pyta, czy mogę także nagrywać filmiki i odtwarzać je później. Nie mam żadnych wątpliwości, kto z naszej dwójki nie ma najmniejszego pojęcia o życiu.




W stosunku do człowieka-historii, niosącego na swych barkach tak wielki ciężar doświadczenia, po prostu trzeba mieć respekt.