Connemara przywołuje na myśl głównie góry, jeziora i torfowiska. Rzadziej atrakcje turystyczne. Do Connemary jedzie się głównie dla przyrody, nie dla zabytków. Obecność matki natury wyczuwa się tam na każdym kroku, bo sporo tu terenów, których człowiek jeszcze jej nie wyrwał, nie przywłaszczył i nie urządził pod siebie. Zabytki są tłem dla przyrody. Są tam, mimo że czasami może wydawać się, że ich nie ma.
Dziś chcę Wam pokazać ukryty skarb Connemary. Miejsce leżące jakieś 300 metrów od drogi N59, trzy kilometry na zachód od Oughterard. Glengowla Mines, bo o tej atrakcji mowa, to dziewiętnastowieczna kopalnia srebra i ołowiu przywrócona do życia w 1999 roku z inicjatywy rodziny Geoghegan, jej właścicieli.
Kopalnia jest jakby potwierdzeniem mądrości, jakoby to wnętrze miało znaczenie, nie zaś wygląd zewnętrzny. Nie ma tu nowoczesnego centrum turystycznego ani udziwnionych dodatków. Jest zwyczajnie i kameralnie. Niepozornie. Wszystkie budynki znajdujące się w tym kompleksie są skromne i proste. Takie, jak było życie w XIX wieku, a dokładniej mówiąc w 1851 roku, kiedy otwarto tu kopalnię.
Dobre pół godziny upłynęło od momentu zakupu biletów do naszego zejścia pod ziemię. Czas oczekiwania spędziliśmy głównie w sklepiku, którego sporą część asortymentu stanowią produkty wykonane z przeróżnych minerałów w dość szerokiej skali cenowej.
Wydawało się, że w kopalni nie ma zbyt dużego ruchu. Mojego odczucia z pewnością nie mógł potwierdzić Jonathan, nasz przewodnik, bo jak się niedługo później okazało zamiast zwyczajowych dwóch oprowadzających, był tylko on. Jego koleżanka zrezygnowała z pracy z powodu wyjazdu do Kanady, a nowy pracownik przyuczany do oprowadzania dziwnym trafem nie pojawił się w pracy.
Wyposażeni w kolorowe kaski ochronne ruszyliśmy za naszym przewodnikiem do pierwszego punktu na naszej trasie, czyli do dawnej stajni, w której obecnie znajduje się muzeum z przeróżnymi artefaktami związanymi z kopalnią. My mieliśmy tylko kaski, Jonathan dodatkowo czarny płaszcz, który nijak nie pasował do upalnego popołudniowego słońca. Wiedziałam, co to oznacza – pod ziemią należy spodziewać się chłodu - ale w tych okolicznościach akurat bardzo mnie to cieszyło.
Szybko okazało się, że Jonathan czuje się w swoim zawodzie jak ryba w wodzie. Opowiadanie przychodziło mu z lekkością i naturalnością. Już od samego początku, kiedy to zapytał wszystkich zgromadzonych, skąd pochodzą, wprowadził swobodną atmosferę. Na odpowiedź „Poland” zareagował całkiem poprawną polszczyzną: Jak się masz? Dobrze? Po czym wyjaśnił, że zwykł wyłapywać różne słówka z różnych języków i to nie zawsze te właściwe i kulturalne.
Po krótkim przybliżeniu nam minerałów zgromadzonych w muzeum, omówił co ciekawsze przedmioty w tym swój ulubiony artefakt – 160-letnią siekierę wydobytą z kopalni. Obiekt jest ciekawy, bo owiany tajemniczością. Górnicy pracujący w kopalni stawiali się w niej z zakupionym przez siebie sprzętem. Pozostawienie go bez nadzoru pod ziemią było czymś nie do pomyślenia. Nikt tego nie robił, ludzie nie mogli sobie na to pozwolić. Jak zatem znalazła się tam siekiera? Czy jej obecność wiązała się z tragedią, a może ze zwykłym pechem? Jonathan z pewnością powie Wam, co o tym myśli.
Potem nadszedł czas na clou programu, czyli najważniejszej części naszej wizyty – zejścia pod ziemię na głębokość jakichś 40 metrów. Schodziliśmy wolno i ostrożnie trzymając się poręczy wedle zaleceń przewodnika. Kopalnia to fantastyczne miejsce, ale niestety zupełnie nie dla osób o ograniczonej mobilności.
Pod ziemię wiedzie szereg schodów. Stu dwudziestu bodajże. Bywa stromo, bywa nisko. Trzeba uważać, gdzie się stawia stopy i gdzie się prostuje głowę [nie dotyczy niskich osób]. Bywa też ciasno – szczególnie kiedy nie ma się szczęścia zwiedzania kopalni z samym przewodnikiem. Nam właśnie tego zabrakło do pełni euforii, w efekcie czego pod ziemią przemieszczaliśmy się w towarzystwie kilku Irlandczyków i grupki Anglików.
Wędrówka pod ziemią nie jest może najdłuższa, ale za to bezsprzecznie ciekawa. Uzbrojony w lampkę Jonathan za każdym razem oświetlał nam minerały godne uwagi i wszystko to, co warte było zademonstrowania. Wskazał nam niecodzienną drabinę, do zbudowania której posłużyło nie byle jakie drewno – made in America. Przybyło na pokładzie irlandzkich statków-trumien, by służyć właśnie tu. Opowiedział o ciężkiej pracy górników podczas czternastu lat działania kopalni, o prawie 400 tonach wydobytego ołowiu i o ekonomicznych powodach, dla których zamknięto Glengowla Mines. Wspomniał też o nadziejach na dalszą rozbudowę kopalni, a wszystko, o czym mówił, zdradzało jego żywe zainteresowanie, pasję.
Wyjście na powierzchnię ziemi nie jest jednoznaczne z zakończeniem wycieczki. Nie jest też wskazane – kompleks kopalniany zawiera bowiem kilka innych punktów, przy których warto się zatrzymać, a rozległy obszar zachęca do spacerów na świeżym powietrzu.
Koniecznie należy też wejść na chwilę w skórę Indiana Jones’a i spróbować swoich sił w gold panning, wyszukiwaniu złota. To atrakcja nie tylko dla dzieci. Dorosłym również dostarcza sporo pociechy. Jest tylko jeden minus – strasznie wciąga, jak zresztą ostrzegał Jonathan. Mały przezroczysty woreczek, który zapełniliśmy wtedy głównie kolorowymi minerałami wydobytymi z piasku i wody ciągle przywołuje przemiłe wspomnienia, a my musimy wysłuchiwać dziecięcych próśb, by znów powrócić do kopalni. Gorąco polecam Wam Glengowla Mines. Tylko nie miejcie do mnie pretensji, jeśli dzieci nie będą chciały stamtąd wrócić.
O, byłem tam niedawno :) Ładne miejsce, i straszne trochę, zwłaszcza jak się słyszy te opowieści o górnikach.
OdpowiedzUsuńhttp://xpil.eu/blog/2013/08/23/weekend-w-connemara/
no to nieźle się wzbogaciłaś :)))
OdpowiedzUsuńChyba dopadła mnie "gorączka złota", bo byłam tam dwa razy i nie pogardziłabym trzecim :)
OdpowiedzUsuńWiem, czytałam :) Miałam nawet skomentować, ale ostatecznie postanowiłam milczeć :) Może następnym razem się odważę. Do tej pory tylko czytałam, ale nigdy nie zostawiałam śladu po sobie.
OdpowiedzUsuńSpodobało się Wam poszukiwanie złota? Jakiego mieliście przewodnika?
Wszystko fajnie, fajnie się na te zdjęcia patrzy, fajnie się czyta...
OdpowiedzUsuńAle tak sobie pomyśleć... jakie musi być ciężkie życie górnika...
Naszym przewodnikiem był jakiś taki młody, chudy jegomość. Bardzo ciekawie i sugestywnie opowiadał o wadach i zaletach (głównie wadach...) pracy w takiej kopalni. A przy czaszce rzucił tekstem, że to jeden z jego kolegów-przewodników sprzed kilku lat :)
OdpowiedzUsuńZłota nie znaleźliśmy...
O tym, jak ciężkie było życie górników, przekonałam się rok wcześniej zwiedzając kopalnię Arigna: http://taita.blog.onet.pl/2012/07/23/w-podziemnym-swiecie-gornikow-z-arigna-mining-experience/
OdpowiedzUsuńByłam zszokowana warunkami, w jakich musieli pracować.
Ciężka, niezbyt przyjemna i bezpieczna praca, ale ktoś musi ją wykonywać.
Nam z kolei Jonathan powiedział, że to był jego poprzednik, który poszedł do szefa po podwyżkę ;)
OdpowiedzUsuńBardzo ciekawy wpis. Ja niestety nie miałam okazji się tam zatrzymać, choć przejeżdżaliśmy obok (bije głową w mur). Następnym razem (o ile się przydarzy) nie odpuszczę.
OdpowiedzUsuńA tak z innej beczki - gdzie się podziały Twoje dane kontaktowe Taito? Nie przepisałam od razu i teraz mam zagwozdkę, jak się z Tobą poza blogiem skontaktować.
I słusznie, bo miejsce jest warte uwagi :) Nam się podobało, gościom również. Jeśli będziesz chciała zwiedzić jakąś kopalnie, pamiętaj, że warto odwiedzić także Arigna Mines w hrabstwie Roscommon [wg mnie jest odrobinę ciekawsza].
OdpowiedzUsuńMój szablon ciągle jest w wersji roboczej, nigdy nie mogę się za niego zabrać... Planuję dodać parę zakładek w tym właśnie tę z kontaktem. Mój mail to taita@onet.eu
Ciekawe miejsce. Chyba znalazłam cel do odwiedzenia w przyszłe wakacje:). Chciałabym się przekonać jak to jest pracować w takiej kopalni. Dzięki za ten wpis.
OdpowiedzUsuńNie ma za co! :)
OdpowiedzUsuń