wtorek, 28 stycznia 2025

They don't see his lonely heart break... Do dwóch razy sztuka?

Dziś o tym, że nie wszystko jest takie, jak się wydaje na pierwszy rzut oka.

Żyję sobie w tej "zaściankowej" Irlandii częściowo pod kamieniem i dość późno dotarły do mnie wieści o najnowszym Jokerze. Siedziałam wtedy w kinowym fotelu tuż przed seansem filmu "Deadpool & Wolverine". Pomyślałam wówczas, że za kilkanaście tygodni znów w nim zasiądę, kiedy "Joker: Folie à deux" będzie mieć premierę, ale jednak się pomyliłam. Plany planami, a życie zrobiło swoje. Chwilowo zapomniałam o Jokerze. 


Kiedy więc pewnego grudniowego dnia zauważyłam, że film Todda Philipsa właśnie stał się dostępny dla wszystkich użytkowników platformy streamingowej, niemal przyklasnęłam z radości.

Jako że pierwszy "Joker" z 2019 roku bardzo mi się spodobał, o czym pisałam tutaj, tym razem również liczyłam na filmową ucztę. Niemal błyskawicznie przekonałam się, że były to płonne nadzieje, i że zamiast uczty dostanę co najwyżej niestrawności, bo film jest częściowo musicalem, a te kiepsko trawię.

Już na samym początku na ekranie pojawia się nieapetycznie wychudzony Arthur Fleck (w tej roli ponownie genialny Joaquin Phoenix).

Notatka na marginesie: tak drastyczne wychudzenie widziałam uprzednio w wykonaniu Michaela Fassbendera ‒ jeśli ktoś lubi ambitne kino, irlandzką tematykę i nie boi się mocnych, turpistycznych obrazów, to polecam "Hunger" z 2008 roku.

Życie w niewoli mu nie służy. Arthur wygląda jak uciekinier z Oświęcimia albo gułagu. Jest cieniem człowieka. Wyniszczonym i zrezygnowanym, niczym Jan Baptysta Grenouille z mojego ulubionego "Pachnidła" Patricka Süskinda. I tak samo jak on wydaje się już tylko żyć na przekór innym.

Na wspomnianą niestrawność wpływają bardzo niesmaczne widoki, a im dalej w las, tym gorzej. Nie oglądało mi się tego dobrze: dużo aktów przemocy, nadużywania siły, rzucania Arthurem niczym kukiełką odartą z ludzkiej godności. Dopiero później zauważyłam kategorię wiekową Jokera ‒ słusznie, produkcja zdecydowanie nie dla dzieci. 

Przytłoczył mnie ten film, trochę też skonfundował tą swoją mieszanką gatunkową. W głowie kołatały się myśli typu:

Co to jest? Ni to wydra, ni pies. "A Star is Born: psycho edition"? Ta Lady Gaga przy fortepianie ‒ zdecydowanie déjà vu. Trochę mi się gryzła z moją wizją Jokera. Ni to musical z prawdziwego zdarzenia, ni pełnokrwisty romans...

Uznałam, że film jest ciężki i rozczarowujący, a jego akcja toczy się niezdarnie niczym wóz o kwadratowych kołach. Albo ociężała lokomotywa Tuwima. Tam też zresztą byli palacze i fortepian. Tylko tu, zamiast tłustej oliwy, krew wypływa.

Umęczona filmem poszłam spać. A na drugi dzień po raz pierwszy w życiu obejrzałam recenzję Tomasza Raczka, którego Joker zachwycił.

I zaczęłam się zastanawiać, co mi umknęło. Co poszło nie tak? Może faktycznie czegoś nie zrozumiałam? Może muszę wyzbyć się swoich uprzedzeń?

Nie dawało mi to spokoju, a że jestem upartą kozą, to przy pierwszej nadarzającej się okazji postanowiłam obejrzeć Jokera raz jeszcze.

Tym razem na spokojnie, bez wcześniejszych wyobrażeń, bez emocji. Za to z większą uważnością i dokładnością.

Wiedziałam już, czego się spodziewać, więc pierwotny szok i moje zniesmaczenie zastąpiłam wnikliwą obserwacją.

Wszystko zaczęło mi się ładnie układać w głowie. Sceny, które za pierwszym razem uznałam za piękne, tym razem też takie były. Za to te brutalne straciły nieco na swojej ostrości. Z każdą kolejną minutą seansu coraz bardziej dostrzegałam tragizm głównej postaci.

Mówiąc krótko: w filmie Todda dramat Jokera nadal trwa. Nadal jest niezrozumiany, nadal nie jest szanowany, nadal nie jest prawdziwie kochany. Miłość, której przedsmak poznał za sprawą Harley Quinn (Lady Gaga) okazuje się być tylko smutną wydmuszką. Jego wybranka to tak naprawdę interesowna psychopatka i stalkerka. I najwyraźniej cierpiąca na hybristofilię. Jej podobne zalewały Teda Bundy'ego tysiącami listów miłosnych, wzdychały do braci Menendez, i pożądały Richarda Ramireza. One jednak, w przeciwieństwie do niej, gotowe były przypieczętować tę swoją chorą miłość. Harley tymczasem znika jak kamfora, kiedy Arthur po męsku bierze na klatę odpowiedzialność za wszystkie swoje czyny. Smutne jest to, że jej nie interesuje Arthur, ona chce Jokera.

Uczucie Jokera i Harley Quinn może niekoniecznie nadaje się do harlekina, jest zbyt powierzchowne, ale jako zobrazowanie wiersza Dylana Thomasa "Love in the Asylum" ‒ już bardziej. Tylko w tym ostatnim "szalona ptaszyna" nie odlatuje przy pierwszej nadarzającej się okazji.

Czy warto było drugi raz wchodzić to tej samej rzeki? Tak! Pomiędzy tymi dwiema projekcjami film nie przeszedł cudownej metamorfozy. Z ciężkiego i trudnego nie stał się lekkim i zabawnym, co ciekawe, dostarczył mi jednak innych wrażeń. Tak więc nie tylko zemsta najlepiej smakuje na zimno. Filmy też mogą!

I nie zawsze do trzech razy sztuka!


4 komentarze:

  1. Obejrzałam Jokera z 2019 roku, przyjęłam scenariusz na spokojnie, choć nie taka jest oryginalna historia powstania tej postaci.
    Film na jeden raz. Podejrzewam, że ten, o którym piszesz, też na jeden raz, chociaż mówisz, że może na dwa... Chciałabym wyrobić sobie własną opinię, ale na razie nie mam czasu, by się zabrać za oglądanie.
    Częściowo musical? O Boże... to nie wiem, czy chcę to w ogóle obejrzeć...

    A propos, "Deadpool & Wolverine" był do bani, cieszę się, że obejrzałam go w domu, a nie wywaliłam krocie na seans w kinie. To było żenujące.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chyba nie chcesz ;) Obejrzałam, żebyś Ty już nie musiała ;)

      Ja tylko mówię, że za drugim razem wywołał u mnie inne emocje i bardziej mi się podobał niż za pierwszym. To tak jak z piosenkami. Z niektórymi też trzeba się osłuchać, by docenić ich wartość. Jest to jednak bardzo specyficzny, mroczny i dość ciężki rodzaj kina, zdecydowanie nie dla każdego. A to, że jest częściowo musicalem też nie pomaga. Lubię tylko jeden musical - "The Phantom in the Opera". Widziałam film, byłam w teatrze i nadal nie mam go dość :)

      Ej, Wolverine'a i Deadpoola to Ty szanuj ;) Dałam się namówić na kino i nie żałowałam - film był rozrywkowy, uśmiałam się w niektórych momentach (nigdy nie twierdziłam, że mam wyrafinowane poczucie humoru, więc może dlatego), no i generalnie warto było. Choćby dla boskich muskułów Logana ;)

      Usuń
  2. widziałam ten poprzedni film i był na tyle mocny, że chyba ten nowszy jednak sobie daruję :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę, że nic się nie stanie, jak go sobie darujesz ;) Jakoś tak nie do końca mi on do Ciebie pasuje. Bardzo specyficzny, może być nużący i trudny w odbiorze. Lubię jednak od czasu do czasu obejrzeć coś ambitniejszego, jako że mam słabość do pięknych kadrów i zdjęć.

      Usuń