Jeszcze do niedawna wydawało mi się, że w zielonym to tylko Kermit Żaba może dobrze wyglądać. Tymczasem przekorny los sprawił, że wraz z nadejściem nowego roku nabawiłam się nowej obsesji. Zakochałam się w butelkowej zieleni.
Wszystko zaczęło się dość niepozornie - od spóźnionego świątecznego prezentu, który przez opieszałość Poczty Polskiej nie dotarł na czas. Paczkę otrzymałam dobrych kilka dni po świętach, sponiewieraną jakby właśnie wróciła z wyprawy dookoła świata, a w dodatku częściowo wypatroszoną - jak się okazało niedługo później, nie wszystko co w niej początkowo było, dotarło do moich rąk. Szkoda, ale lepszy rydz niż nic, prawda?
Ochoczo chwyciłam za nóż jak Kuba Rozpruwacz, by czym prędzej dobrać się do jej wnętrza. Jak tylko odchyliłam górną tekturę, moim oczom ukazał się najpiękniejszy odcień zieleni, jaki kiedykolwiek widziałam. Zmylona miękką fakturą tego cuda myślałam, że mam do czynienia z szalem, ale jak tylko wyjęłam je z pudła, zrozumiałam, że się myliłam. To nie był szalik, to był sweter. Piękny i mięciutki jak miś Coccolino.
Niedługo później już pędziłam do łazienki, by go przymierzyć, a chwilę później ze zdziwieniem - i wytrzeszczem oczu! - przyglądałam się swojemu odbiciu w lustrze. Miałam na sobie "zgniłą zieleń", ale nie wyglądałam w niej jak zombie! Co więcej - czułam się w tym kolorze jak milion dolców.
W swojej przepastnej szafie mam tylko jedną (tak mi się przynajmniej wydaje, ręki nie dam sobie uciąć!) bluzkę w zieleni, a w zasadzie to kardigan kupiony około dziesięć lat temu w przypływie pomroczności jasnej. Jest to jednak zupełnie inny rodzaj zieleni. Żywszy, bardziej "soczysty".
Nie był to do końca zakup-niewypał, bo miałam go na sobie kilka razy - zakładałam go jednak rzadko, głównie na paradę z okazji Dnia świętego Patryka, kiedy zielony ubiór jest niejako niepisanym dress codem. Z czasem jednak przestałam się w niego ubierać i coraz mniej przychylnym wzrokiem patrzeć w jego kierunku.
Tego znamiennego grudniowego dnia moje podejście do zieleni zupełnie się odmieniło - od tamtego momentu zdążyłam już nabyć zieloną bluzkę w tym samym butelkowym odcieniu zieleni co mój sweter, a nawet wystroić się w nią do pracy - kapitalnie wygląda z moim nietuzinkowym, dawno nieużywanym naszyjnikiem wygrzebanym z dna szuflady. Najgorsze jest jednak to, że czuję, iż to nie jest koniec mojej obsesji. Ciągle bowiem węszę, jak świnia za truflami, w poszukiwaniu czegoś, co poszerzyłoby moją kolekcję. Wszystko wskazuje na to, że szlag trafił mój minimalizm.
Wraz z nadejściem stycznia zauważyłam też pierwsze znaki wieszczące wiosnę - dzień się wydłużył, zmrok zapada później, a do tego flora i fauna zaczynają budzić się ze snu zimowego. Żonkile i hiacynty nieśmiało wystawiają swe pąki, codziennie rano zbieram się do pracy przy akompaniamencie ptasich treli.
Wiosna, panie sierżancie - można pomyśleć.
Wiosna byłaby, gdyby nie to, że niespodziewanie nadszedł arktyczny podmuch, znów się oziębiło, a dziś nawet... zaczął padać śnieg. Śnieg! W Irlandii! Jeśli wierzyć prognozie, jutro rano może go być aż... 7 centymetrów!
Robię więc za miejski monitoring i niczym wiejska przekupka siedzę z głową w uchylonym oknie - trochę z niepokojem przyglądam się temu, co się dzieje na zewnątrz. Widok piękny, nie ukrywam, ale boję się, że jak temperatura spadnie poniżej zera, co jest nieuniknione, to jutro będzie rzeźnia na drodze. A do pracy jakoś dojechać trzeba.
Boss chyba czytał w moich myślach, bo przed dziewiątą wieczorem, kiedy zaczęło mocno śnieżyć, wysłał mi wiadomość na WhatsAppie, że jeśli jutro rano drogi będą oblodzone, to mogę przyjechać później, albo wziąć sobie wolne. Czy mówiłam już, że go kocham? ;)
Kusi, tak bardzo kusi, żeby zostać w domu...