Nie ukrywam, że - jak przystało
na złośliwą Polkę, która ma za sobą prawdziwie syberyjskie zimy - robiłam sobie
subtelne podśmiechujki z tych wszystkich doniesień o nadciągającej "Bestii
ze Wschodu", jak tubylcy poczęli określać przerażająco zimny front,
nadciągający znad Syberii.
Wszystkie media, jak jeden mąż,
uderzały w ten sam, melodramatyczny ton: obfite opady śniegu, zamiecie śnieżne
i siarczyste mrozy dochodzące nawet do, Jezus Maria, -10 stopni! Na skutek tych
mrożących krew w żyłach doniesień ludzie rzucili się na sklepy jak Reksio na
szynkę, a raczej jak szarańcza na rolnicze uprawy, bo tak samo jak ona
pozostawiły po sobie pobojowisko i nicość. W mgnieniu oka opróżnili półki z pieczywa,
mleka i warzyw, upodobniając niektóre sklepy do tych naszych polskich z czasów
PRL-u.
Doszło do tego, że wczoraj wieczorem Połówek stracił kilkadziesiąt
minut na jeżdżenie od sklepu do sklepu, żeby móc nabyć butelkę mleka. Kupił ją
dopiero w czwartym z rzędu sklepie. Co prawda potrzebował tylko małą,
plastikową butelkę, ale ostatecznie wrócił z litrowym kartonem, który nie do
końca odpowiadał naszej wizji, ale darowanemu koniowi przecież nie zagląda się
w zęby.
Mleko było nam koniecznie potrzebne do skompletowania kosza dobroci dla
jego koleżanki z biura, której ostatni dzień pracy przypadł właśnie na tę
nieszczęsną środę. Kosz miał być prezentem pożegnalnym dla niej, takim z jajem,
a jego zawartość była starannie przemyślana. Zawierała bowiem prawie wszystkie
produkty, które koleżanka regularnie zabierała z kantyny do domu, jako że
wiecznie żyła w trybie oszczędnościowym. Mleka zatem nie mogło zabraknąć.
Nauczona doświadczeniem machałam
ręką na te wszystkie ostrzegawcze komunikaty o nadchodzącym końcu świata.
Uodporniłam się na nie, bo w swoim życiu takich "końców świata"
przeżyłam kilka. Był koniec świata wieszczony przez Nostradamusa, przez
Świadków Jehowy, była nawet pluskwa milenijna, którą miały nam zgotować
bezduszne komputery wraz z nadejściem 2000 roku. Wszystko to już przeżyłam, a z
tych wszystkich apokalips najbardziej zapamiętałam słowa mojej polonistki,
wypowiedziane w czasie analizy "Piosenki o końcu świata" Miłosza.
Koniec świata ma miejsce codziennie.
Do końca bagatelizowałam problem
niczym bohaterowie wyżej wspomnianego utworu. Kiedy dziś rano wstałam z łóżka i stanęłam
koło okna, o mało co z powrotem na nie nie upadłam. Poraziła mnie jasność jak w
czasie eksplozji supernowej. Odruchowo zakryłam oczy ręką i skuliłam się w
sobie jak Superman na widok kryptonitu. O cholera! Wszędzie biało! Ktoś mnie w
nocy przetransportował z Zielonej Wyspy do Krainy Śniegu.
Poranną kawę wypiłam po uprzednim
maksymalnym odsunięciu zasłon w kuchni, niczym dziecko radując się z rozciągającego
się przede mną białego pejzażu.
Brazylijczycy w pracy Połówka już
wczoraj z radością zacierali ręce na wieść o nadchodzącym śniegu. O mało co nie
skakali z radości - dla nich będzie to pierwszy śnieg w życiu. Dla mnie nie
był, ale śmiem twierdzić, że gdyby można było zmierzyć naszą radość,
znajdowałaby się gdzieś w tych samych granicach.
Grube czapy śniegu okryły świat, śnieg
tak pięknie skrzypiał pod nogami, a koty tak zabawnie się w nim zapadały i
poruszały, tylko po to, by dwie minuty później, obsypane grubymi płatkami
śniegu, pędzić z obłędem w oczach do domu.
Dwanaście lat na to czekałam!
Widząc tę rozgrywającą się przed
naszymi oczami apokalipsę, Połówek doszedł do wniosku, że podrzuci mnie do
pracy i zaraz wyjeżdża do swojej. Bo choć zaczyna dwie i pół godziny później
ode mnie, to brodzenie w śniegu i poruszanie się z dwukrotnie mniejszą
prędkością niż zazwyczaj [30-40 km/h maksymalnie!] wymaga od niego
natychmiastowego wyjazdu.
Przed wyjściem z domu zrobiłam
jeszcze szybki przegląd prasy. Odpaliłam filmik z informacjami dotyczącymi
poruszania się samochodem zimową porą. "Wiedzy nigdy za dużo" -
pomyślałam. Ale jak tylko wyświetliła się jedna z pierwszych porad -
"odśnież auto" - doszłam do wniosku, że to instrukcje dla debili
i wyłączyłam telefon, uznając, że szkoda mi czasu na te głupoty.
Pięć minut później takiego
geniusza spotkaliśmy na drodze. Na dachu auta gruba czapa śniegu i tylko
malutki otworek zrobiony w szybie. Taki na kilkanaście centymetrów.
Zapomniałam powiedzieć, że nie
udało się nam dojechać do mojej pracy. Dopóki sunęliśmy główną drogą, było w
miarę OK. Wystarczyło jednak skręcić w mniej uczęszczaną dróżkę, by auto
zaczęło się niebezpiecznie ślizgać i odmawiać posłuszeństwa. Obydwoje
jednogłośnie doszliśmy do wniosku, że z tej ośnieżonej górki to my nie
zjeżdżamy. Nie przesadzę, jeśli stwierdzę, że te kilka stresujących minut spędzonych w aucie żyjącym swoim życiem,
kosztowało mnie co najmniej pięć lat mojego.
Jakby tego jeszcze było mało, zakopaliśmy
się w śniegu, a ja po raz kolejny srogo pożałowałam, że nie jesteśmy właścicielami
Monster Trucka. Kiedy już udało nam się wydostać ze śnieżnej zaspy, rozpętała
się śnieżyca. Ogarnęła mnie panika na myśl, że Połówek miałby w takich
warunkach jechać do pracy, do której dojazd zajmuje mu - w normalnych warunkach!
- prawie półtorej godziny.
Szczęśliwym trafem, niedługo po
dotarciu do domu, okazało się, że biuro Połówka zostało zamknięte. W Dublinie,
jak i w innych hrabstwach, ogłoszono czerwony alarm pogodowy. Dzięki temu
wreszcie udało nam się zjeść wspólne śniadanie o normalnej porze i cieszyć z prostych
przyjemności w życiu, jak dodatkowy dzień wolnego. Nie chcę zapeszać, ale
najgorsze ponoć dopiero przed nami. Apogeum apokalipsy ma nastąpić w czwartek. Jak
Bozia da, będziemy mieć super długi weekend. Już teraz zamknięto szkoły aż do piątku włącznie.
Chyba nie muszę dodawać, że
Połówkowi to na rękę, mimo że nie udało mu się dzisiaj dostarczyć koleżance
pożegnalnego prezentu. Humor dopisywał mu do tego stopnia, że po zjedzeniu
śniadania rubasznie potarł ręce i stwierdził: "No, to teraz, kiedy
obydwoje mamy dzień wolny od pracy, nie możesz już wykręcać się migreną, bólem
zębów i hemoroidami!".
A na koniec smutna refleksja: nie
tylko telewizja kłamie. Prasa również. Nie dalej jak parę godzin temu czytałam
artykuł na Irish Mirror o tym, jakoby śnieg i zimno miały mieć negatywny wpływ
na libido i nasze życie seksualne...