wtorek, 14 listopada 2017

Lekcja historii w Westport House


Sama ­­­­­­nie wiem, czy o decyzji o wyjeździe do Westport przesądziła moja ciekawość, roztropność, czy też może zwykłe skąpstwo, aczkolwiek przychylam się do dwóch pierwszych opcji, bo kto przy zdrowych zmysłach chciałby świadomie uchodzić za skąpego?



Data moich darmowych wejściówek do Westport House dobiegała końca i jasnym było, że jeśli nie wykorzystam ich w tę uroczo deszczową, chłodną i pochmurną niedzielę, to tym bardziej nie uda mi się tego zrobić w dzień powszedni, bo wyjazd do pięknego Westport to nie truchcik do warzywniaka za rogiem. Zatem im dłużej o tym myślałam, im bardziej przyglądałam się kroplom deszczu rozbijającym się o okienne szyby, tym bardziej moja oszczędna natura dochodziła do głosu: "Po co czekać na piękną pogodę i bulić kilkanaście euro za zwiedzanie, skoro możesz mieć to tu i teraz. Dziś! Deszcz? No cóż, nie wyglądasz, moja droga, na starożytny papirus [choć te zmarchy koło oczu mówią co innego!] ani nawet na jajko Fabergé [choć Twoja sylwetka do złudzenia je przypomina!], bierz zatem tyłek w troki i jedź! NO JEDŹ!!!"



Okrucieństwo i siła argumentów mojej własnej natury poraziły mnie niczym prąd z zerwanej linii wysokiego napięcia. Z takimi faktami się nie dyskutuje. Wobec takich argumentów wsiada się do auta i jedzie. Na oślep. Byleby jak najdalej. Byleby tylko uciszyć tę okrutną jędzę.



Ponoć większość czytelników lubi happy-endy. Mogłabym zatem napisać Wam tutaj, że jak tylko wyszliśmy z domu, nieboskłon rozjaśnił najpiękniejszy odcień indygo, zza pobliskiego krzaka wybiegła szczęśliwa para jednorożców, a do samego Westport eskortowała nas chmara koliberków, ale i tak wiem, że nie nabrałby się na to nawet mój kot.



Prawda, jak zwykle, jest zwyczajna i mało atrakcyjna. Na miejscu byliśmy na pięć minut przed południem, a przez całą drogę miałam okazję podziwiać pięćdziesiąt odcieni szarości mijanego krajobrazu. Zaś po opuszczeniu suchego wnętrza auta i zmoczeniu nogawek w długiej i mokrej trawie, miałam ochotę czym prędzej wrócić do niego, natychmiast zwinąć się w kłębek i pozwolić mojej ulubionej muzyce utulić mnie w żalu. Zebrałam się jednak na odwagę i poszłam stawić czoło niedogodnościom pogodowym.



Westport House to nie jest Chatka Puchatka. To georgiański kolos z XVIII wieku, który może imponuje swoimi rozmiarami i zawartością, ale na pewno nie tchnie ciepłem. A przynajmniej nie w chłodne i dżdżyste dni. Nawet teraz, na wspomnienie o nim, wzdrygam się jak na widok flaczków, przy czym - niechętnie to stwierdzam - w tym przypadku to chyba nawet flaczki są lepsze, bo przynajmniej ciepłe.



Urocza blond recepcjonistka przywitała nas jednak tak ciepło, że temperatura mojego ciała momentalnie wzrosła co najmniej o jeden stopień, a mimo to na widok ognia trzaskającego w kominku miałam ochotę zaryzykować życie i wymontować z naszego auta siedzenie, by wygodnie ustawić je koło kominka i przesiedzieć tam do zamknięcia obiektu. Mój zacny plan zniweczyło jednak nieznośne parcie na pęcherz, udałam się więc ruchem jednostajnym przyspieszonym w kierunku wskazanym przez recepcjonistkę. Ledwo zaś zamknęłam drzwi i zdjęłam z szyi to koło młyńskie w postaci aparatu, osłupiałam, bo mój wzrok spoczął na akwarelach, którymi udekorowane były ściany. W zasadzie to nie wiem, dlaczego tak mnie to wtedy zaskoczyło. Przecież toaleta to idealne miejsce, by podziwiać obrazy. To przecież tam się skupiamy! Korciło mnie, Boże jak mnie korciło, by zakrzyknąć do Połówka: "Marian, tu jest jakby luksusowo!". Mówiłam przecież, że Westport House to nie Chatka Puchatka?



Pani z recepcji poinformowała nas, że do obejrzenia udostępniono jakieś trzydzieści pokojów, ale kiedy już obeszłam wszystkie te, które znajdowały się na parterze, żaden z nich - mimo że ciekawe,  bo np. zawierające interesujący parkiet, imponujący księgozbiór, czy nietypowy sufit, na którym wymalowane było... niebo - nie zrobił na mnie takiego wrażenia, jak okazała klatka schodowa wykonana z sycylijskiego marmuru przez najprawdziwszych Włochów, oraz znajdujący się na niej posąg Witającego Anioła.




To ciepłe, różowawe światło, biel tych schodów, ten stoicki anioł i ten piękny żyrandol, niczym żywcem wyjęty z "Upiora w operze" to dla mnie bezsprzecznie najładniejszy zakątek tej rezydencji. Anioł, okrutnie przechrzczony przez Połówka na "Jednorożca" z powodu wyrastającego mu na środku głowy "rogu" jest autorstwa dziewiętnastowiecznego rzeźbiarza, C.F. Fullera. Za każdym razem, kiedy ktoś z rodziny wracał z wyjazdu, witał się z aniołem, podając mu rękę. Taką oto tradycję stworzyła sobie rodzina Brownów, arystokratów i filantropów, mieszkająca w okazałym Westport House od stuleci, a dokładniej mówiąc od 1730 roku.



Nie od razu Rzym zbudowano, i nie od razu powstał też Westport House. To, co widzimy obecnie jest wynikiem działań trzech międzynarodowych głów: niemieckiego architekta, Richarda Castle'a [aka Cassels], który rozpoczął budowę rezydencji,  Irlandczyka, Thomasa Ivory'ego, oraz Anglika, Jamesa Wyatta, który doprowadził do zakończenia budowy 50 lat później. To również on  stworzył w 1780 roku urbanistyczny projekt Westport, które zachwyca mnie za każdym razem, kiedy tam jestem.



Oprócz posągu powitalnego anioła natrafimy tu także na monumenty poświęcone irlandzkiej królowej piratów, Grace O'Malley, siejącej postrach na morzach w XVI wieku. Grace była protoplastką rodu Brownów, co by miało sens i tłumaczyło tę waleczność, butę i odwagę płynącą w żyłach rodu. A tej z pewności nie można odmówić chociażby Jeremy'emu Altamontowi, jedenastemu markizowi Sligo. Wspominam o nim, bo spokojnie można powiedzieć, że to właśnie on umieścił Westport House na turystycznej mapie Irlandii. W 1960 roku dokonał śmiałego kroku, udostępniając swoją rodzimą rezydencję zwiedzającym. W ówczesnym okresie było to nie tylko dość nietypowe działanie, ale przede wszystkim bardzo ryzykowne dla samego Jeremy'ego. Jego doradcy sugerowali mu jedno: uciekaj od tego domu, jak najdalej potrafisz. Znajomi wtórowali:  sprzedaj dom, zgarnij kasę, rozsądnie ją zainwestuj, prowadź łatwe życie.



Jeremy nie chciał jednak iść łatwą drogą. Nie miał serca do wyburzenia swojego rodzinnego domu. Twierdził, że żadne pieniądze, ani żadni architekci nie są w stanie zbudować drugiej takiej rezydencji. Nade wszystko był wizjonerem, wierzył w ogromny potencjał turystyczny Irlandii, miał niesamowitą determinację, przedsiębiorczość i pasję do marketingu. Miał niewiele ponad 20 lat, a już wtedy wiedział, że musi być niesłychanie elastyczny i otwarty na nowinki rynkowe. Bez tego nie miał co liczyć na sukces. Dlatego przyświecała mu idea jak najszybszego dostosowywania się do zmieniających się trendów i wychodzenia naprzeciwko turystycznym potrzebom. Mawiał: "We must move with times and adapt to changing trends as fast as we can spot them".



I robił to za każdym razem, kiedy musiał. Był jak magik. Chcesz króliczka z kapelusza? Hey presto, pstryk, i już! Proszę! Oto twój królik. Tak działał. Kiedy zatem zauważył, że w latach 70. pojawiło się zapotrzebowanie na wczasy z własnym wyżywieniem, dał ludziom to, czego chcieli. Ich króliczka w postaci apartamentów i chatek, które mogli sobie wynająć na terenie jego posiadłości. Stworzył pole namiotowe, udostępnił nawet "cygańskie" wozy ciągnięte przez konie dla wszystkich tych, którzy od zaczepienia się w jednym punkcie woleli swobodne przemieszczanie się po pięknej wyspie.



Również w latach 70. nawiązał współpracę z Fossett's Circus, bo wyczuł niszę na rynku. Na terenie całego kraju ZOO było tylko w Dublinie. No i u niego "w ogródku". Małpy, lwy, foki, lamy, szopy pracze, kangury rdzawoszyje... Nawet miejsce na słonia się znalazło. Z kolei w latach 80. wprowadził szereg atrakcji dla najmłodszych. To one były tym ziarnem, z których wyrósł obecny Pirate Adventure Park, w którym dzieci mają do dyspozycji m.in. galeon piracki, zjeżdżalnię wodną, kolejkę, dmuchane zamki, czy ogromne łabędzie-rowerki wodne.



Posiadłość jest ogromnie komercyjna i to widać niemal na każdym kroku. Oprócz, standardowych dla takich rezydencji, księgozbiorów, galerii portretów rodzinnych, sreber stołowych, kolekcji wyrobów ze szkła i antyków [pewne mahoniowe drzwi przywędrowały tu aż z jamajskich plantacji trzciny cukrowej należących do członków rodu] są tu także mniej i bardziej tandetne rekwizyty. Są krzywe zwierciadła, które przysporzyły nam sporej dawki śmiechu z powodu naszych zdeformowanych sylwetek, jest ciekawa piwniczka na wino, kolekcja figur woskowych przedstawiająca znane osobistości powiązane z zachodem Irlandii, są też lochy, będące ponoć oryginalną częścią dawnego zamku Grace. Powiem tylko tyle, że gdyby w tych lochach płynęła rzeka Piedra, usiadłabym nad nią i zapłakała.



Jedna z końcowych sal na naszej trasie zwiedzania poświęcona była ostatnim pięćdziesięciu latom rodziny Brown. I to chyba tu najbardziej do mnie dotarło, dlaczego Jeremy tak zacięcie walczył o swój rodzinny dom. Westport House to nie tylko kolejne "muzeum" pełne "przypadkowych" obiektów. Jak na przykład te dwie wielkie metalowe "donice" na tarasie. Może nie są najpiękniejsze, ale dwa wieki temu z pewnością uratowały życie niejednemu głodującemu, kiedy to klęska głodu dziesiątkowała ludność Irlandii. Brownowie nie pozostali obojętni na krzywdę biedaków. W tych dwóch wielkich pojemnikach zawsze znalazła się zupa bądź też owsianka dla głodujących.  Westport House to skarbnica historii, a dla samego zainteresowanego - skarbnica wspomnień. A te, jak wiemy, są bezcenne.



Myślę, że królowa piratów byłaby z niego dumna. Nie tylko dlatego, że walczył w zasadzie do upadłego, próbując ocalić swoją rodzinną rezydencję, ale także z powodu spłodzenia pięciu córek. Kiedy patrzy się na rodzinne zdjęcie zrobione w 2007 roku, nie trudno jest zauważyć, że w rodzinie Jeremy'ego dominują silne kobiece geny. Pięć córek, dziewięcioro wnucząt i tylko dwóch męskich potomków.



Wszystko ma jednak swój kres. Dlatego też na początku tego roku Westport House został wystawiony na sprzedaż. Pięcioletnia walka córek Jeremy'ego o zachowanie domu w swoich rękach została przegrana, a rodzinna tradycja przerwana. Sam senior już tego jednak nie doczekał. Zmarł w 2014 roku, zanim dom przeszedł w ręce rodziny Hughes, lokalnych biznesmenów.



Nawet jeśli sama rezydencja nie wydaje się Wam być godna zwiedzania, to spieszę zapewnić Was, że i tak warto tu przyjechać. Westport ze swoim ośmiokątnym rynkiem i promenadami obsadzonymi drzewami sam w sobie jest uroczy. Poza tym stąd już tylko rzut beretem do "świętej góry" Irlandii, do wyspy Achill, do pięknych plaż, do wspaniałej zatoki Clew, w której jeśli wierzyć mitologii, znajduje się aż 365 wysepek. Po jednej na każdy dzień roku. I nieważne, że prawdopodobnie jest ich tylko około 117. Widok rozpościerający się na zatokę jest czymś, co warto zobaczyć na własne oczy. Uroda tego miejsca nie jest mitem. Niech świadczy o tym choćby fakt, że jedną z tych wysepek kupił w latach 60. sam... John Lennon, by służyła jemu i Yoko za ich prywatną oazę. Pech chciał, że Lennon nie dożył momentu wybudowania domu na swojej "Beatle Island", ale to już raczej opowieść na inny raz...


10 komentarzy:

  1. Witam, witam i o zdrowie pytam.

    Dużo dobrych rzeczy słyszałam o Westport. Co by jednak nie mówić dobrego, o tej porze roku trudno o rozstąpienie nieboskłonu, a zamiast koliberków możesz liczyć co najwyżej na puffiny;)

    Uwielbiam takie ładne toalety, do tego jak są jeszcze kwiaty i kosmetyki np. krem do rąk.

    Korytarz mi się podoba, ale sama rezydencja nie różni się niczym od wielu innych.

    A wracając do szarości moja droga- my jesteśmy na minusie. Dziś wyciągnęłam z szafy parkę z futerkiem.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie mówi się 'skąpa', tylko 'oszczędna' ;) Przyznaję, że zawsze wyszukuję tańszych wariantów odnośnie wędrówek i tym oto sposobem, nie pojechałam tydzień temu na Festival Cosplay, na którym cholernie mi zależało. W maju ma być taki sam festiwal i to w mieście bliżej nas. (koszta podróży były horrendalne).

    Często zwiedzam coś w deszczu. W taką właśnie pogodę zwiedzaliśmy np. Bazyleę. Odwiedzaliśmy też niesamowite muzea innych miast, muszę przyznać - zaskakująco interesujące i niezwykłe muzea. Deszcz to właśnie czas na takie miejsca, jak pokazujesz, a już fasada budynku mówi mi, że ten obiekt pasuje do deszczu!

    Od pary jednorożców dużo bardziej wolę tego przystojnego pirata ;) Ja mam specyficzne poczucie piękna, podoba mi się to, co dla większości ludzi jest dość... powiedziałabym, mroczne. Np. dawno temu ubzdurałam sobie, że chciałabym hodować Obcego z Nostromo. Wg. mnie jest śliczny ;]

    Tak... taki dom w łanach długiej, mokrej trawy, a wokół biegające radośnie wilkołaki...

    W życiu bym tego nie zamieniła na flaczki. BLE! ;/ Ale znasz mój gust - jaskinie, lodowce... to i chłodne domy będą mieściły się w moich kręgach zainteresowań ;)
    Heh, oj znam ja takie toalety, w których siedząc, robi się zdjęcia... ^_^'

    Koło mnie najprawdziwsi Włosi ocieplają blok.
    No i jednak był jednorożec.

    Kocham "Upiora w operze", to było niesamowite oglądać to pierwszy raz... tyle emocji i jeszcze długo, długo później to przeżywałam... Miłe wspomnienie.

    Królowa piratów jest piękna. Muszę sobie zapisać to nazwisko i poczytać o niej. Bardzo lubię takie historie o niezależnych kobietach. Blond-gen, z tego co zauważyłam na zdjęciu rodzinnym.

    Czyli gość stworzył ośrodek wypoczynkowy. Tak jakby. Atrakcyjny pomysł, pewnie bym tego spróbowała, choć najpewniej próbowałabym odpiąć sobie jednego konia od wozu ;) Jak po cygańsku, to po cygańsku, bez siodła, IHA!

    A gdzie zdjęcie z tych lochów? Zmuszasz mnie do poszukiwań w przepastnym Internecie, a ja leniwa jestem :P Gdyby w lochach płynęła rzeka, natychmiast szukałabym wąskiej łódki i oczekiwała wioślarza z zakrytą połową twarzy.

    OdpowiedzUsuń
  3. no prosze jaka ładna rezydencja. Zacznę od końca: szkoda, że nie udało się jej zatrzymać w rodzinie. Tyle lat się udawało ehh... Widziałaś, że senior rodu ma skarpety do sandałów ?? nie posądzałabym o to obcokrajowców a widzę, że to moda nie tylko Polsko-Czeska ... ehmmm

    I jeszcze chciałam odnośnie sztuki w toalecie. Generalnie nikt już nie pamięta genezy naszej toalety ale przez blisko 15 lat wisiała w niej w antyramie wielka na całą ścianę mapa satelitarna ... właśnie jesteśmy na etapie wywalania jej na śmietnik. Chyba zrobię zdjęcie przed jej utylizacją :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Niezupełnie moje klimaty, bo ja człek prosty jestem i z tego typu atrakcji przyjemności nie czerpię. Niemniej jeśli pracuje tam taka recepcjonistka, że nawet Tobie robi się ciepło, to chyba się przejadę...

    OdpowiedzUsuń
  5. Rezydencja całkiem okazała, ale mieszkać bym w niej nie chciała. Mimo że to nie moje klimaty i generalnie wolę nowoczesne wnętrza, to jednak było tam kilka zakątków, które przypadły mi do gustu.

    Haha, Twój nick zobowiązuje! Jakże mogłoby to ujść Twojej uwadze? :) Tak, zauważyłam, kiedy przygotowywałam fotki do wpisu :) A tak w ogóle, to podoba mi się to rodzinne zdjęcie. Kiedy na nie patrzę, z niewiadomego powodu robi mi się ciepło na sercu. Fajna pamiątka.

    O ja cię kręcę, musisz mi to pokazać! MUSISZ! ;) Tak sobie teraz myślę, że moje zdziwienie wynikało chyba głównie z tego, że jestem nieprzyzwyczajona do "sztuki szaletowej" ;) Nie przypominam sobie, bym widziała u kogoś w toalecie/łazience obrazy na ścianach. Lubię mieć ciekawy obraz na ścianie, ale nie w takim miejscu. No, ale jak wspominałam, Westport House to nie jest zwykła chatka...

    Jak widać, Polacy nie mają monopolu na zestaw "sandały+skarpety" :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Mnie nie nabierzesz, skromnisiu, na tego "prostego człeka" :) Takie numery to nie ze mną! :)

    Sympatyczna kobiecina i całkiem fajny MILF ;)

    OdpowiedzUsuń
  7. A dziękuję, polepszyło mi się od ostatnich doniesień: pisanie testamentu zarzucone i ostatnie namaszczenie odwołane. Zdaje się, że wyszłam na prostą i jeszcze trochę pożyję :) A jak u Ciebie na froncie? Mam nadzieję, że się porządnie okopałaś i nie zdecydowałaś na wywieszenie białej flagi :)

    To dobrze słyszałaś. To jedno z moich ulubionych miejsc w Irlandii, jeśli mówimy o miastach i wioskach. Bardzo ładne miasto latem, z dużą ilością kwiatów i z... pozytywnie zakręconymi wariatami. Taki jeden hipis, z burzą włosów na głowie, pokazał mi język, kiedy nasze spojrzenia się spotkały [akurat przechodził ze swoją paczką koło naszego auta]. Oryginalny sposób na zostanie zapamiętanym, nie powiem :) Żaden pieszy nie utkwił mi w pamięci tak jak on właśnie.

    Słuszne spostrzeżenie - rezydencja podobna do wielu innych. Co by nie do końca dziwiło, tym bardziej, że w jej budowie maczał palce pan Castle odpowiedzialny za kilka innych "dworków", które udało mi się zwiedzić na wyspie.

    My też! Howgh! Jakby to powiedział Winnetou... Uroczyste skrobanie szyby samochodowej zostało już zainaugurowane ze dwa tygodnie temu.

    OdpowiedzUsuń
  8. Hexe, pozwól, że zacznę od gratulacji - właśnie pobiłaś rekord w kategorii "najdłuższy komentarz" na blogu Taity ;) W sumie to nie powinno mnie to dziwić, wszak mam do czynienia z rasową powieściopisarką.

    Dobrze prawisz - "oszczędna" od razu ma piękniejszy i pozytywniejszy wydźwięk. Tego określenia będę się trzymać. Jeśli chodzi o moje podróże, to ja z reguły tnę koszty na noclegach, a to głównie z tej przyczyny, że dni spędzam aktywnie, poza obiektem, w którym nocuję, więc tak naprawdę to potrzebuję tylko łóżka, by się przespać. Mówię tu głównie o krótkich wyjazdach, bo na tych dłuższych [co najmniej tydzień], które mają w dużej mierze na celu relaks, lubię mieć ładny obiekt do dyspozycji. Żeby jeszcze bardziej skomplikować moją wypowiedź, dodam, że od tego wszystkiego zdarzają mi się wyjątki. Na przykład w czasie pobytu w Walii, byłam pod tak dużym wrażeniem wszystkiego, co widziałam, że skłonna byłam wydać prawie dwieście euro za jedną noc w wypasionym zamku Roch tylko po to, by jeszcze bardziej uatrakcyjnić nasz wyjazd. Tak się jednak złożyło, że nie dotarliśmy w tamte okolice, a nocleg wykupił ktoś inny. Do czego zmierzam? Normalnie raczej nie zapłaciłabym tyle za jednodniowy pobyt w hotelu, ale ponieważ wyjazd do Walii był niskobudżetowy [nie musieliśmy płacić za bilety promowe pod warunkiem, że ich wartość nie przekroczy 360 euro], to skłaniałam się ku jednorazowemu szaleństwu.

    Powiem Ci, że maj - jak dla mnie mnie - brzmi szalenie bardziej atrakcyjnie niż listopad. Zatem jak najbardziej popieram Twoją decyzję. To było dobre posunięcie, kciuk w górę! :)

    Podziwiam, autentycznie podziwiam, bo ja w taką pogodę zazwyczaj zamieniam się w couch potato i zaprzyjaźniam się z moim fotelem :) Kiedy jednak jestem na wyjeździe, zwłaszcza za granicą, to staram się wyszukiwać takie atrakcje, które mnie od tego deszczu uchronią, choć jak na wstępie wpisu ustaliłam, z cukru nie jestem i się nie rozpuszczę.

    Nie pogardziłabym przystojnym piratem, byleby nie wyglądał jak Johnny Depp i nie jak ten na zamieszczonym zdjęciu ;) W tej sytuacji to ja zdecydowanie jestem #teamjednorożce :) Choćby dlatego, że do złudzenia przypominają konie, a te to ja od dzieciństwa kocham wielką miłością i zawsze za mało mi kontaktu z nimi. Na szczęście jakiś czas temu udało mi się zlokalizować takiego jednego sympatycznego siwka, którego już zdążyłam na tyle oswoić, że przybiega, kiedy go wołam. Kosztowało mnie to kilkanaście jabłek i parę kilogramów marchewek, ale teraz mogę go ściskać, głaskać i wąchać (!) do woli. Czy Ty, jako miłośniczka koni, też uwielbiasz ich zapach?

    Flaczki to zło! ;) Wierz mi, chłodne domy mi niestraszne, ale w Westport House to niemal trzęsłam się z zimna i najchętniej zwiedzałabym go opatulona w ciepłą kołdrę, albo przynajmniej jakiś pled. A jakby tego było mało, kawiarenka była nieczynna i można było zapomnieć o rozgrzewającym napoju.

    Widziałam "Upiora w operze" najpierw w domowym zaciszu, na DVD, [Połówek, wielki fan, mnie "zmusił"], a potem na deskach tutejszego Bord Gais Theatre. Niestety bez bezbłędnego Ramina Karimloo, który ma fantastyczny i "mocarny" głos, jako tytułowego Upiora. Mimo to było super. I nawet postarali się o wiszący kandelabr!

    Poczytaj, poczytaj - wojownicza istota z niej była, z jajami w rozmiarze XXL.

    Lochy nie zasłużyły na publiczny pokaz ;) Przejrzę jeszcze raz fotki z nimi, może coś wybiorę i podeślę na maila, ale nic nie obiecuję.

    OdpowiedzUsuń
  9. Uff. Kamień z serca. Nawet nie wiedziałabym gdzie mam na pogrzeb pojechać;) Ja i biała flaga? No way.

    Lubię takie oryginalne, indywidualne jednostki. To one zwykle sprawiają, że mam dobre zdanie o ludzkości. Nawet jeśli to jest tylko wystawienie języka;)

    Niemożliwe. Irlandia na minusie? Mając na uwadze spieszący sporymi krokami urlop z niepokojem śledzę pogodę.

    OdpowiedzUsuń
  10. Hahaha :) Liczą się chęci!

    Mówisz, że biała flaga nie wchodzi w grę? Proszę, proszę! Taka mała, a taka zadziorna i waleczna! Ze szponami niczym u ptaków drapieżnych!

    To było takie sympatyczne wystawienie języka, dla jaj. Myślę, że właściciel wystawionego języka mógł być ciekawym osobnikiem, ale tego już nie było mi dane sprawdzić.

    Ale czemu? Przecież lecisz w inne strony - będzie dobrze, nie wywołujmy wilka z lasu.

    OdpowiedzUsuń