Wiele turystycznych atrakcji Brugii można by było oznakować etykietką „must-see” – obiektów, których nie można i nie powinno się przegapić. Tutaj bez wątpienia należałoby wymienić zabytki, o których jeszcze nie wspominałam: uroczy klasztor Beginek, romantyczny park Minnewater, czy pochodzący z XII wieku Szpital świętego Jana, ponoć najstarszy tego typu obiekt w Europie.
Dla mnie jednak absolutnym hitem było nocne zwiedzanie miasta. Mówiłam już, że Brugia jest magiczna? Pewnie tak, ale nocą ta magia jest wyjątkowo namacalna, a pozytywne bodźce zdecydowanie intensywniej odbierane. Do dziś z sentymentem wspominam nocne wędrówki brukowanymi uliczkami i kolacje w Le Panier d’Or, jednej z kilku restauracji na rynku.
Siedzieliśmy przy dobrym jedzeniu i alkoholu, mając przed oczami Belfort. Noc była przyjemna, choć chwilę wcześniej musiałam schować aparat, bo krople deszczu uparcie zachlapywały mi obiektyw, uniemożliwiając robienie zdjęć. W powietrzu przyjemnie wibrowały dźwięki wydawane przez końskie kopyta z gracją uderzające o bruk. Dorożki nigdy nie przestają się tutaj cieszyć powodzeniem, choć cena przejazdu jest dość wysoka. Wokół nas byli inni ludzie, ale jestem pewna, że wielu z nich nie dostrzegało wtedy nikogo innego poza sobą i magiczną Brugią. Dla takich momentów warto żyć. Nawet jeśli trwają one tylko godzinę.
Brugię porównuje się często do Wenecji, myślę zatem, że mogę sobie pozwolić na małą dygresję. Otóż w średniowiecznej Wenecji, tak gdzieś od połowy XV wieku, włoscy bogacze korzystali często z funkcji tak zwanego „codegi” – mężczyzny, który szedł przed nimi oświetlając im drogę niesioną latarnią, odstraszając ewentualne demony i czyhające niebezpieczeństwa.
Mam wrażenie, że we współczesnej Brugii wspomniany „il codega veneziano” musiałby przejść na bezrobocie. Nie wiem, co władze miasta robią z typami spod ciemnej gwiazdy, gdzie ich zamykają, ile im płacą, by nie wychylali swych facjat na światło nocne i dzienne, ale centrum Brugii wydaje się być wyjątkowo bezpieczne. Tak jakby przemawiało do turystów: Nie ma się czego bać, to „fairytale town” – bajkowe miasto. Ale moi drodzy, przecież nawet w bajkach czai się big, bad wolf. Trzy Małe Świnki mogą potwierdzić moje zeznania.
Romantycznego charakteru nadają Brugii liczne garbate i wąskie mostki spinające kanały, a także pływające w nich stada łabędzi. Brugia jest nie tylko miastem rowerów i średniowiecznej architektury, lecz także miastem tych dostojnych ptaków. Jak mówi legenda: mieszkańcom kazano trzymać łabędzie w ramach kary za pozbawienie życia radcy Maksymiliana Austriackiego, który miał w swej tarczy herbowej właśnie tego ptaka.
Mówi się, że Brugia jest miastem idealnym do zgubienia się. I nawet jeśli do tego dojdzie, nie ma powodu do paniki – wystarczy rozejrzeć się wokół siebie i zlokalizować dzwonnicę, bo jak już wcześniej wspominałam, wszystkie drogi prowadzą do niej.
Belfort jest takim turystycznym kompasem. Swoistą latarnią pokazującą podróżnym, który kierunek obrać. Zgubienie się może wyjść nam tylko na plus – doprowadzić do zakątków mało znanych, ale uroczych i nie zadeptanych przez turystów. A ci, ku mojemu ciągłemu zdziwieniu, wręcz uwielbiają sztywno trzymać się utartych szlaków. Wystarczy wejść w labirynt małych uliczek, by zatopić się w inny świat, gdzie momentalnie znikają tłumy okupujące ścisłe centrum.
Czego brakowało mi do ideału? Mediewistycznej twierdzy przeglądającej się w wodach jednego z wielu kanałów. Zamku na kształt ponurego i imponującego Gravensteen w Gandawie. To byłaby wisienka na torcie, ale i bez niej tort okazał się pyszny. Brugia posiada co prawda cztery bramy miejskie, które niegdyś łączyły mury obronne, jednak to nie to samo co tajemniczy, mroczny zamek.
Miasto wygląda tak samo pięknie z perspektywy piechura jak i pasażera barki płynącej po kanale. Ruch wodny jest tu spory – barki suną nieprzerwanie i zawsze są wypełnione jednakowo rozanielonymi turystami. Rejs trwa 30 minut i opatrzony jest komentarzami sternika wygłaszanymi w kilku językach. Jest nieco za drogi (€ 6.90) w porównaniu do czasu trwania i jakości rejsu (duża ilość pasażerów, ciało przy ciele, głowa przy głowie, głowa w kadrze zdjęcia...), ale mimo to warto skorzystać z tej formy zwiedzania, chociażby po to, by poczuć jak pachnie prawdziwa Brugia, lub by przepłynąć pod najniższym mostkiem.
Równie drogie są kawiarenki w mieście, ale to żadna niespodzianka. Być w Brugii i nie wstąpić do tutejszego lokalu gastronomicznego, to po prostu nie przystoi. A ponieważ posiłki najlepiej smakują, kiedy konsumuje się je w doborowym towarzystwie i pięknym otoczeniu, to restauracje przy rynku aż błagają, by do nich wstąpić. Serwowane w nich potrawy często nie są warte ceny, a ich smak nie wyróżnia się niczym specjalnym.
Odwiedziliśmy La Taverne Brugeoise, gdzie serwuje się dobre posiłki za całkiem przyzwoitą cenę. Niestety restauracja jest zamykana dość wcześnie wieczorem, zatem w weekend nie ma co liczyć na romantyczną kolację. Właśnie z tego powodu udaliśmy się do sąsiedniej Le Panier d’Or – nawet przyzwoitej, ale już wyraźnie droższej i zamykanej o 23:00, bardziej ludzkiej porze, a nie po 21:00.
Generalnie posiłki są tutaj drogie (przykładowo łosoś 18 euro, piwo Kwak 9 euro), a ich cena znacznie zawyżona – nawet droga Irlandia wypadła pod tym względem korzystniej. W niedzielny poranek wybrałam się z kolei do De Vier Winden (De Sneeuwberg), w której trafiłam na wyjątkowo przyjaźnie nastawioną obsługę męskiego rodzaju – mimo że moje zamówienie ograniczało się w tym przypadku tylko do cappuccino.
Podsumowując: tak, Brugia jest droga i popularna wśród turystów, ale jednocześnie tak urocza, że po prostu nie można jej nie wybaczyć tych małych mankamentów. Rozsądek podpowiada, by nie robić miastu reklamy i by nie narażać go na utratę tego kameralnego, prowincjonalnego charakteru, lecz serce protestuje. Bo gdybym miała sporządzić listę czynności, które koniecznie trzeba wykonać w swoim życiu, napisałabym dużymi literami: ZWIEDZIĆ BRUGIĘ z adnotacją „koniecznie po zmroku”.