Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Brugia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Brugia. Pokaż wszystkie posty

środa, 4 stycznia 2012

Brugia - miasto łabędzi i kanałów



Wiele turystycznych atrakcji Brugii można by było oznakować etykietką „must-see” – obiektów, których nie można i nie powinno się przegapić. Tutaj bez wątpienia należałoby wymienić zabytki, o których jeszcze nie wspominałam: uroczy klasztor Beginek, romantyczny park Minnewater, czy pochodzący z XII wieku Szpital świętego Jana, ponoć najstarszy tego typu obiekt w Europie.


 


Dla mnie jednak absolutnym hitem było nocne zwiedzanie miasta. Mówiłam już, że Brugia jest magiczna? Pewnie tak, ale nocą ta magia jest wyjątkowo namacalna, a pozytywne bodźce zdecydowanie intensywniej odbierane. Do dziś z sentymentem wspominam nocne wędrówki brukowanymi uliczkami i kolacje w Le Panier d’Or, jednej z kilku restauracji na rynku.


 


Siedzieliśmy przy dobrym jedzeniu i alkoholu, mając przed oczami Belfort. Noc była przyjemna, choć chwilę wcześniej musiałam schować aparat, bo krople deszczu uparcie zachlapywały mi obiektyw, uniemożliwiając robienie zdjęć. W powietrzu przyjemnie wibrowały dźwięki wydawane przez końskie kopyta z gracją uderzające o bruk. Dorożki nigdy nie przestają się tutaj cieszyć powodzeniem, choć cena przejazdu jest dość wysoka. Wokół nas byli inni ludzie, ale jestem pewna, że wielu z nich nie dostrzegało wtedy nikogo innego poza sobą i magiczną Brugią. Dla takich momentów warto żyć. Nawet jeśli trwają one tylko godzinę.


 


Brugię porównuje się często do Wenecji, myślę zatem, że mogę sobie pozwolić na małą dygresję. Otóż w średniowiecznej Wenecji, tak gdzieś od połowy XV wieku, włoscy bogacze korzystali często z funkcji tak zwanego „codegi” – mężczyzny, który szedł przed nimi oświetlając im drogę niesioną latarnią, odstraszając ewentualne demony i czyhające niebezpieczeństwa.


 


Mam wrażenie, że we współczesnej Brugii wspomniany „il codega veneziano” musiałby przejść na bezrobocie. Nie wiem, co władze miasta robią z typami spod ciemnej gwiazdy, gdzie ich zamykają, ile im płacą, by nie wychylali swych facjat na światło nocne i dzienne, ale centrum Brugii wydaje się być wyjątkowo bezpieczne. Tak jakby przemawiało do turystów: Nie ma się czego bać, to „fairytale town” – bajkowe miasto. Ale moi drodzy, przecież nawet w bajkach czai się big, bad wolf. Trzy Małe Świnki mogą potwierdzić moje zeznania.


 


Romantycznego charakteru nadają Brugii liczne garbate i wąskie mostki spinające kanały, a także pływające w nich stada łabędzi. Brugia jest nie tylko miastem rowerów i średniowiecznej architektury, lecz także miastem tych dostojnych ptaków. Jak mówi legenda: mieszkańcom kazano trzymać łabędzie w ramach kary za pozbawienie życia radcy Maksymiliana Austriackiego, który miał w swej tarczy herbowej właśnie tego ptaka.




 




Mówi się, że Brugia jest miastem idealnym do zgubienia się. I nawet jeśli do tego dojdzie, nie ma powodu do paniki – wystarczy rozejrzeć się wokół siebie i zlokalizować dzwonnicę, bo jak już wcześniej wspominałam, wszystkie drogi prowadzą do niej.


 


Belfort jest takim turystycznym kompasem. Swoistą latarnią pokazującą podróżnym, który kierunek obrać. Zgubienie się może wyjść nam tylko na plus – doprowadzić do zakątków mało znanych, ale uroczych i nie zadeptanych przez turystów. A ci, ku mojemu ciągłemu zdziwieniu, wręcz uwielbiają sztywno trzymać się utartych szlaków. Wystarczy wejść w labirynt małych uliczek, by zatopić się w inny świat, gdzie momentalnie znikają tłumy okupujące ścisłe centrum.


 


Czego brakowało mi do ideału? Mediewistycznej twierdzy przeglądającej się w wodach jednego z wielu kanałów. Zamku na kształt ponurego i imponującego Gravensteen w Gandawie. To byłaby wisienka na torcie, ale i bez niej tort okazał się pyszny. Brugia posiada co prawda cztery bramy miejskie, które niegdyś łączyły mury obronne, jednak to nie to samo co tajemniczy, mroczny zamek.


 


Miasto wygląda tak samo pięknie z perspektywy piechura jak i pasażera barki płynącej po kanale. Ruch wodny jest tu spory – barki suną nieprzerwanie i zawsze są wypełnione jednakowo rozanielonymi turystami. Rejs trwa 30 minut i opatrzony jest komentarzami sternika wygłaszanymi w kilku językach. Jest nieco za drogi (€ 6.90) w porównaniu do czasu trwania i jakości rejsu (duża ilość pasażerów, ciało przy ciele, głowa przy głowie, głowa w kadrze zdjęcia...), ale mimo to warto skorzystać z tej formy zwiedzania, chociażby po to, by poczuć jak pachnie prawdziwa Brugia, lub by przepłynąć pod najniższym mostkiem.


 


Równie drogie są kawiarenki w mieście, ale to żadna niespodzianka. Być w Brugii i nie wstąpić do tutejszego lokalu gastronomicznego, to po prostu nie przystoi. A ponieważ posiłki najlepiej smakują, kiedy konsumuje się je w doborowym towarzystwie i pięknym otoczeniu, to restauracje przy rynku aż błagają, by do nich wstąpić. Serwowane w nich potrawy często nie są warte ceny, a ich smak nie wyróżnia się niczym specjalnym.


 


Odwiedziliśmy La Taverne Brugeoise, gdzie serwuje się dobre posiłki za całkiem przyzwoitą cenę. Niestety restauracja jest zamykana dość wcześnie wieczorem, zatem w weekend nie ma co liczyć na romantyczną kolację. Właśnie z tego powodu udaliśmy się do sąsiedniej Le Panier d’Or – nawet przyzwoitej, ale już wyraźnie droższej i zamykanej o 23:00, bardziej ludzkiej porze, a nie po 21:00.


 


Generalnie posiłki są tutaj drogie (przykładowo łosoś 18 euro, piwo Kwak 9 euro), a ich cena znacznie zawyżona – nawet droga Irlandia wypadła pod tym względem korzystniej. W niedzielny poranek wybrałam się z kolei do De Vier Winden (De Sneeuwberg), w której trafiłam na wyjątkowo przyjaźnie nastawioną obsługę męskiego rodzaju – mimo że moje zamówienie ograniczało się w tym przypadku tylko do cappuccino.


 


Podsumowując: tak, Brugia jest droga i popularna wśród turystów, ale jednocześnie tak urocza, że po prostu nie można jej nie wybaczyć tych małych mankamentów. Rozsądek podpowiada, by nie robić miastu reklamy i by nie narażać go na utratę tego kameralnego, prowincjonalnego charakteru, lecz serce protestuje. Bo gdybym miała sporządzić listę czynności, które koniecznie trzeba wykonać w swoim życiu, napisałabym dużymi literami: ZWIEDZIĆ BRUGIĘ z adnotacją „koniecznie po zmroku”.


 

wtorek, 22 listopada 2011

Brugia - dama wśród belgijskich miast



W Brugii zakochałam się, zanim się w niej pojawiłam. To był klasyczny przykład realizacji marzeń. Zaczęło się niespodziewanie i spontanicznie w wakacyjny weekend, kiedy obejrzałam film „In Bruges”, znany również jako „Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj”. Gwiazdorska obsada,  piękne zdjęcia i niebanalne dialogi przemawiające do mojego poczucia humoru sprawiły, że film szybko utorował sobie drogę do mojego prywatnego panteonu ulubionych produkcji. Pokazywane w nim miasto zauroczyło mnie. Żaden inny film – obojętnie czy był kręcony w Londynie, Paryżu, Biarritz, Hiszpanii czy w Toskanii – nie zrobił na mnie takiego wrażenia. Sfilmowana Brugia jawiła się jako magiczne, tajemnicze i przepiękne miejsce. Doszłam wtedy do wniosku, że mam dwie opcje: zastanawiać się, czy rzeczywiście jest tam tak ładnie, albo pojechać i przekonać się na własnej skórze. Wybrałam opcję drugą. Kilka dni później mieliśmy już zarezerwowane bilety lotnicze.


 


Największy mit związany z Brugią? To nie jest mało znane miasto. Żadna tam terra incognita – miasteczko nie zadeptane setkami tysięcy stóp turystów, które tylko czeka na to, by je odkryć. Brugia to piękne, romantyczne i wspaniale zachowane miasto średniowieczne. I nie jest to żaden sekret. Co najwyżej tajemnica poliszynela. Dużo tutaj przybyszów z przeróżnych zakątków świata – nawet jeśli nie jest to szczyt sezonu turystycznego. Bo ta malowniczość i uroda Brugii to zarazem jej błogosławieństwo i przekleństwo. W prawdziwie ruchliwe dni „turystycznego szczytu” w obrębie starego miasta znajduje się więcej zwiedzających niż mieszkańców. To miasto zwiedza się cały rok. Śmiem twierdzić, że Brugia jest zawsze piękna, a stopień jej urody tylko lekko się zmienia: zmniejsza się delikatnie pod koniec roku po to, by na wiosnę i lato znów prezentować się w pełnej krasie.


 


To nie był szczyt sezonu, a mimo to mieliśmy przedsmak tego, co mogłoby nas tutaj spotkać w środku lata. W porannym pociągu intercity z Gandawy do Brugii staliśmy przez całe dwadzieścia minut drogi. Wszystkie miejsca siedzące były zajęte. W samym mieście niewiele lepiej. Na dworcu tłok przed przystankiem autobusowym, skąd odjeżdżały autobusy do centrum. Ścisk, bezdech i wytrzeszcz oczu gwarantowany pod wpływem napierającej masy. Jakiś turysta przeciskając się, uderzył plecakiem Belgijkę. Kobieta szybko przeszła do słownej ofensywy w rodzimym języku. Nie wiem, co dokładnie mówiła, ale jestem w stanie iść o zakład, że nie była to pieśń pochwalna. „Ale go zrugała” - podsumowuję cicho po zakończeniu jazgotu kobiety. „Nic dziwnego. Nadepnął jej na nogę, a potem przyłożył plecakiem. W środkach transportu ściąga się wypchane plecaki...” - słusznie zauważa Połówek.


 


Zatapiam się na chwilę w myślach, z których wyrywa mnie nagłe poruszenie. Ten sam turysta wyciąga aparat w stronę młodego chłopaka, który dopiero co pojawił się u mojego boku. Macha do niego z satysfakcją wypisaną na twarzy, mówi „hello” i próbuje go sfotografować. Atmosfera robi się ciężka i przytłaczająca. Okazuje się, że mój sąsiad w zaniedbanym ubraniu jest złodziejaszkiem i właśnie został nakryty przez wspomnianego turystę. Chłopak irytuje się, kiedy facet natarczywie próbuje go sfotografować, wreszcie odburkuje coś, „pozdrawia” turystę serdecznym palcem i zaszywa się na innym siedzeniu. Zaciąga kaptur na głowę, nonszalancko opiera nogi na szybie i wyciąga komórkę. Kierowca autobusu kontroluje sytuację, rzucając raz po raz okiem na lusterko. Pojazd jest monitorowany, ale to - jak widać - nie jest w stanie odstraszyć bezczelnych kieszonkowców.


  irlandzki akcent




Brugia jest miastem, które doskonale wie, co oznacza sukces gospodarczy, lecz wie także, jak smakuje porażka. W XIV i XV wieku miasto dobrze prosperowało i przechodziło przez okres boomu w handlu wełną i suknem. XVI wiek nie był już tak łaskawy – przyniósł Brugii utratę swego znaczenia, a kolejne stulecia tylko pogorszyły sytuację.


 


Pozytywne zmiany przyszły dopiero pod koniec XIX wieku, kiedy ukazała się powieść Georgesa Rodenbacha „Bruges-la-Morte”, co można przetłumaczyć jako „Martwa Brugia”. Książka, udekorowana czarno-białymi fotografiami i przedstawiająca Brugię jako nostalgiczne, uśpione i tajemnicze miasto, spotkała się z dużym zainteresowaniem poza granicami kraju. Niszczejące i zaniedbane uliczki wreszcie doczekały się momentu swojej reinkarnacji. Mądry program konserwacji zabytków spełnił rolę defibrylatora – tchnął życie w dogorywające miasto.




 




Wynajęto cenionego architekta, Louisa Delacenserie, specjalistę w swoim fachu, który umiejętnie wykorzystał swoją wiedzę i nie tylko pięknie odrestaurował oryginalne, średniowieczne budynki, lecz także wzbogacił miasto o nowe budowle w stylu neogotyckim. Cały fenomen polegał na tym, że nowe budowle wyglądały jak stare, czyli idealnie wtopiły się w architekturę miasta. Bez zgrzytów, bezboleśnie. Dlatego dziś spokojnie można powiedzieć, że ci wszyscy turyści spacerujący po wybrukowanych, wąskich uliczkach Brugii nie są tutaj przez przypadek. Miasto przygotowywało się do ich wizyty już pod koniec XIX wieku.


 


Brugia po liftingu roztaczała wspaniały czar, a jej urodę szybko doceniono. W efekcie całe stare miasto trafiło na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Brugię leżącą w prowincji o nazwie Flandria Zachodnia bezsprzecznie uważa się za damę wśród belgijskich miast. Mogłabym tutaj wymienić kilkanaście przymiotników określających to miasto, ale czuję, że wystarczy, jak po prostu zacytuję Harry’ego ze wspomnianego na początku „In Bruges” [gorąco polecam oglądanie w oryginale]: „it’s a fairytale fucking town”. Cholernie bajeczne miasto, mówię Wam.