Pokazywanie postów oznaczonych etykietą potem zwiedzaj". Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą potem zwiedzaj". Pokaż wszystkie posty

wtorek, 22 listopada 2011

Brugia - dama wśród belgijskich miast



W Brugii zakochałam się, zanim się w niej pojawiłam. To był klasyczny przykład realizacji marzeń. Zaczęło się niespodziewanie i spontanicznie w wakacyjny weekend, kiedy obejrzałam film „In Bruges”, znany również jako „Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj”. Gwiazdorska obsada,  piękne zdjęcia i niebanalne dialogi przemawiające do mojego poczucia humoru sprawiły, że film szybko utorował sobie drogę do mojego prywatnego panteonu ulubionych produkcji. Pokazywane w nim miasto zauroczyło mnie. Żaden inny film – obojętnie czy był kręcony w Londynie, Paryżu, Biarritz, Hiszpanii czy w Toskanii – nie zrobił na mnie takiego wrażenia. Sfilmowana Brugia jawiła się jako magiczne, tajemnicze i przepiękne miejsce. Doszłam wtedy do wniosku, że mam dwie opcje: zastanawiać się, czy rzeczywiście jest tam tak ładnie, albo pojechać i przekonać się na własnej skórze. Wybrałam opcję drugą. Kilka dni później mieliśmy już zarezerwowane bilety lotnicze.


 


Największy mit związany z Brugią? To nie jest mało znane miasto. Żadna tam terra incognita – miasteczko nie zadeptane setkami tysięcy stóp turystów, które tylko czeka na to, by je odkryć. Brugia to piękne, romantyczne i wspaniale zachowane miasto średniowieczne. I nie jest to żaden sekret. Co najwyżej tajemnica poliszynela. Dużo tutaj przybyszów z przeróżnych zakątków świata – nawet jeśli nie jest to szczyt sezonu turystycznego. Bo ta malowniczość i uroda Brugii to zarazem jej błogosławieństwo i przekleństwo. W prawdziwie ruchliwe dni „turystycznego szczytu” w obrębie starego miasta znajduje się więcej zwiedzających niż mieszkańców. To miasto zwiedza się cały rok. Śmiem twierdzić, że Brugia jest zawsze piękna, a stopień jej urody tylko lekko się zmienia: zmniejsza się delikatnie pod koniec roku po to, by na wiosnę i lato znów prezentować się w pełnej krasie.


 


To nie był szczyt sezonu, a mimo to mieliśmy przedsmak tego, co mogłoby nas tutaj spotkać w środku lata. W porannym pociągu intercity z Gandawy do Brugii staliśmy przez całe dwadzieścia minut drogi. Wszystkie miejsca siedzące były zajęte. W samym mieście niewiele lepiej. Na dworcu tłok przed przystankiem autobusowym, skąd odjeżdżały autobusy do centrum. Ścisk, bezdech i wytrzeszcz oczu gwarantowany pod wpływem napierającej masy. Jakiś turysta przeciskając się, uderzył plecakiem Belgijkę. Kobieta szybko przeszła do słownej ofensywy w rodzimym języku. Nie wiem, co dokładnie mówiła, ale jestem w stanie iść o zakład, że nie była to pieśń pochwalna. „Ale go zrugała” - podsumowuję cicho po zakończeniu jazgotu kobiety. „Nic dziwnego. Nadepnął jej na nogę, a potem przyłożył plecakiem. W środkach transportu ściąga się wypchane plecaki...” - słusznie zauważa Połówek.


 


Zatapiam się na chwilę w myślach, z których wyrywa mnie nagłe poruszenie. Ten sam turysta wyciąga aparat w stronę młodego chłopaka, który dopiero co pojawił się u mojego boku. Macha do niego z satysfakcją wypisaną na twarzy, mówi „hello” i próbuje go sfotografować. Atmosfera robi się ciężka i przytłaczająca. Okazuje się, że mój sąsiad w zaniedbanym ubraniu jest złodziejaszkiem i właśnie został nakryty przez wspomnianego turystę. Chłopak irytuje się, kiedy facet natarczywie próbuje go sfotografować, wreszcie odburkuje coś, „pozdrawia” turystę serdecznym palcem i zaszywa się na innym siedzeniu. Zaciąga kaptur na głowę, nonszalancko opiera nogi na szybie i wyciąga komórkę. Kierowca autobusu kontroluje sytuację, rzucając raz po raz okiem na lusterko. Pojazd jest monitorowany, ale to - jak widać - nie jest w stanie odstraszyć bezczelnych kieszonkowców.


  irlandzki akcent




Brugia jest miastem, które doskonale wie, co oznacza sukces gospodarczy, lecz wie także, jak smakuje porażka. W XIV i XV wieku miasto dobrze prosperowało i przechodziło przez okres boomu w handlu wełną i suknem. XVI wiek nie był już tak łaskawy – przyniósł Brugii utratę swego znaczenia, a kolejne stulecia tylko pogorszyły sytuację.


 


Pozytywne zmiany przyszły dopiero pod koniec XIX wieku, kiedy ukazała się powieść Georgesa Rodenbacha „Bruges-la-Morte”, co można przetłumaczyć jako „Martwa Brugia”. Książka, udekorowana czarno-białymi fotografiami i przedstawiająca Brugię jako nostalgiczne, uśpione i tajemnicze miasto, spotkała się z dużym zainteresowaniem poza granicami kraju. Niszczejące i zaniedbane uliczki wreszcie doczekały się momentu swojej reinkarnacji. Mądry program konserwacji zabytków spełnił rolę defibrylatora – tchnął życie w dogorywające miasto.




 




Wynajęto cenionego architekta, Louisa Delacenserie, specjalistę w swoim fachu, który umiejętnie wykorzystał swoją wiedzę i nie tylko pięknie odrestaurował oryginalne, średniowieczne budynki, lecz także wzbogacił miasto o nowe budowle w stylu neogotyckim. Cały fenomen polegał na tym, że nowe budowle wyglądały jak stare, czyli idealnie wtopiły się w architekturę miasta. Bez zgrzytów, bezboleśnie. Dlatego dziś spokojnie można powiedzieć, że ci wszyscy turyści spacerujący po wybrukowanych, wąskich uliczkach Brugii nie są tutaj przez przypadek. Miasto przygotowywało się do ich wizyty już pod koniec XIX wieku.


 


Brugia po liftingu roztaczała wspaniały czar, a jej urodę szybko doceniono. W efekcie całe stare miasto trafiło na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Brugię leżącą w prowincji o nazwie Flandria Zachodnia bezsprzecznie uważa się za damę wśród belgijskich miast. Mogłabym tutaj wymienić kilkanaście przymiotników określających to miasto, ale czuję, że wystarczy, jak po prostu zacytuję Harry’ego ze wspomnianego na początku „In Bruges” [gorąco polecam oglądanie w oryginale]: „it’s a fairytale fucking town”. Cholernie bajeczne miasto, mówię Wam.