środa, 25 lutego 2009

S.V Glenlee

Wśródlicznych szkockich porzekadeł istnieje jedno, mówiące, żerzeka „Clyde stworzyła Glasgow, a Glasgow stworzyło Clyde”. Nieod dziś wiadomo, że przysłowia są mądrością narodów inie inaczej jest w przypadku tego wyżej zacytowanego. Clydestworzyła Glasgow, bo dzięki żegludze i wymianie towarowej, napoczątku XX wieku miasto zaczęło nabierać znaczenia i prężniesię rozwijać. Clyde zmieniła także jego oblicze. Zachodzącezmiany i prężnie funkcjonujący przemysł stoczniowy przeobraziłyto eleganckie miasto kupieckie w jeszcze jeden przemysłowy kolos.


  


Wdokach Glasgow powstawały niemalże wszystkie rodzaje statków,począwszy od niewielkich rozmiarów barek, poprzez holowniki,a skończywszy na masywnych transatlantykach. Wiele statkówzwodowano w tych właśnie dokach, ale nie każdy z nich zasługujena większą uwagę. Gdyby poprosić mieszkańców Glasgow owymienienie nazwy jednego, który najbardziej zapisał się wich pamięci, prawdopodobniej najczęściej padającym słowem byłoby„Glenlee”.


  


Glenleeto duma mieszkańców tego miasta. To pomnik wspaniałejprzeszłości przemysłowego Glasgow. To takie „złote dziecko”Clyde – jeden z pięciu na świecie ocalałych żaglowcówwciąż pływający pod banderą brytyjską. Glenlee to przedewszystkim stara barka o niesamowicie wysłużonym charakterze iinteresującej przeszłości. Zwodowana została właśnie wgłębinach Clyde w 1896 roku, by rozpocząć swoją długą przygodęz morskimi wodami. Przez wiele długich lat przewoziła różnegorodzaju ładunki, czterokrotnie okrążając kulę ziemską ikilkukrotnie zmieniając swojego właściciela. Kiedy trafiła w ręceHiszpanów, przeszła dość znaczące modyfikacje, tak, by mócpomieścić na pokładzie trzystuosobową załogę.


  


Przezblisko pięćdziesiąt lat wiernie służyła w hiszpańskiejmarynarce królewskiej, by wreszcie spocząć w porcie wSewilli. Po tak długiej i męczącej służbie Glenlee była jużtylko karykaturalnym odbiciem nowiuteńkiej barki, która 85lat temu powstała w dokach Clyde. Wymęczona, porządnie nadgryzionaprzez ząb czasu i ciągle konsumowana przez rdzę zapewnepodzieliłaby los innych statków zrodzonych w swoichrodzinnych dokach, gdyby nie pewne wydarzenie. Przełomowy momentnastąpił dla Glenlee w 1990 roku, kiedy statkiem zainteresowałasię grupa szkockich miłośników okrętów. W efekcieich działań, dwa lata później, Glenlee powróciła wrodzinne strony. Była niekwestionowanym obrazem nędzy i rozpaczy,jednak dzięki zaangażowaniu odpowiednich osób systematyczniezaczęła odzyskiwać swój dawny wygląd. Współczesnawersja statku już nie poraża swą brzydotą. Glenlee spoczęła wwodach Clyde, w obskurnych dokach, gdzie pełni rolę pływającegomuzeum i dostarcza rozrywki turystom. Na jej pokładzie regularniemają miejsce przeróżne ekshibicje, a także imprezy.


  


Warunkiw jakich przyszło nam zwiedzać Glenlee absolutnie nie można nazwaćwymarzonymi. To był jeden z tych dni, kiedy szkocka aura była dlanas wyjątkowo nieprzychylna. Ale może to i lepiej – dzięki temulepiej mogłam wczuć się w rolę załogi Glenlee, dla którychtego typu atmosferyczne atrakcje były na porządku dziennym. W miaręjak zimne powietrze smagało moją twarz, a deszcz ze śniegiematakował moją sylwetkę, moja ekscytacja malała wprostproporcjonalnie do zwiększającej się natychmiastowej potrzebyznalezienia się w ciepłym i suchym kącie, a taki ciężko znaleźćna wyeksponowanym pokładzie, bądź pod pokładem, pod linią wody,gdzie temperatura jest zazwyczaj niższa.


  


Choćwizyta na Glenlee nie do końca była taka, jak ją sobie wymarzyłam,pozwoliła mi bliżej poznać pracę załogi tego frachtowca.Zrozumieć problemy, trud i wyrzeczenia z jakimi borykali sięmarynarze i przede wszystkim jeszcze bardziej docenić ich pracę.Pracę, która w ówczesnych czasach była niesłychanieciężkim kawałkiem chleba. Bo kto z Was dobrowolnie chciałbypodróżować na pokładzie statku - który mówiącdosadnie - przepełniony jest gównem? Glenlee właśnie takabyła, jako że guano było ładunkiem często przewożonym na jejpokładzie. Możecie sobie wyobrazić ten fetor? Załoga nie musiała– była albo zbyt zajęta zwracaniem uprzednio zjedzonego posiłkualbo pochłonięta walką z bólem głowy…


  


Życiena pokładzie statku nigdy nie było łatwe. Doskonale wiedzieli otym ówcześni marynarze, dla których normą byłakoegzystencja z wszelkimi gryzoniami i pasożytami, którenierzadko zamieszkiwały w ciastkowych otworach, bądź ścigały siępo pokładzie. Życie marynarzy było generalnie bardzo smutne inudne. Często sprowadzało się do walki o przetrwanie i ozachowanie zdrowia, jako że szkorbut zawsze wisiał nad nimi niczymgradowa chmura, a piraci zawsze byli w gotowości do powiększeniaswoich skarbów.


  


Nigdywcześniej nie zastanawiałam się jakoś specjalnie, jak dawno temuwyglądało życie na pokładzie tego typu statków. Otwierającpuszkę tuńczyka nie zastanawiałam się, jakim sposobem znalazłasię ona w moich rękach. Nie myślałam nad życiem rybakówna kutrach rybackich, bo - podobnie jak wiele osób wdzisiejszym świecie - byłam przyzwyczajona do dóbr tegotypu, do sklepowych półek oferujących mi szeroką gamę rybi owoców morza. Jedząc dary morza, nie czułam nigdy zimnarybaków. Nie odczuwałam nigdy samotności marynarzy, którzyna pokładzie Glenlee i jej podobnych wyruszali w długie,kilkunastomiesięczne rejsy.


  


Siedzącw zimowy wieczór w salonie i ogrzewając się ciepłemkominka, nie myślałam nigdy o trudzie, jaki mnóstwo osóbwkłada w wydobycie węgla, ani tym bardziej o jego transporcie napokładach statków minionej epoki. Nie zastanawiałam się nadniebezpieczeństwem, jakie stwarzały ogromne ładunki tegołatwopalnego surowca masowo przewożonego przez tę szkocką barkę.Nigdy nie znalazłam się za burtą i nigdy też nie czułam strachuzałogi Glenlee, kiedy stanowczo odmówiła kapitanowi dalszegorejsu, z uwagi na wysoką temperaturę przewożonego węgla. Nigdynie musiałam spać w zimnej kajucie, często chłostana wysokimifalami wody przedostającymi się do środka. Zdarzało mi sięnarzekać na niewygodne łóżko, podczas gdy marynarze Glenleedzielili swoje prycze z małymi i upierdliwymi pasożytami, częstośpiąc na materacach wypchanych sianem i słomą, żartobliwiezwanych przez nich „śniadaniem osła”.


  


Nigdywcześniej zbytnio się nie zagłębiałam w te wszystkie opisanesytuacje, bo jestem dzieckiem współczesnej cywilizacji.Cywilizacji, która przede wszystkim uczy wygody i nie zachęcado sięgnięcia pamięcią wstecz – do docenienia tego, co jestpoprzez pryzmat tego, co było. Dzięki chwilom, którespędziłam na pokładzie Glenlee, uważnie studiując tamtejszetablice informacyjne i zapoznając się z jej surowymi warunkami,inaczej spojrzałam na otaczający mnie świat. Chyba uległamjakiejś magii Glenlee – barki, która nie podzieliła losutysiąca jej podobnych. Która przeszła przez wiele burzliwychwydarzeń, nie pogrążyła się w kryzysie, jak to uczynił przemysłstoczniowy w Glasgow, lecz spoczęła spokojnie u jego wód, bycumując w obskurnych dokach Clyde przypominać ludziom o latachświetności tego miejsca. I o swojej ponadczasowości.


PS.Jako że pogoda była wstrętna, moje plenerowe fotki nie sąciekawe. Pozwoliłam sobie zapożyczyć 3 zdjęcia ze stronywww.glenlee.co.uk

13 komentarzy:

  1. Jesli lubisz zwiedzac statki,to w Dundee jest ten slynny,ktorym Scott wyruszyl na podboj bieguna.W Edynburgu tez przy Ocean Terminal jest jakis slynny,tyle ze w tym temacie ignorant jestem.Jak bardzo lubie zapach morza i samo morze,tak zwiedzanie statkow odpada.Popatrze z zewnatrz,ale juz wewnatrz to nie moja bajka,mimo ze ze dwa zdjecia z tych Twoich zaliczylabym do ciekawych.Pozdrawiam wiosennie;

    OdpowiedzUsuń
  2. DCN jednak nastąpił :) i bardzo dobrze. Czekałam i się doczekałam opowieści o tej cząstce "duszy Glasgow", o istnieniu której nie miałam zielonego pojęcia. Dzięki, Taitko.

    OdpowiedzUsuń
  3. Lubię zwiedzać w zasadzie wszystko: zamki, statki, muzea, katedry, galerie, stadiony.... Wychodzę z założenia, że przy każdej takiej wizycie mogę nauczyć się czegoś nowego. Nie ograniczam się więc do jednego typu obiektów.Pozdrawiam również wiosennie, jako że u mnie wiosna już nieśmiało się uśmiecha :) A zmrok zapada dopiero o 18:00!

    OdpowiedzUsuń
  4. Przecież Ci obiecałam :) A post powstał właśnie z myślą o Tobie. Miałam nadzieję, że jeszcze nie wywęszyłaś Glenlee ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. No to strzał w 10!! :)

    OdpowiedzUsuń
  6. I ja liczyłam na ten ciąg dalszy.... ;-) Zapewne teraz będziesz częsciej wpadać do Szkocji!! Super zdjęcia....I tak fajnie opisujesz te wszystkie wycieczki....

    OdpowiedzUsuń
  7. promyczek83@op.pl26 lutego 2009 19:11

    czytam czytam jak zawsze z wywalonym jęzorem :) i jestem :) jak zawsze :) Wiem coś o pogodzie i fotkach....

    OdpowiedzUsuń
  8. Zgadza się, już planuję następną wycieczkę do tego kraju - tym razem znacznie dłuższą :) Oby pogoda dopisała! :)

    OdpowiedzUsuń
  9. Wiem, Promyczku. Podejrzewam, że jesteś moją najwierniejszą czytelniczką ;) Chyba muszę poważnie rozważyć możliwość przyznania Ci jakiejś nagrody za Twoją frekwencję i aktywność ;)

    OdpowiedzUsuń
  10. czuć na Glenlee hiszpański klimat... szczególnie w rustykalnej kuchni. Wisza tam nawet paellery :-)

    OdpowiedzUsuń
  11. Bardzo fajny post, dzieciakom przydałyby sie takie lekcje historii i jednocześnie pokory i szacunku do cudzej pracy :)

    OdpowiedzUsuń
  12. Czuć, bo Hiszpanie wprowadzili tam dość poważne zmiany. Co prawda część z nich została później - w czasie renowacji - usunięta, ale jak widać akcenty hiszpańskie nadal są widoczne :) Choć nie podejrzewam załogę Glenlee o spożywanie paelli ;)

    OdpowiedzUsuń
  13. Dzięki, Irolko :) Pytanie brzmi, czy do dzieciaków dotarłoby to przesłanie? Podejrzewam, że dla nich Glenlee jest tylko fajną atrakcją, gdzie mogą się wyszaleć, wyobrażając sobie, że są na pirackim okręcie ;)

    OdpowiedzUsuń