Pokazywanie postów oznaczonych etykietą opactwo. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą opactwo. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 16 kwietnia 2015

Poranek w cieniu ruin opactwa: Corcomroe Abbey


Czasami śpię jeszcze o takiej porze, ale w tamten niedzielny poranek byłam na nogach już od jakichś trzech godzin. Na mojej twarzy nie było żadnych oznak snu, a znajdujący się przede mną obiekt miał skutecznie sprawić, że przez najbliższe pół godziny będę zajęta zwiedzaniem i fotografowaniem. Czas snu bezpowrotnie minął. Teraz należało korzystać z pożądanych okoliczności, jakimi bezsprzecznie był brak innych turystów, a także ze sprzyjających warunków atmosferycznych. Na większe skupisko ludzi można tu natrafić w czasie rezurekcyjnej mszy wielkanocnej. Podoba mi się pomysł odprawiania nabożeństwa w Niedzielę Wielkanocną w wielu opuszczonych ruinach dawnych świątyń. Taka poranna msza pod gołym niebem, kiedy powietrze jest jeszcze cudnie orzeźwiające, a zewsząd otacza nas duch przeszłości, ma niepodważalny urok.



Urokliwa jest również lokalizacja Corcomroe Abbey. Opactwo znajduje się w zielonej dolinie otoczonej surowymi, szarymi i skalistymi wzgórzami Burren przez co cały kompleks może budzić skojarzenia z oazą zieleni na pustyni. Mała czarna tabliczka informacyjna przytwierdzona do jednej ze ścian ruin zdradza, że opactwo znane jest również jako  świątynia Sancta Maria de Petra Fertilis – Matki Boskiej Żyznej Gleby, a misterne zdobienia wewnątrz świątyni, m.in. w postaci powszechnych w Burren dzwonków, mają nawiązywać do wspomnianej nazwy.




Corcomroe Abbey jest cysterskim opactwem wzniesionym najprawdopodobniej pod koniec XII wieku z wapienia - surowca, którego nie brakuje w okolicy. Jak to bywa w tego typu przypadkach, genezę ruin spowija mgiełka tajemniczości, a turystom podsuwa się kilka wersji do wyboru. Legendy przypisują założenie opactwa władającemu Thomondem - w skład którego wchodziło m.in. hrabstwo Clare - królowi Conorowi na Siúdaine O’Brien. Conor opuścił świat doczesny w 1267 roku i w podzięce za swą dobroczynną postawę wobec świątyni został pochowany w jej prezbiterium. Zanim jednak powiedział swe ostatnie słowo i zdążył wydać ostatni dech, skazał na śmierć pięciu architektów-murarzy odpowiedzialnych za budowę opactwa. Tak na wszelki wypadek, bo trzeba przecież dmuchać na zimne, a człowiek to tylko marna istota, która za odpowiednią opłatę jest w stanie zdradzić własną matkę, a co dopiero skonstruować konkurencyjną pod względem splendoru świątynię.



las krzyży i łyse wzgórza Burren w tle


Choć grobowiec z podobizną wspomnianego Conora istotnie znajduje się w opactwie i cieszy się całkiem dobrym stanem, rzeczywistość wyglądała prawdopodobnie mniej brutalnie, bo za wzniesienie Corcomroe Abbey najpewniej odpowiada Donal Mór O’Brien, dziadek Conora. Klan O’Brien czynnie patronował Corcomroe, jak również wspierał inne ufundowane przez siebie świątynie. Nie był jednak wolny od ludzkich ułomności, zatem w jego obrębie zdarzały się niesnaski i zgrzyty.




Jak mówi kolejna legenda – na początku XIV wieku nieopodal opactwa doszło do starcia między dwoma członkami klanu. Po jednej stronie stanął Donough wraz ze swoimi ludźmi, po drugiej Dermot i jego zwolennicy. Udając się na pole bitwy Donough natrafił nad jeziorem na wiedźmę i stos okrwawionych kończyn. Czarownica szybko i wymownie zwizualizowała mu najbliższą przyszłość – widziany przez niego krwawy stos miał składać się z jego żołnierzy, a leżąca wśród niego głowa Donough z pewnością nie była dowodem na sukces w bitwie. Taka wizja niezbyt przypadła do gustu wodzowi i jego ludziom. Chęć pochwycenia autorki czarnego scenariusza nie powiodła się. Odwagi i waleczności zapewne nie można było odmówić żołnierzom i choć wiedźma nie miała pojęcia o sztukach walki, miała asa, który zapewnił jej przewagę - miotłę. Donough próbował podnieść morale swych wojowników wmawiając im, że czarownica jest oszustką i kochanką jego rywala, Dermota, zaś całe przedstawienie było strategicznym trikiem mającym odebrać im chęć do walki. Jak okazało się niedługo później, czarownica nie była bajkopisarką. Pole bitwy pokryło się krwią i trupami ludzi Donough, ale wódz niekoniecznie to zobaczył, jako że sam okupił walkę swoim życiem.




Spacerowałam wśród licznych nagrobków zapewne zwyczajnych ludzi. Jaskółki krążyły nad moją głową, a ptasi trel wesoło rozrywał ciszę niedzielnego, zwyczajnego poranka. Było przyjemnie, bo promienie słoneczne ogrzewały świat, czyniąc to miejsce wyjątkowo przyjaznym do spacerowania. Kiedy jednak znalazłam się wewnątrz wysokich murów, a słońce chwilowo schowało za chmurami, Połówek skapitulował i pospiesznie schował się w aucie. Równie szybko odczułam chłód tego miejsca. Nie było sensu doszukiwać się w tym lodowatego podmuchu śmierci i dusz wypełniających te ruiny. Nie było w tym nic spirytystycznego i pozaziemskiego. Nie czułam tu niczyjej obecności. Wiedziałam też, że nie podgląda mnie żadna para ciekawskich oczu, nawet tych Połówka. Nie musiałam zbliżać się do auta, by wiedzieć, że mój towarzysz właśnie ma je zamknięte i korzysta z klimatyzacji. Nadrabia sen, który mu rano ukradłam.



sobota, 16 czerwca 2012

Durrow Abbey - opactwo świętego Kolumby

 

Wiedziałam, co kryje się za czarną, ozdobną bramą z kutego żelaza, ale mimo to odczuwałam zaciekawienie. Kiedy nieco trzy lata temu zjawiłam się tutaj, miejsce do którego zmierzałam było w stanie agonalnym. Wspomniana brama przywoływała wtedy na myśl wiekowe wrota do jakiejś starej i zapomnianej przez wszystkich rezydencji. Rdza pokryła pręty, lakier dawno wyblakł i w znacznej mierze odpadł. Niezbyt dużą przesadą byłoby stwierdzenie, że to był obraz nędzy i rozpaczy – rozpaczy martwego przedmiotu wzywającego swego wybawcę. Ten zabytek potrzebował kogoś, kto zdmuchnąłby z niego kurz i dał mu szansę na drugie życie. Może niekoniecznie kogoś na podobieństwo króla Midasa, który za cudownym dotknięciem swej dłoni obróciłby wszystko w złoto, ale kogoś, kto tchnąłby w to miejsce nowe życie chociażby za pomocą zwykłej puszki farby.

  

Trzy lata po mojej wizycie stało się to, na co czekałam. Opactwo Durrow, które w 2003 roku trafiło pod skrzydła irlandzkiego rządu, zostało pod koniec kwietnia 2012 roku oficjalnie otwarte dla publiki, choć żmudny proces konserwacji jeszcze się nie zakończył. Potrzeba jeszcze wielu prac, by można było powiedzieć, że miejsce jest odpowiednio dopieszczone. Doskonale zdaje sobie z tego sprawę rzesza osób odpowiedzialna za prace restauratorskie. Jak sami twierdzą, to dopiero „first step”. To pierwszy krok na drodze do czegoś dużo poważniejszego.

  

Celem lokalnych władz jest stworzenie miejsca z całkowicie wykorzystanym potencjałem: z centrum turystycznym, z odpowiednio dużym parkingiem, z przewodnikami gotowymi do oprowadzania. To chyba nie do końca jest to, co moja skromna osoba życzyłaby sobie tu zobaczyć. Durrow Abbey ma pójść w ślady sąsiedniego opactwa Clonmacnoise, ale prawdę powiedziawszy nie jestem przekonana, czy uda się tego dokonać. To drugie miejsce jest po prostu bardziej uprzywilejowane. Ma zdecydowanie większy potencjał turystyczny, ma dużo więcej do zaoferowania. I od dawien dawna ma dużą popularność.

  

Drogę do opactwa z dwóch stron okala kurtyna drzew. Zielono tu, drzewiasto i liściasto. Jak to w hrabstwie Offaly. Latem jest to prawdziwa oaza zieleni, ale nawet na początku maja całość prezentuje się dość korzystnie. Kiedy wreszcie docieram pod ścianę XIX-wiecznej protestanckiej świątyni, wygląda ona mniej więcej tak, jak ją zapamiętałam. Płyty nagrobne wyścielające przykościelny teren są stare i podniszczone. Ale co najważniejsze – drzwi świątyni tym razem stoją dla mnie otworem. Przekraczając je czuję mocny zapach świeżej farby. Pachnie tu remontem i świeżością.

  

Wnętrze kościółka nie jest eleganckie tak, jak można by było tego oczekiwać. Wygląda na nieco zaniedbane. To jednak pozory. Nie ma tu nikogo, kto mógłby mi przybliżyć historię tego miejsca, ale ekspozycja zdjęć przed remontem wnętrza mówi sama za siebie.  Jest różnica. Kolosalna. Tak duża jak wysoki krzyż z X wieku – największa atrakcja tego miejsca. To dla niego ściągają tu turyści. Krzyż znajduje się bezpośrednio pod świetlikiem w suficie świątyni, obok niego umieszczono tablice informacyjne szczegółowo opisujące wyryte na nim sceny biblijne. Po prawej stronie krzyża umieszczono na ścianie kilka zabytkowych płyt nagrobnych.

    

Święty Kolumba, jeden z największych irlandzkich misjonarzy, oddany „żołnierz Chrystusa”, który założył na wyspie wiele kościołów, przybył do Durrow w VI wieku i doprowadził do powstania opactwa. To tu utworzono słynną Book of Durrow - imponujący ewangeliarz i perełkę irlandzkiej kaligrafii.

  

Księga przez kilkaset lat była skarbem opactwa, a kiedy za sprawą Henryka VIII nadszedł kres irlandzkich klasztorów, dzieło trafiło w ręce lokalnego farmera i służyło mu przez długi czas. Nie jako źródło mądrości – rolnik zapewne nie potrafił czytać - ale jako „talizman” odstraszający złe duchy. Farmer zanurzał księgę w wodzie, aby uzyskać medykament mający uchronić jego bydło od chorób. Głupi pomysł? Może. Domyślam się, że był to wynik mocnych wierzeń w uzdrowicielską moc autora księgi, wspomnianego świętego Kolumby. Sławy uzdrowiciela mnich dorobił się już za życia. Przypisuje mu się dar przywracania sił witalnych ludziom i zwierzętom, a święte studnie poświęcone jego pamięci, na które można czasami natrafić, również uchodzą za lecznicze źródła. Później księga powędrowała w ręce lokalnego biskupa, który w XVII wieku przekazał ją do do dublińskiego Trinity College, gdzie można ją dziś podziwiać razem z innym słynnym manuskryptem –Book of Kells.

  

Pamięć o świętym podtrzymuje przy życiu święta studnia umiejscowiona niedaleko kościoła. Podążyłam w kierunku wskazanym przez znak z napisem St. Colmcille’s Well. Wiedziałam, że powinnam się spieszyć, bo pogoda robi się kapryśna, ale po drodze musiałam przystanąć, by sfotografować przepiękną formację chmur.

    

Chwilę później natrafiłam na drugi taki sam znak. Kolejnego już nie potrzebowałam. Miękkie i podmokłe podłoże było wymownym sygnałem. Studnia była już w zasięgu mojego wzroku – nietypowa, z ciężką do odszyfrowania tablicą umieszczoną tuż nad jej otworem.

  

Sfotografowałam to zaciszne miejsce i ruszyłam w drogę powrotną, nie bez zaciekawienia zerkając w stronę pobliskiego dworku. Posiadłość jest dostojna i interesująca, niestety dostęp do niej jest odcięty. Rusztowania przylegające do jednej ze ścian pozwalały wysuwać nieśmiałe wnioski, że coś tam się dzieje i że być może w niedługiej przyszłości obiekt będzie otwarty dla zwiedzających. Bezsprzecznie podniósłby atrakcyjność tego miejsca.

  

Myślę, że wiele wody upłynie w Liffey, zanim Durrow Abbey zabłyśnie niczym najszlachetniejszy diament. Nie jechałabym przez połowę wyspy, by koniecznie dotrzeć w to miejsce. Ale zboczyć nieco z głównej drogi będąc tu przejazdem – dlaczego nie? Zwykły spacer wśród zieleni może okazać się czymś więcej – ciekawą lekcją historii na otwartym terenie. Możliwością prześledzenia śladów mnicha z szóstego wieku, który z jakiegoś powodu widział sens w tym, co robił: w modlitwie, w anachorezie, w skrupulatnej i mozolnej pracy nad bogatymi zdobieniami ksiąg. Odległy to świat, a jednocześnie tak bliski, bo chociażby przez dotknięcie tego imponującego krzyża w świątyni dotykamy odległej przeszłości.