Czasami śpię jeszcze o takiej porze, ale w tamten niedzielny poranek byłam na nogach już od jakichś trzech godzin. Na mojej twarzy nie było żadnych oznak snu, a znajdujący się przede mną obiekt miał skutecznie sprawić, że przez najbliższe pół godziny będę zajęta zwiedzaniem i fotografowaniem. Czas snu bezpowrotnie minął. Teraz należało korzystać z pożądanych okoliczności, jakimi bezsprzecznie był brak innych turystów, a także ze sprzyjających warunków atmosferycznych. Na większe skupisko ludzi można tu natrafić w czasie rezurekcyjnej mszy wielkanocnej. Podoba mi się pomysł odprawiania nabożeństwa w Niedzielę Wielkanocną w wielu opuszczonych ruinach dawnych świątyń. Taka poranna msza pod gołym niebem, kiedy powietrze jest jeszcze cudnie orzeźwiające, a zewsząd otacza nas duch przeszłości, ma niepodważalny urok.
Urokliwa jest również lokalizacja Corcomroe Abbey. Opactwo znajduje się w zielonej dolinie otoczonej surowymi, szarymi i skalistymi wzgórzami Burren przez co cały kompleks może budzić skojarzenia z oazą zieleni na pustyni. Mała czarna tabliczka informacyjna przytwierdzona do jednej ze ścian ruin zdradza, że opactwo znane jest również jako świątynia Sancta Maria de Petra Fertilis – Matki Boskiej Żyznej Gleby, a misterne zdobienia wewnątrz świątyni, m.in. w postaci powszechnych w Burren dzwonków, mają nawiązywać do wspomnianej nazwy.
Corcomroe Abbey jest cysterskim opactwem wzniesionym najprawdopodobniej pod koniec XII wieku z wapienia - surowca, którego nie brakuje w okolicy. Jak to bywa w tego typu przypadkach, genezę ruin spowija mgiełka tajemniczości, a turystom podsuwa się kilka wersji do wyboru. Legendy przypisują założenie opactwa władającemu Thomondem - w skład którego wchodziło m.in. hrabstwo Clare - królowi Conorowi na Siúdaine O’Brien. Conor opuścił świat doczesny w 1267 roku i w podzięce za swą dobroczynną postawę wobec świątyni został pochowany w jej prezbiterium. Zanim jednak powiedział swe ostatnie słowo i zdążył wydać ostatni dech, skazał na śmierć pięciu architektów-murarzy odpowiedzialnych za budowę opactwa. Tak na wszelki wypadek, bo trzeba przecież dmuchać na zimne, a człowiek to tylko marna istota, która za odpowiednią opłatę jest w stanie zdradzić własną matkę, a co dopiero skonstruować konkurencyjną pod względem splendoru świątynię.
las krzyży i łyse wzgórza Burren w tle
Choć grobowiec z podobizną wspomnianego Conora istotnie znajduje się w opactwie i cieszy się całkiem dobrym stanem, rzeczywistość wyglądała prawdopodobnie mniej brutalnie, bo za wzniesienie Corcomroe Abbey najpewniej odpowiada Donal Mór O’Brien, dziadek Conora. Klan O’Brien czynnie patronował Corcomroe, jak również wspierał inne ufundowane przez siebie świątynie. Nie był jednak wolny od ludzkich ułomności, zatem w jego obrębie zdarzały się niesnaski i zgrzyty.
Jak mówi kolejna legenda – na początku XIV wieku nieopodal opactwa doszło do starcia między dwoma członkami klanu. Po jednej stronie stanął Donough wraz ze swoimi ludźmi, po drugiej Dermot i jego zwolennicy. Udając się na pole bitwy Donough natrafił nad jeziorem na wiedźmę i stos okrwawionych kończyn. Czarownica szybko i wymownie zwizualizowała mu najbliższą przyszłość – widziany przez niego krwawy stos miał składać się z jego żołnierzy, a leżąca wśród niego głowa Donough z pewnością nie była dowodem na sukces w bitwie. Taka wizja niezbyt przypadła do gustu wodzowi i jego ludziom. Chęć pochwycenia autorki czarnego scenariusza nie powiodła się. Odwagi i waleczności zapewne nie można było odmówić żołnierzom i choć wiedźma nie miała pojęcia o sztukach walki, miała asa, który zapewnił jej przewagę - miotłę. Donough próbował podnieść morale swych wojowników wmawiając im, że czarownica jest oszustką i kochanką jego rywala, Dermota, zaś całe przedstawienie było strategicznym trikiem mającym odebrać im chęć do walki. Jak okazało się niedługo później, czarownica nie była bajkopisarką. Pole bitwy pokryło się krwią i trupami ludzi Donough, ale wódz niekoniecznie to zobaczył, jako że sam okupił walkę swoim życiem.
Spacerowałam wśród licznych nagrobków zapewne zwyczajnych ludzi. Jaskółki krążyły nad moją głową, a ptasi trel wesoło rozrywał ciszę niedzielnego, zwyczajnego poranka. Było przyjemnie, bo promienie słoneczne ogrzewały świat, czyniąc to miejsce wyjątkowo przyjaznym do spacerowania. Kiedy jednak znalazłam się wewnątrz wysokich murów, a słońce chwilowo schowało za chmurami, Połówek skapitulował i pospiesznie schował się w aucie. Równie szybko odczułam chłód tego miejsca. Nie było sensu doszukiwać się w tym lodowatego podmuchu śmierci i dusz wypełniających te ruiny. Nie było w tym nic spirytystycznego i pozaziemskiego. Nie czułam tu niczyjej obecności. Wiedziałam też, że nie podgląda mnie żadna para ciekawskich oczu, nawet tych Połówka. Nie musiałam zbliżać się do auta, by wiedzieć, że mój towarzysz właśnie ma je zamknięte i korzysta z klimatyzacji. Nadrabia sen, który mu rano ukradłam.