Wiedziałam, co kryje się za czarną, ozdobną bramą z kutego żelaza, ale mimo to odczuwałam zaciekawienie. Kiedy nieco trzy lata temu zjawiłam się tutaj, miejsce do którego zmierzałam było w stanie agonalnym. Wspomniana brama przywoływała wtedy na myśl wiekowe wrota do jakiejś starej i zapomnianej przez wszystkich rezydencji. Rdza pokryła pręty, lakier dawno wyblakł i w znacznej mierze odpadł. Niezbyt dużą przesadą byłoby stwierdzenie, że to był obraz nędzy i rozpaczy – rozpaczy martwego przedmiotu wzywającego swego wybawcę. Ten zabytek potrzebował kogoś, kto zdmuchnąłby z niego kurz i dał mu szansę na drugie życie. Może niekoniecznie kogoś na podobieństwo króla Midasa, który za cudownym dotknięciem swej dłoni obróciłby wszystko w złoto, ale kogoś, kto tchnąłby w to miejsce nowe życie chociażby za pomocą zwykłej puszki farby.
Trzy lata po mojej wizycie stało się to, na co czekałam. Opactwo Durrow, które w 2003 roku trafiło pod skrzydła irlandzkiego rządu, zostało pod koniec kwietnia 2012 roku oficjalnie otwarte dla publiki, choć żmudny proces konserwacji jeszcze się nie zakończył. Potrzeba jeszcze wielu prac, by można było powiedzieć, że miejsce jest odpowiednio dopieszczone. Doskonale zdaje sobie z tego sprawę rzesza osób odpowiedzialna za prace restauratorskie. Jak sami twierdzą, to dopiero „first step”. To pierwszy krok na drodze do czegoś dużo poważniejszego.
Celem lokalnych władz jest stworzenie miejsca z całkowicie wykorzystanym potencjałem: z centrum turystycznym, z odpowiednio dużym parkingiem, z przewodnikami gotowymi do oprowadzania. To chyba nie do końca jest to, co moja skromna osoba życzyłaby sobie tu zobaczyć. Durrow Abbey ma pójść w ślady sąsiedniego opactwa Clonmacnoise, ale prawdę powiedziawszy nie jestem przekonana, czy uda się tego dokonać. To drugie miejsce jest po prostu bardziej uprzywilejowane. Ma zdecydowanie większy potencjał turystyczny, ma dużo więcej do zaoferowania. I od dawien dawna ma dużą popularność.
Drogę do opactwa z dwóch stron okala kurtyna drzew. Zielono tu, drzewiasto i liściasto. Jak to w hrabstwie Offaly. Latem jest to prawdziwa oaza zieleni, ale nawet na początku maja całość prezentuje się dość korzystnie. Kiedy wreszcie docieram pod ścianę XIX-wiecznej protestanckiej świątyni, wygląda ona mniej więcej tak, jak ją zapamiętałam. Płyty nagrobne wyścielające przykościelny teren są stare i podniszczone. Ale co najważniejsze – drzwi świątyni tym razem stoją dla mnie otworem. Przekraczając je czuję mocny zapach świeżej farby. Pachnie tu remontem i świeżością.
Wnętrze kościółka nie jest eleganckie tak, jak można by było tego oczekiwać. Wygląda na nieco zaniedbane. To jednak pozory. Nie ma tu nikogo, kto mógłby mi przybliżyć historię tego miejsca, ale ekspozycja zdjęć przed remontem wnętrza mówi sama za siebie. Jest różnica. Kolosalna. Tak duża jak wysoki krzyż z X wieku – największa atrakcja tego miejsca. To dla niego ściągają tu turyści. Krzyż znajduje się bezpośrednio pod świetlikiem w suficie świątyni, obok niego umieszczono tablice informacyjne szczegółowo opisujące wyryte na nim sceny biblijne. Po prawej stronie krzyża umieszczono na ścianie kilka zabytkowych płyt nagrobnych.
Święty Kolumba, jeden z największych irlandzkich misjonarzy, oddany „żołnierz Chrystusa”, który założył na wyspie wiele kościołów, przybył do Durrow w VI wieku i doprowadził do powstania opactwa. To tu utworzono słynną Book of Durrow - imponujący ewangeliarz i perełkę irlandzkiej kaligrafii.
Księga przez kilkaset lat była skarbem opactwa, a kiedy za sprawą Henryka VIII nadszedł kres irlandzkich klasztorów, dzieło trafiło w ręce lokalnego farmera i służyło mu przez długi czas. Nie jako źródło mądrości – rolnik zapewne nie potrafił czytać - ale jako „talizman” odstraszający złe duchy. Farmer zanurzał księgę w wodzie, aby uzyskać medykament mający uchronić jego bydło od chorób. Głupi pomysł? Może. Domyślam się, że był to wynik mocnych wierzeń w uzdrowicielską moc autora księgi, wspomnianego świętego Kolumby. Sławy uzdrowiciela mnich dorobił się już za życia. Przypisuje mu się dar przywracania sił witalnych ludziom i zwierzętom, a święte studnie poświęcone jego pamięci, na które można czasami natrafić, również uchodzą za lecznicze źródła. Później księga powędrowała w ręce lokalnego biskupa, który w XVII wieku przekazał ją do do dublińskiego Trinity College, gdzie można ją dziś podziwiać razem z innym słynnym manuskryptem –Book of Kells.
Pamięć o świętym podtrzymuje przy życiu święta studnia umiejscowiona niedaleko kościoła. Podążyłam w kierunku wskazanym przez znak z napisem St. Colmcille’s Well. Wiedziałam, że powinnam się spieszyć, bo pogoda robi się kapryśna, ale po drodze musiałam przystanąć, by sfotografować przepiękną formację chmur.
Chwilę później natrafiłam na drugi taki sam znak. Kolejnego już nie potrzebowałam. Miękkie i podmokłe podłoże było wymownym sygnałem. Studnia była już w zasięgu mojego wzroku – nietypowa, z ciężką do odszyfrowania tablicą umieszczoną tuż nad jej otworem.
Sfotografowałam to zaciszne miejsce i ruszyłam w drogę powrotną, nie bez zaciekawienia zerkając w stronę pobliskiego dworku. Posiadłość jest dostojna i interesująca, niestety dostęp do niej jest odcięty. Rusztowania przylegające do jednej ze ścian pozwalały wysuwać nieśmiałe wnioski, że coś tam się dzieje i że być może w niedługiej przyszłości obiekt będzie otwarty dla zwiedzających. Bezsprzecznie podniósłby atrakcyjność tego miejsca.
Myślę, że wiele wody upłynie w Liffey, zanim Durrow Abbey zabłyśnie niczym najszlachetniejszy diament. Nie jechałabym przez połowę wyspy, by koniecznie dotrzeć w to miejsce. Ale zboczyć nieco z głównej drogi będąc tu przejazdem – dlaczego nie? Zwykły spacer wśród zieleni może okazać się czymś więcej – ciekawą lekcją historii na otwartym terenie. Możliwością prześledzenia śladów mnicha z szóstego wieku, który z jakiegoś powodu widział sens w tym, co robił: w modlitwie, w anachorezie, w skrupulatnej i mozolnej pracy nad bogatymi zdobieniami ksiąg. Odległy to świat, a jednocześnie tak bliski, bo chociażby przez dotknięcie tego imponującego krzyża w świątyni dotykamy odległej przeszłości.