Pokazywanie postów oznaczonych etykietą hrabstwo Tipperary. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą hrabstwo Tipperary. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 5 maja 2013

W podziemnym świecie jaskini krasowej: Mitchelstown Cave


Bourncourt, hrabstwo Tipperary. Maj 1833 roku zaczął się dość typowo dla Michaela Condona, ale to były tylko pozory, bo mężczyzna nie wiedział jeszcze, że wkrótce dokona czegoś, co unieśmiertelni pamięć o nim i sprawi, że grubo ponad sto lat później jego nazwisko ciągle będzie wędrować z ust do ust. Zarówno w przypadku jego rodaków, jak i cudzoziemców. Otóż w czasie wydobywania wapienia budowlanego, który miał mu posłużyć do wzniesienia domu, Irlandczykowi z rąk wypadł łom i… dosłownie zapadł się pod ziemię. Narzędzie wpadło do szczeliny. Naturalnym odruchem mężczyzny było udanie się na poszukiwania zguby, a te zaowocowały niecodziennym znaleziskiem – odkryciem przejścia prowadzącego do podziemnego świata jaskini krasowej.



Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie, bo właśnie w takim tempie rozprzestrzeniła się sensacyjna nowina. Gdyby Michael zachował to odkrycie w sekrecie, być może doprowadziłby do własnej zguby. Otóż pewnego dnia mężczyzna zszedł do podziemia. Razem ze swoją skromną świeczką i towarzyszącą mu ciekawością. Rozmiary jaskini najwyraźniej przeszły oczekiwania świeżo upieczonego odkrywcy i możliwości skromnej świecy, która w pewnym momencie po prostu się wypaliła. Ciemność spowiła Condona, a resztki rozsądku podpowiedziały, by nie błądzić po ciemku, bo pożytku to nie przyniesie, a może spowodować szkody. Uwięziony pod ziemią, bez cudów techniki, których XIX wiek jeszcze nie oferował, został skazany na łaskę innych. Ratunek w końcu nadszedł, bo ktoś z jego bliskich zorientował się, że Michaela nie ma i wyciągnął następujący wniosek: Condona należy szukać w grocie. Oczywiście wniosek był jak najbardziej słuszny. Michael w końcu wydostał się na światło dzienne, ale pod ziemią spędził zapewne najdłuższe godziny swojego życia.



Sporo lat upłynęło od tamtego niefortunnego wydarzenia, ale jaskinia przeszła w tym czasie minimalne zmiany. Mniejsze niż można by się spodziewać. Wydawać by się mogło, że skażony pył komercyjny, który na całym świecie osiąga coraz większe rozmiary, jeszcze tu nie dotarł. Nie zastaniemy tu nowoczesnego centrum turystycznego, bo go tu po prostu nie wybudowano. Bilety nabywa się w domu właścicieli ziemi, na której znajduje się jaskinia. Niegdyś były to włości angielskich earlów. Kiedy jednak Anglicy zbankrutowali, familia Mulcahy odkupiła cenną ziemię.



Wszystko jest tu takie swojskie, naturalne. Wystarczy nacisnąć dzwonek, by w oknie pojawiła się staruszka. Po zainkasowaniu 7 euro od dorosłego turysty, kobieta z wprawą bileterki z kina rozdysponuje papierowe bileciki. A potem podąża się drogą wiodącą pod niewielką górkę, a tam w czasie pogody można przysiąść na jednej z ławek, by rzucić okiem na panoramę Galty Mountains i chłonąć wiejskie pejzaże. W przypadku niepogody pozostaje nam wciśnięcie się pod drewnianą wiatę i mniej ciekawe widoki w postaci facjat innych uczestników. Dla zabicia wolnego czasu – a tego może być sporo, bo oprowadzanie odbywa się raz na godzinę i czasami konieczne jest kilkudziesięciominutowe oczekiwanie – warto poczytać tablice informacyjne umieszczone na ścianach „schroniska”.



Przez ponad sto lat oprowadzanie odbywało się w dość prymitywnych warunkach, jedynie przy niewielkim świetle, jakie dawały świeczki. Chętnych mimo to [a może właśnie dlatego?] nie brakowało. Z czasem najwyraźniej uznano, że nie tędy droga - decyzję o zmodernizowaniu jaskini podjęto dopiero w połowie lat 60. XX wieku, a w 1972 roku jaskinia Mitchelstown już miała ścieżki przygotowane dla turystów i zainstalowaną elektryczność. Zmiany nadal są dość skromne. Pieczarę podświetla się najzwyczajniej, nie ma kolorowych wiązek sztucznego światła, bo natura ma przemawiać sama za siebie. I do tego nie potrzeba jej dyskotekowego stroboskopu.



Z grupką dwudziestu kilku osób ruszyłam za naszą młodą przewodniczką, miłośniczką piercingu. Wchodząc do wnętrza tej jaskini pomyślałam sobie coś, co powszechnie uważa się za dość brzydkie słowo i być może nawet bym je wypowiedziała głośno, ale z uwagi na to, że połowę grupy stanowiła czeladka dzieciaków, wypadało trzymać język za zębami. Stromo, ciemno, niczym w jakiejś zapomnianej piwnicy. Generalnie lepiej nie myśleć [rada dla tych, którzy nie mają podzielności uwagi], tylko całkowicie skupiać się na czynności odpowiedniego stawiania stóp na małych schodkach.



Podziemna wędrówka była krótsza niż myślałam i prowadziła przez trzy duże jamy. Choć korytarze ciągną się tu przez jakieś trzy kilometry, turystom udostępnia się tylko 1/3 trasy, co niestety daje krótką wizytę. I gdyby nie zagadywanie przewodniczki, czekanie aż cała grupa zbierze się w danym miejscu, wypytywanie dzieci, co widzą na podświetlonych ścianach, oprowadzanie nie trwałoby jakieś 40-45 minut, a maksymalnie 20-25.



'upolowany' ukradkiem Łabędź


Co do szaty naciekowej jaskini, to Mitchelstown Cave może się pochwalić kilkoma imponującymi formacjami stalaktytów, stalagmitów i innych tworów, z których zdecydowanie wyróżnia się Wieża Babel vel Łabędź. Niestety, jest to miejsce, w którym obowiązuje zasada: rączki trzymamy przy sobie, patrzymy, ale nie dotykamy. Za to koniecznie kodujemy obrazki w głowie, bo w jaskini Mitchelstown - po raz pierwszy wśród irlandzkich grot - spotkałam się z kategorycznym zakazem robienia zdjęć.



Mitchelstown Cave może pochwalić się także wspaniałą akustyką. Ten fakt już dawno wykorzystano, organizując tu od czasu do czasu msze lub koncerty. Niestety wśród zwiedzających nie znalazł się śmiałek, który zechciałby zaprezentować swoje zdolności wokalne, zatem prośby przewodniczki były niczym nawoływania na pustyni.



Czego jeszcze nie brak w jaskini oprócz ciekawych draperii naciekowych? Świeżego, chłodnawego powietrza, którym idealnie się oddycha. W grocie panuje mniej więcej stała temperatura 12 stopni i wystarczy jeden rzut oka na grupę, by wiedzieć, kto należy do obozu zmarzluchów, a komu niskie temperatury nie są straszne. Dla mnie było absolutnie znośnie, ale dla babci i dziecka w czapce, a także dla Hindusa jęczącego mi za plecami it’s the coldest place in the whole cave – pewnie nie. W drodze powrotnej, wspinając się po schodkach, śpiewaliśmy wersy piosenki It’s a long way to Tipperary. To znaczy śpiewali ci, którym nie brakowało oddechu i ci, którzy znali słowa.



Ogromną różnicę pomiędzy temperaturą powietrza na zewnątrz i wewnątrz widać w letni, ciepły dzień. Kiedy wydostałam się na zewnątrz, poczułam się jak ryba wyjęta z wody. Nie obyło się bez kilku chaotycznych haustów powietrza łapanych bardziej gwałtownie niż zwykle. Osobniki noszące okulary zanotowały gwałtowny spadek widoczności i tylko czekałam, aż zaczną z piskiem biegać w kółko i zderzać się ze sobą niczym gokarty.



Przejściowy deszcz nie oczyścił powietrza. Temperatura na zewnątrz była o nieco ponad 10 stopni wyższa niż w jaskini. Po kilkudziesięciominutowym pobycie pod ziemią powietrze nagle okazało się niezwykle ciężkie, ciepłe i duszące. To tu, stojąc w świetle dziennym, dotarło też do mnie, że wyglądam jak wesoły prosiak, który przed chwilą zażył błogiej kąpieli błotnej. Żałowałam, że nie miałam ze sobą gumiaków, albo chociaż spodni o długości ¾. Jednocześnie cieszyłam się, że jaskinia była ostatnim punktem na mojej trasie, bo z takim wyglądem wstyd byłoby mi się gdziekolwiek pokazać. Ale nie z tego powodu nie było tu idealnie. Po wizycie w Doolin Cave i fantastycznym przeżyciu, za które niezmiernie wdzięczna jestem tamtejszemu przewodnikowi, wizyta w żadnej innej jaskini chyba już nigdy nie będzie tak przyjemna. Miejsce jednak jest ciekawe.