Witam
wszystkich serdecznie w tym nowym roku!
Mam
nadzieję, że wkroczyliście w niego bez kaca giganta, za to pełni optymizmu i o
własnych siłach. U mnie jak zwykle obyło się bez szaleństw - przypuszczam, że staruszkowie
w Domach Spokojnej Starości obchodzą sylwestra huczniej i z większym wigorem
ode mnie.
Jak
zwykle wyszła ze mnie też moja przewrotna natura. Zdrowy rozum podpowiada, by
przed nadejściem nowego roku pozamykać wszystkie możliwe sprawy, ale ponieważ
nigdy nie grzeszyłam inteligencją i nie cierpiałam na nadmiar rozsądku, to w
ostatni dzień roku zachciało mi się układania puzzli. Puzzli, które - po tym
jak kupiłam je w Rezerwacie Osiołków - przeleżały w szafie kilka lat.
Oczywiście nic by się nie stało, gdyby poleżały w niej dzień albo nawet dwa
dłużej. Nie miałam przecież noża na szyi. Jednak do ich układania zmobilizowało
mnie dostarczenie przez kuriera specjalnej maty do układania puzzli. Kupiłam ją
za grosze na wyprzedaży i muszę powiedzieć, że to był dobry zakup. Co się zaś
tyczy samych puzzli, to powiem tak. Mam ich dość na kilka następnych lat.
Tysiąc elementów ułożyliśmy w zasadzie w dwa dni [trzeciego dnia pozostało
tylko kilka niedobitków...] i kosztowało nas to nadludzki wysiłek. Sama nie
wiem, po co mi to było, ale nie ukrywam, że kiedy ostatni mały kawałeczek
wylądował w przeznaczonym mu miejscu na układance, odczułam sporą satysfakcję.
I ogromną ulgę, że to już. Spadł mi kamień młyński z szyi.
Za
nami święta Bożego Narodzenia, Nowy Rok, a już jutro święto Trzech Króli, co
oznacza, że z wielu irlandzkich domów poznikały już ozdoby świąteczne. Sąsiad
bezlitośnie eksmitował swoją choinkę na podwórko, ja sama również pozdejmowałam
część ozdób, a jutro pewnie dokończę, co zaczęłam.
W
tym roku wyjątkowo łatwo będzie mi pozbyć się świątecznego drzewka, bo przez
własną głupotę miałam najbrzydszą choinkę w całej Irlandii, a może nawet -
wcale bym się nie zdziwiła, gdyby tak było - na całym świecie. A wszystko
dlatego, że zachciało się damie nowości. Doszłam bowiem do wniosku, że czas
wymienić stare światełka i nabyć coś nowoczesnego.
Wypatrzyłam
w Tesco sznur srebrnych LED-ów i tak mi się one spodobały, że postanowiłam
wrócić z nimi do domu. Nabyłam też przy okazji srebrne światełka w kształcie
sopli lodu do powieszenia nad kominkiem. A wszystko to z tęsknoty za śniegiem. Uznałam
bowiem, że skoro nie mogę liczyć na białe święta, to sama sobie stworzę efekt
"zimowej" choinki.
Stare
czerwone światełka zawiesiłam nad oknem w sypialni, co później Połówek
skomentował: "O, wygląda jak w burdelu!", a nowe zawisły na choince
razem ze srebrnymi śnieżynkami i bombkami. Problem polega na tym, że wszystko
pięknie wyglądało w mojej wyobraźni, na żywo - yyy, już nie bardzo. Kiedy wieczorem
zapaliłam światełka, dawały one tak mocne i zimne światło, że szybko
pożałowałam swojego błędu. Osiągnęłam efekt przeciwny do zamierzonego. Zamiast
przytulnego wnętrza stworzyłam zimne i odpychające. A jakby tego było mało, po
włączeniu innego oświetlenia w salonie, lub zapaleniu świec jedno światło
gryzło się z drugim, więc z któregoś trzeba było zrezygnować, skoro nie chciały
ze sobą współgrać. Chyba nie zdziwicie się, jeśli napiszę, że najczęściej padało
na choinkę. Po tym doświadczeniu wiem już, że nigdy więcej srebrnych światełek
na świątecznym drzewku!
Parę
dni temu w czasie szperania w szufladzie natrafiłam na artykuł o zapomnianych
tradycjach bożonarodzeniowych w Irlandii. To był coś, o czym chciałam napisać
na blogu jeszcze w 2017 roku, ale przez własną opieszałość tego nie zrobiłam.
Choć poświąteczne wspomnienia już powoli bledną, jeszcze na chwilę wrócę do tej
tematyki.
Odkąd
pamiętam, uwielbiałam czytać bajki, legendy, mity i klechdy domowe, a także
zapoznawać się z dawnymi zwyczajami i tradycjami. Od zawsze też ubolewałam nad
faktem, że nie mogę podróżować w czasie jak bohaterowie telewizyjni i książkowi.
W pewien sposób rekompensowałam to sobie czytając właśnie o legendach, tradycjach
i podaniach. To pozwalało mi przenosić się myślami do innego świata.
Ten
wspomniany artykuł okazał się dla mnie nie tylko ciekawą lekturą, ale także bodźcem
do refleksji nad przemianami, jakie nieustannie zachodzą w społeczeństwie. Sama
widzę, jaką transformację przeszła Irlandia w przeciągu ponad dwunastu lat
mojego pobytu tutaj.
Wiele
zwyczajów, które opisano w gazecie, miało miejsce na początku XX wieku i dziś
już ich nie uświadczymy. Tak właśnie jest z pierwszą tradycją na naszej liście,
czyli wstawionym i zataczającym się listonoszem przynoszącym pocztę w Boże
Narodzenie. Warto pamiętać, że w tamtych czasach listonosz przemieszczał się po
wsi na rowerze, a jako że grudzień nie jest zbyt przyjemnym miesiącem do
uskuteczniania przejażdżek rowerowych, a sam zawód bywa niewdzięczny -
domownicy czuli się w obowiązku pokrzepienia i rozgrzania biedaka. Praktycznie
w każdym domu podawano mu tutejszą "wodę życia". Whiskey może dobrze
robiła listonoszowi, samej poczcie - nie bardzo, bowiem często ginęła w akcji.
Co akurat dziwić nie może, skoro sam listonosz z trudem utrzymywał się na
nogach, a z objechaniem jednej wioski i jej okolic schodziło mu czasem do
północy.
Właśnie.
Północ. Północ, czyli pora o której odbywa się Pasterka. A raczej kiedyś
odbywała się w Irlandii. Jako że i tutaj w grę wchodził destrukcyjny alkohol
"midnight mass", czyli msza o północy z czasem zamieniła się w "evening
mass", mszę wieczorną odbywającą się najczęściej o 21:00. Wszystko
dlatego, że przed udaniem się na Pasterkę ludzi składali wizyty swoim znajomym
i rodzinie. Wielu z nich umilało sobie spotkania alkoholem, a później - już w
kościele wszczynało bójki. Z kościelnych ławek regularnie też dochodziły
pochrapywania. Zdarzały się również omdlenia, jako że wiele osób odbywało
dwunastogodzinny post.
Na
parapetach ustawiano sporych rozmiarów świeczki - za świeczniki służyły zaś
wydrążone rzepy. Obowiązek i honor związany z ich zapalaniem spoczywał na
barkach najmłodszego członka rodziny. Jeśli świeca z jakiegoś powodu z jednej
strony spalała się szybciej niż z drugiej, było to odczytywane jako zły znak. Tutaj
na marginesie dodam, że ja osobiście bardzo nie lubiłam takich przesądów,
a jako małe dziecko stresowałam się przy
wigilijnym i uważałam, by nie zrzucić sztućców na podłogę, bo ktoś mi kiedyś
powiedział, że to oznacza śmierć.
Na
środku irlandzkich stołów wigilijnych ustawiano sito z owsem, a wokół niego
umieszczano dwanaście małych świeczek. To kolejna wyspiarska tradycja będąca
mariażem pogaństwa i chrześcijaństwa. Owies symbolizował tutaj pomyślne żniwa w
nadchodzącym sezonie, świeczki - dwunastu apostołów. W moim rodzinnym domu na
środku stołu lądowało sianko, a na nim duże opłatki, na które z kolei kładło
się półmisek z jedzeniem. Jeśli płatki przywarły do półmiska, spodziewano się
dobrych zbiorów.
W
XX wieku gorączka świąteczna trwała zdecydowanie krócej, a na zakupy świąteczne
wybierano się zaledwie kilka dni przed Bożym Narodzeniem. I to nie po to, by
wydać małą fortunę na prezenty, lecz kupić brakujące składniki na uroczysty
obiad. Prezenty dla dzieci były dość symboliczne i często były nimi pomarańcze,
a dla chłopców np. pistolety na korki. Lokalne sklepy zaś obdarowywały swoich
wiernych klientów świątecznymi ciastami. Ich rozmiar różnił się w zależności od
tego, ile pieniędzy wydawali w owych przybytkach poszczególni klienci.
Ja
żyłam w trochę innych czasach, zatem nigdy nic nie dostawaliśmy od właścicieli
sklepów, w których się zaopatrywaliśmy, za to moja mama przez cały rok regularnie
przynosiła do domu upominki od wdzięcznych pacjentów. Mandarynki i pomarańcze
faktycznie często trafiały do naszych mikołajkowych prezentów, a na pistolety na
korki był szał w latach 90. Co się zaś tyczy listonosza, to jako że mieszkałam
na wsi, znali go wszyscy. Przemieszczał się na motorze, a ludzie nie poili go
whiskey. W dobrym tonie było za to oddać mu jakiś tam procent swojej renty bądź
emerytury, kiedy ją wręczał.
A
jak to wyglądało u Was? Macie jakieś typowe dla Waszej rodziny bądź regionu
zwyczaje, zabobony i tradycje, którymi chcielibyście się podzielić?