poniedziałek, 8 czerwca 2020

Running To The Sea - zapiski z samotni latarnika (2)


Chciałam hardcore'u i go dostałam. 

Moja pierwsza noc w samotni latarnika daleka była od bycia błogą. Sztorm Dennis ewidentnie chciał odejść z hukiem. Wiatr żałośnie zawodził i do spółki z deszczem szaleńczo atakował okna sypialni w małym, białym domku latarnika - ostatnim przybytku, w jakim toczyło się życie na tym wyeksponowanym cyplu Donegalu. Budziłam się więc co jakiś czas lekko skonsternowana hałasem, a upewniwszy się, że to nic groźnego, a jedynie wichura, naciągałam kołdrę po same uszy, niczym mała dziewczynka chowająca się przed wyimaginowanym potworem, i ponownie zatapiałam się w objęciach Morfeusza. 
 SJ Schooner, drugi dom latarnika - lustrzane odbicie SJ Clippera
Z mojego ambitnego planu zerwania się z łóżka tuż przed wschodem słońca nic zatem nie wyszło. Obudziłam się po ósmej, kiedy za oknem już mocno świtało, uśmiechnęłam na widok latarni odpoczywającej po nocnej służbie, a następnie wyskoczyłam z łóżka niczym diabeł z pudełka, nie zawracając sobie głowy poranną higieną. Prysznic, śniadanie, mycie zębów - to wszystko wydało mi się tak prozaiczne i tak mało znaczące w tym momencie, że odsunęłam je na potem. Najważniejsze było zapoznanie się z moimi tymczasowymi włościami. A jako że poprzedniego wieczoru było zdecydowanie za ciemno, by zrobić rozpoznanie terenu, koniecznie chciałam jak najszybciej to nadrobić.  

Mama byłaby ze mnie dumna - opatuliłam się bowiem niczym Marek Kamiński przed ekspedycją na Antarktydę, założyłam rękawiczki, naciągnęłam czapkę głęboko na uszy i tak okutana wyszłam na zewnątrz. Nie wzięłam ze sobą lornetek uczynnie pozostawionych do dyspozycji gości, ale zabrałam aparat. Nie chciałam, żeby cokolwiek mi umknęło z tego niecodziennego spaceru. 

Po trzydziestominutowym obchodzie, wspinaniu się po mniejszych i przystępniejszych murkach prostopadle wzniesionych do tych głównych okalających posesję, zdrętwiała mi twarz - jedyna nieokryta część mojego ciała. Poczułam się, jakby ktoś wstrzyknął mi toksynę botulinową i sparaliżował mięśnie twarzy. Do domku wróciłam więc z zaróżowionymi policzkami, które jeszcze bardziej się zaczerwieniły po tym, jak przez kilkanaście sekund się policzkowałam, by odzyskać w nich czucie. 

Warto jednak było wyeksponować się na bezlitosny chłód lutego. Miałam wreszcie idealną okazję do tego, by podziwiać imponujący pejzaż: łagodne wzgórza z porozrzucanymi po nich domkami, morski kolor oceanu w Donegal Bay, góry majaczące w oddali, a przede wszystkim wisienkę na torcie - białą, niewysoką i przysadzistą latarnię, obiekt moich westchnień. 

Po nieco wzburzonym oceanie z zadziwiającą prędkością sunął statek i z identycznie zadziwiającą gracją radził sobie z atakującymi go falami. Przypomniał mi się wówczas mój jesienny rejs na Inishmaan, co z kolei sprawiło, że odpłynęłam chwilowo do świata fantazji, zastanawiając się, kto jest na jego pokładzie, jakby to było być właśnie tam, po przeciwnej stronie, i jak na panujące warunki zareagowałby mój błędnik. Bywały bowiem takie momenty, w których wiatr i falujący ocean unosiły kadłub do góry, odsłaniając przy tym gruszkę dziobową w całej jej okazałości, co z kolei owocowało imponującym przechyleniem, i sprawiało, że patrzyłam na ten obraz niczym cielę na malowane wrota. 

Szybko zauważyłam też, jak wielki wpływ na otoczenie mają tak często szalejące tutaj wichury. Hulającym podmuchom wiatru nie wystarczyło formowanie fal na oceanie, więc rosnącej tutaj trawie też nadały kształtu falującego morza. Pobielone murki i budynki już nie były tak śnieżnobiałe jak na zdjęciach, które widziałam na stronie Irish Landmark Trust. Miejscami przypominały wręcz zapomnianą, zaniedbaną, zrujnowaną i niekochaną posiadłość. A mimo tego, gdybym kiedyś niespodziewanie stała się obrzydliwie bogata, jedną z pierwszych rzeczy, którą bym zrobiła, byłoby wystosowanie zapytania do ILT i CIL: "How much for this gorgeous property?".  

Tego poranka szczęście było po mojej stronie - mimo że dzień zaczął się w kapryśny sposób, w czasie spaceru udało mi się doczekać momentu przejaśnienia, kiedy - jak za dotknięciem magicznej różdżki - szare chmury rozpierzchły, torując drogę promieniom słonecznym, i odsłaniając połacie niebieskiego nieba. Dokładnie w tym samym momencie gdzieś nade mną przeleciała skrzecząca mewa. To była "bardzo fajna chwila" - jak zapisałam później w swoim dzienniku. Jednak jak wszystko, co piękne, nie trwała zbyt długo. 

Po tym stymulującym spacerze wróciłam do domku, by przy filiżance aromatycznej kawy i wczorajszych "sconesów" celebrować dalszą część poranka. Na deszcz nie musiałam zbyt długo czekać. Byłam już jednak wtedy w kuchni, gdzie spędziłam sporo czasu przyklejona do grzejnika, czytając "Horyzont" Małeckiego, później zaś przygotowując obiad. 

I to właśnie z tą czynnością wiąże się kolejne moje miłe wspomnienie z tego dnia. To był bowiem pierwszy raz, kiedy miałam okazję gotować w kuchni z tak pięknym widokiem. A jako że w domu praktycznie zawsze robię to, słuchając i gibając się do muzyki, szybko zorientowałam się, że właśnie tego mi brakuje - muzyki. Na szczęście stojące na kuchennym kredensie retro radio nie było tylko rekwizytem - włączyłam je i momentalnie się uśmiechnęłam. Z głośników popłynęły bowiem energiczne dźwięki "Long Time No See" Wild Youth, kolejnej irlandzkiej grupy, którą z przyjemnością usłyszałabym kiedyś na żywo. Później zaś "Hold Me While You Wait" Lewisa Capaldi, co jeszcze bardziej sprawiło, że zrobiło mi się cieplej na sercu (i nie była to zasługa rozpalonych palników kuchennych), bo to właśnie jego płytę dostałam parę miesięcy wcześniej na prezent i to z nią kojarzy mi się droga powrotna z "epickiego" sylwestra w Portmagee. Od tego przełomowego momentu słuchanie Today FM stało się stałym punktem mojej urlopowej rutyny. 

W czasie wieczornego gotowania makaronu miałam zaś niebywałą okazję wysłuchać lewitującego nad moją głową śmigłowca Irish Coast Guard, i nawet przez moment myślałam, że wyląduje on na heliporcie nieopodal kuchni (czego mieli kiedyś okazję być świadkami inni goście), ale jednak do tego nie doszło. 

Tego wieczoru słuchałam też płonących drew, leżąc na dywanie koło kominka i na szarej sofie, która okazała się wyjątkowo wygodna. Rozpalanie ognia stało się dla mnie nie tylko miłym rytuałem, ale także koniecznością. W budynku takim jak ten, pochodzącym z XIX wieku, termoizolacja pozostawia sporo do życzenia, co o zimnej porze roku szybko daje się we znaki. Byłam jednak doskonale przygotowana na taką możliwość - przywiozłam ze sobą nie tylko worek drew, zakupiony na stacji paliw w Leitrim (jako że posiadłość oferuje jedynie symboliczną ilość), ale także butelkę Johnnie Walkera, który miał mnie rozgrzewać w zimne wieczory. Jednak tego konkretnego wtorkowego wieczoru nieco przesadziłam z jego ilością i do wanny udałam się niemal zygzakiem ;) Popsułam sobie tym całą przyjemność z kąpieli, bo co to za frajda wylegiwać się w gorącej wodzie, kiedy samemu płonie się od wewnątrz niczym smok nafaszerowany siarką przez podstępnego Szewczyka Dratewkę? 
 Killybegs
Wyszłam z niej zatem szybciej, niż do niej weszłam, i grzecznie udałam się do łóżka chłodzić, czytać notatki i rozmyślać nad tym, jak wiele dobrych i pięknych rzeczy spotkało mnie tego dnia. W Killybegs wreszcie udało mi się kupić... trzy bukiety kwiatów, których tak mi tutaj brakowało, w Glencolmcille znaleźć skrzynkę i wysłać listy, które napisałam poprzedniego wieczoru, i które tak pieczołowicie przyciskałam do piersi, by uchronić je od siąpiącego deszczu, a do tego pochodzić po plażach, na nowo zakochać się w Irlandii, zobaczyć ryczący ocean i najpiękniejsze... gradobicie, jakie kiedykolwiek widziałam! Do tamtego momentu nawet nie miałam pojęcia, że taka destrukcyjna czynność jak gradobicie może wzbudzać zachwyt! 

Wycisnęłam ten dzień niczym cytrynę, i może dlatego nie powinnam się dziwić, że nie obyło się bez cierpkiego posmaku. Za szybko to wszystko minęło...   

18 komentarzy:

  1. Dobry wieczór!

    Kiedy tak zaczęłam Cię czytać przypomniał mi się mój pobyt na Dingle, kiedy były dni, że byłam mokra i zmrożona, ale za to szczęśliwa na myśl o wielu przygodach...Innym razem z kolei przypomniały mi się wielokrotne pobyty nad morzem, gdzie były huragany i orkany, a ja podobnie jak Ty zasłaniałam kołdrą uszy...Jakoś mi się nie chce wierzyć, że się nie bałaś będąc zupełnie sama na tym odludziu.

    Johnie Walker? Really? Przecież to strasznie niedobre! Jak w kraju tak przepysznej whiskey można pić Johniego, no jak? I to jeszcze w takich ilościach? Wstydź się;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W dniu mojego wyjazdu była w Dunnes Stores promocja na zestaw Jamesona (butelka whiskey + dwie długie szklanki) i na Johnnie Walkera. Ten drugi wygrał, bo miał zdecydowanie... fajniejsze szklanki z ładnym, tłoczonym logo), zatem w ogóle nie sugerowałam się smakiem, co z kolei pokazuje, że te wszystkie kawały o blondynkach kupujących samochody tak, by kolor pasował im do butów, wcale nie są przesadzone :)

      Swoją drogą, jakoś mi nie po drodze z irlandzką whiskey (już nie pamiętam, kiedy ostatni raz ją piłam), bo jak byłam na wyjeździe w Castlebar, to wtedy z kolei do łóżka zabrałam ze sobą Jacka Danielsa :) Też pewnie byś nie aprobowała tego wyboru, mamo :P

      A teraz czekam na to, aż mi zdradzisz, która irlandzka whiskey aż tak bardzo Ci posmakowała :)

      Usuń
    2. Chcesz powiedzieć, że Walker wygrał z Jamesonem? Bredzisz kobieto! Tyle powiem. Pijesz whiskey z colą czy bez? Dla mnie whiskey z colą to profanacja.

      Ja lubię irlandzką whiskey. Idealna jest, kiedy zimą wracam zamrożona do domu i potrzebuję coś, aby szybko się ogrzać. Jestem zakochana w Jamesonie, lubię również Bushmills, najlepsza jest w ogóle Green Spot!

      Usuń
    3. Wiem, że ryzykuję uszczerbkiem na zdrowiu, ale przyznam się, że zdarzało mi się pić ją także z colą (łatwiej wchodzi) ;) A tak na marginesie - nie wiedziałam, że jesteś taką amatorką irlandzkiej whiskey! Musisz w takim układzie wybrać się kiedyś do destylarni w Kilbeggan (samo miasto mi się nie podoba, ale wizyta w destylarni jest fajna - na jej koniec dostajesz pamiątkowy kieliszek, no i oczywiście jest degustacja, tak jak ma to miejsce w Old Bushmills Distillery). Tej Green Spot, zdaje się, nigdy jeszcze nie degustowałam.

      Usuń
    4. Strach pomyśleć ile jeszcze rzeczy o mnie nie wiesz :P Nie byłam nigdy w żadnej destylarni. Wyobraź sobie, że już przy samej wizycie w Guinness Storehouse miałam dosyć...whiskey jedynie w domowym zaciszu, w bezpiecznym miejscu;)

      Usuń
    5. Myślę, że bardzo wielu, bo jak najbardziej zgadzam się z cytatem wspomnianym w najnowszym poście - "Inside every person you know, there is a person you don't know". Tak bardzo często wydaje nam się, że znamy kogoś na wylot, ale to tylko pozory. I stąd później to nasze zdziwienie - "ja ta osoba mogła dopuścić się czegoś takiego?!". Właśnie tak.

      Guinness Storehouse - do którego jeszcze nie dorłam - zdaje się być zawsze oblegany. Ale w takiej na przykład Kilbeggan Distillery nie uświadczysz tłumów. Myślę, że mogłoby Ci się spodobać. Ja w takich miejscach upijam się samym zapachem ;)

      Usuń
    6. Coś w tym jest, podejrzewam, że nawet sami czasami nie wiemy do czego jesteśmy zdolni.

      Co do drugiego akapitu-przekonałaś mnie! K. siedzi drugi dzień w domu i whiskey staje się realną potrzebą ;)

      Usuń
    7. Głęboko w to wierzę!

      Pamiętaj, że najlepsza whiskey tylko w Irlandii, więc jak skończą Ci się zapasy, to już wiesz, gdzie je uzupełnić :)

      Zdrowia, szczęścia i miłości :)

      Usuń
  2. ....I za szybko się wpis skonczył....
    Czytałam tak sobie, oglądałam zdjęcia, a nagle koniec... Żartujesz chyba? Tak mało, tak krótko.... ?

    Przeżycie huraganu tam...to musiało być coś! Po trochu zazdroszczę, a po trochu nie wiem, czy zazdrościć. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kochana, Ty chyba nie widziałaś mojego poprzedniego wpisu, skoro ten wydał Ci się krótki ;)

      Zazdrościć - miało to bowiem swój urok (zresztą wtedy jakoś specjalnie nie zależało mi na ładnej pogodzie), i wcale nie było strasznie. A to, że się budziłam - ja generalnie zawsze miałam lekki sen (w przeciwieństwie do Połówka, który nie obudziłby się nawet wtedy, gdyby do sypialni wjechał czołg...) Zawsze budzą mnie alarmy na osiedlu, podejrzane hałasy, koty, którym akurat zachciało się nocnego wyjścia, albo właśnie intensywny deszcz uderzający o szyby.

      Pobyt w domku latarnika latem z pewnością miałby swoje zalety, myślę jednak, że moja kolejna wizyta w latarni też będzie miała miejsce jesienią bądź właśnie zimą.

      Usuń
  3. Nie mogę się nie zgodzić z Rose Taito. Zadeklarowanej miłośniczce Irlandii nie wypada chodzić do łóżka z Jasiem Wędrowniczkiem. Że nie wspomnę, jak bardzo nie roztropnie jest chodzić pływać po butelce whiskey.

    Niesamowite wrażenie robi ta trawa. Jak w Stepach Akermańskich.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jesteś moim przyjacielem, nie Rose, i to po mojej stronie powinieneś się opowiadać! ;) No matter what! Czuję się zdradzona! FOCH!

      Tak, wiem - to kara za moje kolejne rozczarowujące wybory życiowe - już raz oberwało mi się za to, że prowadzę się z "trącącym kukurydzą wieśniakiem zza wielkiej wody" ;) Wiem, że najchętniej widziałbyś u mojego boku statecznego i szanowanego Pana Jamesona! Wybacz, że znów Cię rozczarowałam, Tato ;P

      PS. A co Ty tu u mnie robisz o tej porze? Nie ma w telewizji jakiegoś ciekawego meczu, hę?! A tak na marginesie - późnym wieczorem oglądam "365 dni"! Po obejrzeniu kilku pierwszych minut zdecydowanie chcę więcej! Ostry początek! I love it! I ten kojący oczy pejzaż!

      Usuń
  4. Wybacz, że zawiodłem jako przyjaciel. Choć do łóżka z kim uważasz. Od dziś masz moje pełne poparcie, choćby to piwo z sokiem było.

    Ciekawy mecz!? Jestem zdania, że jeżeli pojedynek piłkarski kończy się wynikiem bezbramkowym, obie drużyny powinny odpaść z rozgrywek w przypadku systemu pucharowego lub zadowolić się zerową zdobyczą punktową jeśli to rywalizacja ligowa. A kibice powinni otrzymać zwrot za bilety. Może nawet za część abonamentu telewizyjnego. Wszak piłkę nożną ogląda się dla bramek, więc zapłacili za rozrywkę, której nie otrzymali.

    Też byłem zachwycony naszym rodzimym filmem erotycznym. Największe wrażenie zrobiła na mnie zawiła fabuła i konstrukcja psychologiczną głównych bohaterów. Mam nadzieję, że to będzie Polski kandydat do Oscara.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Piwo z sokiem? Never!

      Po wczorajszym seansie filmowym mam w zasadzie dwa pytania: "Co to, do cholery, było?!" i "Dlaczego mnie nie powstrzymałeś?" ;) Ten film to zdecydowanie największe rozczarowanie roku! Jako że nie śledziłam medialnych nowinek, ani nie zapoznawałam się z żadnymi recenzjami/zwiastunami, nie miałam pojęcia, o czym jest jego fabuła - wiedziałam jedynie, że Ci się nie podobał. Po tym krótkim, obiecującym i mocnym, wstępie liczyłam na ciekawy wątek gangsterki (w stylu "Gomorry"), a tymczasem to zwykłe porno było! Okropna szmira z irytującą główną bohaterką i jej wulgarną przyjaciółką. A ja myślałam, że "Lejdis" to było dno...

      Ty tak serio o tej piłce piszesz, czy znowu sobie ironizujesz jak w przypadku "365 dni"? Bo jeśli poważnie, to absolutnie nie mogę się z tym zgodzić. Chyba nigdy nie oglądałam meczów dla bramek (a dla emocji ewentualnie przyjemności), i chyba nigdy też nie przyszłoby mi do głowy domagać się zwrotu pieniędzy za brak goli. Owszem, skłamałabym, gdybym napisała, że bramki nie są ważne, tyle że dla mnie istotniejszy jest sam przebieg rozgrywki niż strzelenie gola. Może powinieneś przerzucić się na NBA albo hokej? ;)

      Usuń
  5. Poważny jestem jak zapalenie wyrostka. Jasne, fajnie jest popatrzeć na sztuczki techniczne, efektowną grę, dokładne podania, płynnie przesuwające się formacje i wizjonerska taktykę, ale mecz bez bramek jest jak seks bez orgazmu. Rozumiem, że niektórzy się na to godzą, ale dla mnie to partactwo. Anieśka by się ze śmiechu posikała, gdyby to przeczytała.

    Generalnie celem kopania piłki jest umieszczenie jej w siatce. Najlepiej o jeden raz więcej niż przeciwnik. A zachowawcza gra byle tylko nie stracić typowa dla pucharowej fazy międzynarodowych turniejów zabija widowisko.

    Myślę, że wiem, co się stało w przypadku 365 dni. Uznałaś, że skoro mi nie podszedł, Tobie z prędkością przypadnie do gustu. Nie było to pozbawione logiki, niemniej jeśli jakieś dzieło nawet dla mnie jest za płytkie, Ty i Twoje bogate wnętrze nie powinniście podchodzić do niego bez lateksowych rękawiczek i zastrzyku przeciwko tężcowi

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przymknij oko na moje nieortodoksyjne podejście do piłki - kobietą jestem, więc dla mnie sama możliwość podziwiania tylu mężczyzn na tak małym obszarze jest wystarczająco satysfakcjonująca. Nawet jeśli nie kończy się org... bramką! ;) Pewnie jestem dziwna, ale byłam na meczach, które kończyły się bezbramkowym wynikiem, ale i tak wychodziłam z nich uradowana. I ani razu nie gwizdałam na piłkarzy na znak swojego niezadowolenia.

      Tak się zastanawiam... Skoro jesteś tak ukierunkowany na bramki, to czy bardziej satysfakcjonowałby Cię przegrany mecz ukochanej drużyny czy jednak wolałbyś 0:0?

      Nie, to nie tak. Czytałam przecież książki z Twojego polecenia i podobały mi się. Co się zaś tyczy filmu - nie planowałam go oglądać, ale odpaliłam Netfliksa, zobaczyłam, że jest na topie w Irlandii i doszłam do wniosku, że go obejrzę, skoro mam ku temu okazję. Tym bardziej, że to polski film. No, ale jak wspominałam - do gustu przypadło mi tylko pierwsze pięć minut, które dawało nadzieję na coś ciekawego...

      Usuń
  6. Jaram się jak pochodnia czytając Twoje latarniane wpisy, bo są tak bliskie mojemu sercu. Wprawdzie wiatraki i latanie to dwie różne bajki, jednak wiesz... ;)
    Wyobrażam sobie co musiałaś czuć, jaki dreszczy emocji, kiedy rozszalały wiatr hulał na zewnątrz a fale rozbijały się o brzeg. Podobne uczucia miałam podczas mojego pobytu w wiatraku w Scarborough, kiedy wiatr chciał wprawić w ruch śmigi-na szczęście były dobrze zamocowane, ale ile się w nocy nasłuchałam, to moje.
    W temacie łiskaczy to polecam jedynie szkockie ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wielkie dzięki, Marto, za to, że wracasz, czytasz, komentujesz i emocjonujesz się tylko niewiele mniej ode mnie :) Dla mnie wiatraki i latarnie to niemal ta sama rodzina, i jedno i drugie urocze :) Mam nadzieję, że kiedyś - podobnie jak Ty - będę mieć okazję przenocować w jakimś przytulnym wiatraku :)

      Usuń