niedziela, 16 kwietnia 2017

Still alive and kicking!

Melduję, że przedświąteczna gorączka mnie nie dopadła, ani też nie strawiła do reszty, choć nieco przedłużająca się cisza na blogu, mogłaby właśnie o tym świadczyć.


Mówi się, że człowiek może wyjść ze wsi, ale wieś z człowieka nigdy. Analogicznie: Polak może wyjechać z Polski, ale Polska w nim na zawsze zostanie. I tu mogłabym polemizować. Na pytanie, czy to prawda, czy zwykły mit, nie jestem wstanie odpowiedzieć inaczej niż: i tak, i nie. Bo odkąd mieszkam poza granicami kraju, a niedługo będzie to już jedenaście lat, to nie praktykuję pewnych polskich przyzwyczajeń, innym zaś z lubością nadal hołduję.


Wzięłam ze sobą z Polski, z tego naszego bogatego bagażu tradycji, to, co mi najbardziej odpowiadało, a całą resztę porzuciłam bez najmniejszej łezki w oku. Kategorycznie mówię NIE tym gorączkowym przygotowaniom świątecznym: zakupom z obłędem w oczach, wydawaniem nieprzyzwoitej ilości pieniędzy na nieprzyzwoitą ilość żarcia po to tylko, by później nieprzyzwoicie się objeść. Nie dla szaleńczego sprzątania domu od A do Z - zaprawdę powiadam Wam, nie sądzę, by odwiedziła Was perfekcyjna pani domu ze swoją perfekcyjnie białą rękawiczką, gotowa, by wedrzeć się do najbardziej ukrytego zakątka Waszego domu.


Świąteczne smakołyki? Jak najbardziej! Ale po co sprawdzać wytrzymałość stołu za pomocą pięciu serników, trzech mazurków i czterech bab? Przecież od samego patrzenia na te kilogramy czekoladowych jaj, bogatych w kalorie ciast można zapaść w cukrzycową śpiączkę.


zeszłoroczne barwniki z Lidla dały radę, choć szału nie ma


I nie, nie oznacza to, że zasilam kręgi osób z premedytacją szydzących ze Świąt, jak również z osób wierzących w "bajki" o życiu pośmiertnym, o Zbawicielu i jego zmartwychwstaniu. Lubię przedświąteczną atmosferę, lubię nawet przygotowania, ale tylko te z głową. Dlatego moje świąteczne sprzątanie domu wyglądało tak jak zawsze. Zabrało mi może z półtorej godziny. Nie liczyłam. Gdyby dodać to tego prasowanie świątecznego obrusu, dekorowanie domu wielkanocnymi króliczkami, jajeczkami i wieńcami, to może ze dwie godziny by wyszły.



Zrobiłam tylko dwa małe, a do tego dietetyczne ciasta, bez mąki i cukru, jako że kilka miesięcy temu wdrożyłam w życie plan niejedzenia słodyczy. Kiedyś pewnie z politowaniem uśmiechnęłabym się na dźwięk słów "ciasto bez mąki, masła i cukru". Really? To jak prezerwatywa... zrobiona na drutach! To nie może się udać! Dziś jestem wielką miłośniczką dietetycznego brownie z fasoli i już nie jem innych ciast. Mogę je robić,  bo lubię piec, bo podoba mi się ten zapach, mogę na nie patrzeć i jeść oczami. Ale tylko tak.



Wczoraj zaś gdzieś między robieniem sobie jaj [a dokładniej: ich malowaniem] i sadzeniem kwiatków, po raz pierwszy zabrałam się za kolejny wynalazek kulinarny, który ostatnio przeżywa w sieci swoje ponowne narodziny. Zrobiłam pasztet z selera i... o, mamo! Przepadłam! To wygląda, jak pasztet, a do tego obłędnie pachnie! Ten zapach cebuli, selera i czosnku... poezja! Tak wiem, dziwna jestem, ale kto z nas nie ma swoich sekretnych i wstydliwych dziwactw, niech pierwszy rzuci kamieniem.



Miałam przy tym porządne ćwiczenia silnej woli, bo blaszka z pasztetem była mała, a mój apetyt na niego ogromny. I tak zdarzył się cud, że kiedy kładłam się spać, to jeszcze marna połowa tego pasztetu się zachowała. Swoją drogą, nawet Dziunia, moja urocza i najmądrzejsza kotka ever, dała się nabrać. Kiedy ja sobie majstrowałam przy piekarniku i jeszcze parującej blaszce pasztetu, ona udając surykatkę, próbowała wyłudzić ode mnie kawałek "mięcha", co robi tylko wtedy, kiedy wyczuwa surowego kurczaka.



Ach, i czy muszę wspominać, że z mojego ambitnego planu wstania po piątej i udania się na mszę rezurekcyjną na świeżym powietrzu nic nie wyszło? Chciałam dobrze, nawet nastawiłam budzik na odpowiednio wczesną porę, ale jak przyszło, co do czego, to na autopilocie go wyłączyłam, a moje dobre chęci poszły smacznie spać, by obudzić się jakieś dwie godziny później i to też tylko dlatego, że leżący na mnie kot za mocno mi na pęcherz naciskał.



Moi Drodzy, z okazji tych świąt życzę Wam przede wszystkim tego, by nikt nie musiał Was odwozić od stołu na taczkach. By Was brzuchy nie bolały, a jeśli już, to tylko od śmiechu i dobrej zabawy. Żebyście miło spędzili ten czas z tymi, których naprawdę lubicie: w zdrowiu, szczęściu, radości. Bez mędrców przy stole, bez niepotrzebnego politykowania, bez kłótni i sporów. Pamiętajcie, co świętujecie. I nie bójcie się przypomnieć babci, że nie jesteście biedną gąską, którą trzeba tuczyć na foie gras!


A do świątecznego relaksu polecam książkę M. Grzebałkowskiej. Już dawno nie czytałam tak dobrej biografii!

20 komentarzy:

  1. Kic, kic, kic. Przykicałam tu do Ciebie, niczym zając wielkanocny, bo wywęszyłam nowy post.

    Muszę Ci powiedzieć, że jakieś trzy tygodnie temu około byłam na kawie i właśnie tam jadłam takie brownie fasoli. To było bardzo dobre brownie. Podziwiam Twój zapał i samozaparcie, bo choć ja mam przynajmniej trzy książki ze zdrowymi przepisami to cały czas wmawiam sobie, że nie mam czasu i takie tam. O pasztecie, który zrobiłaś słyszałam wiele dobrego, ale z nim jak z brownie. Jeszcze się nie zabrałam.

    Na swoją obronę mam jednak zupę z jarmużu, którą uwielbiam, rucolę zjadaną w ilosciach hurtowych i codziennie, w pocie czoła przygotowywaną owsiankę na śniadanie do pracy w różnych wydaniach.

    Książka jest na mojej liście do przeczytania, ale to jak z Wilkami Wajraka. Ciągle wyprzedza ją coś innego. Teraz czytam Między światami Pawlikowskiej i jedyne, co mi przychodzi na myśl czytając to to bełkot. Po prostu bełkot. Długo nie czytałam tak złej literatury. Już chyba 50 twarzy Greya wypada lepiej (sama sobie się dziwię, że to piszę).

    OdpowiedzUsuń
  2. Pozazdrościć węchu! Mogłabyś stawać w szranki z kotami i psami! :)

    Bo to jest naprawdę bardzo dobre i smaczne brownie. Owszem, jeśli ktoś uwielbia ciasta ociekające lukrem, z masą kajmakową, to może być zawiedziony, bo w cieście, które zrobiłam, nie ma cukru, pomijając oczywiście fruktozę z banana. To jest ciasto lekko słodkawe, ale mnie to jak najbardziej odpowiada. Odzwyczaiłam się od cukru, więc moje kubki smakowe inaczej teraz na niego reagują.

    Ale tu nie ma co podziwiać mojego zapału i samozaparcia, bo ja w kuchni często idę po linii najmniejszego oporu ;) Zrobienie brownie nie zabiera nawet 10 minut! Robi się je błyskawicznie! What's not to love? ;)

    Z pasztetem jest oczywiście nieco więcej zachodu, ale ponieważ do posiekania wszystkich warzyw użyłam blendera, to zaoszczędził mi on sporo czasu. Wyrobiłam się w niecałą godzinę. Wiem, bo kiedy zaczynałam obierać selera ze skórki, to włączyłam piekarnik, by się nagrzewał, a kiedy skończyłam wszystkie przygotowania, nie upłynęła jeszcze godzina.

    Ten jarmuż mnie mocno zastanawia, bo ja go znam głównie jako... pożywienie dla królików [uwielbiały go!]. Teraz zaś widzę, że jest na niego "moda", bez problemu można go kupić w supermarketach, które odwiedzam. Leży sobie zapakowany w worek obok wielu innych warzyw. Przyglądałam mu się parę razy, ale jako że nie miałam na niego żadnego pomysłu oprócz standardowego użycia go do sałatki, a w robienie chipsów nie chciałam się bawić, to po prostu darowałam sobie jego kupno.

    Z zup lubię zazwyczaj tylko zupy kremy + chowder, nie przepadam za tymi z kawałkami pływających warzyw [zupełnie odwrotnie do Połówka]. Ta z jarmużu to jaka jest? W dzieciństwie jadłam oczywiście te robione przez mamę: rosół, zupy z makaronem czy ryżem w środku, ale nie jadłam ich już chyba z 10 lat. Jakoś odzwyczaiłam się od makaronu/ryżu w zupie i wydaje mi się to teraz nieco dziwnym połączeniem. A ponieważ moja dieta bazuje głównie na warzywach + ryby, jakieś mięso, to nie kupuję makaronów.

    Oprócz biografii Beksińskich czytam też "Niebezpieczne związki" Choderlos de Laclos [zdaje się, że przerabiałam je kiedyś na studiach, ale już niewiele pamiętam...] i "Dasz radę. Ostatnia rozmowa" ks. Kaczkowskiego. Tą ostatnią jestem bardzo pozytywnie zaskoczona! Ty natomiast zaintrygowałaś mnie tym "bełkotem Pawlikowskiej", więc poszperałam nieco w sieci, i wcale nie musiałam się zbyt natrudzić, by znaleźć mnóstwo negatywnych opinii o tej książce.

    Sporo czasu upłynęło od mojej ostatniej lektury Pawlikowskiej, ale już wtedy nie podobało mi się to, że książka została ewidentnie wypuszczona na rynek po to, by nabić kabzę autorce. Mało treści, sporo powtórzeń i zapychaczy typu rysunki i zdjęcia. Zniechęciłam się.

    OdpowiedzUsuń
  3. Żeby tylko!

    Kochana, jak można nie kochać brownie? Przy brownie to wszystkie ciasta z lukrem i kajmakiem to niech się schowają. Brownie jest z czekolady, a jak jest z czekoladą to wiadomo. Czekolada nie pyta. Ona rozumie. Zupełnie jak ciepły kocyk wtedy, gdy leje jak dziś (ależ paskudnie przemokłam!).

    Dla mnie większość ogólnodostępnych ciast w piekarniach i cukierniach jest za słodkie. Dlatego wolę swoje własne wypieki. Kiedy je smakuję to czuję tylko cukier, cukier i jeszcze raz cukier. Poza słodkim niewiele więcej tam czuć. Jeśli idę coś zjeść na mieście to zwykle do zdrowych (ku utrapieniu większości moich znajomych) miejsc, gdzie można dostać takie cuda jak fasolowe, bezglutenowe brownie czy tarty.

    Seler w blenderze? Musisz mieć baaardzo dobry blender. Mój przy orzechach laskowych mielonych na nutellę średnio daje radę.

    Cóż, miło wiedzieć, że mam jednak sporo połączeń ze światem natury. Nawet jeśli są to króliki. Zupa jarmużowa jest taka pływająca, ale nic nie stoi na przeszkodzie, abyś jej składniki zblenderowała i zrobiła z niej krem. Zupa jarmużowa składa się z ogromnej ilości jarmużu, marchewki, pora, ziemniaków, pietruszki. Same warzywa, które zwykle ma się w domu. O, do tego jeszcze cebula.

    Krem to robiłam tylko z dyni i z selera.

    Niebezpieczne związki widziałam na deskach teatru, ale nie czytałam. Ks Kaczkowskiego czytałam Życie na pełnej petardzie i również byłam pozytywnie zaskoczona. Literatura religijna przejadła mi się troszkę i Ks. Kaczkowski był pierwszą pozycją przeczytaną po długim czasie. Dodatkowo nieskromnie muszę się pochwalić, że książkę kupiłam od niego i z jego podpisem. To jeden z moich ulubionych księży oprócz Macharskiego i Bonieckiego. Uwielbiałam też Twardowskiego.

    No i zobacz jaka hipokryzja (pozwól mi trochę pooceniać), bo autorka, która tak źle wyraża się o zachodniej cywilizacji, która wartość widzi tylko w pieniądzach i konsumpcji sama wydaje byle co, byle tylko mieć na swoje podróże (cóż, cel przynajmniej godny podziwu).

    OdpowiedzUsuń
  4. bardzo radosny wpis... uśmiechnęłam się kilka razy bo u mnie też było bez gonitwy i bez wielkich porządków. Okna umyję sobie wiosną jak wróci bo chwilowo poszła gdzieś daleko a na święta tylko żuro-barszcz wielkanocny poczyniłam na niedzielne śniadanie dla całej bandy biesiadujących.

    OdpowiedzUsuń
  5. I tak trzymać! :)

    Okna na parterze myję kilka razy do roku. Wtedy, kiedy jest potrzeba, czyli dość często, bo koty je brudzą od zewnątrz [uwielbiają przesiadywać na kuchennym parapecie]. Tych na piętrze nie mogę umyć, bo otwierają się na zewnątrz, no i oczywiście są za wysoko. Średnio dwa razy na rok myje je profesjonalny czyściciel okien.

    Nasze święta były jak zawsze kameralne [świętowane w Irlandii, bez rodziny], więc nie było zapotrzebowania na tonę jedzenia.

    Żurek mieliśmy z polskiego sklepu i w zupełności wystarczył. Nie mieliśmy żadnych zastrzeżeń do jego smaku. Jakiś czas temu przestałam się bawić w barszcze domowej roboty. Kiedyś robiłam barszcz czerwony na Boże Narodzenie. Spędziłam mnóstwo czasu w kuchni, a porcja i tak wyszła znacznie mniejsza, niż przepis zakładał. Smak również pozostawiał wiele do życzenia...

    OdpowiedzUsuń
  6. A wiesz, że ja właśnie zawsze byłam zwolenniczką takich "wypasionych" ciast? Może niekoniecznie lukru, ale masy kajmakowej, polew, bitej śmietany - to jak najbardziej. Ciasta bez żadnych dodatków, bez kremów i nadzienia, zawsze wydawały mi się nieciekawe i niegodne mojego zainteresowania ;) Aż odstawiłam cukier, słodycze i musiałam zadowolić się namiastką prawdziwego ciasta, czyli tym wspomnianym brownie z fasoli. Lepszy rydz niż nic. Czekoladowego brownie to chyba jeszcze nie jadłam [i pewnie dlatego smakuje mi to moje, dietetyczne] ;)

    Jedzenie na mieście to dla mnie luksus, na który rzadko sobie pozwalam. Głównie na wyjazdach, wiadomo. Trudno by było żywić się kilkudniowymi kanapkami ;)

    Nah, to zwykły blender jest. Nawet nie jest jakiś super mocny. Silvercrest, 600 W, kupiony w zeszłym roku za grosze w Lidlu. Do moich małych potrzeb wystarcza w zupełności. A swoją drogą, to czasami nie trzeba wydawać fortuny na solidny sprzęt. Jakieś 10 lat temu mama Połówka chciała zrobić ciasto na święta. A ponieważ to było niedługo po naszym przyjeździe do Irlandii, to nie mieliśmy jeszcze wtedy żadnych sprzętów typu robot kuchenny. Połówek pojechał zatem do Argosa, gdzie kupił najtańszy z możliwych modeli, wychodząc z założenia, że to coś, czego nie będziemy często używać. Co ciekawe ten mikser, kupiony dosłownie za grosze, do dziś działa zupełnie bez zarzutów, a korzystam z niego kilkanaście/kilkadziesiąt razy w roku.

    Cebulę uwielbiam, ziemniaków nie jem, a marchewka i korzeń pietruszki to jedne z najmniej lubianych przez mnie warzyw, więc chyba się jednak nie zdecyduję na tę zupę.

    Ks. Tischner też nie był taki zły. "Życia na pełnej petardzie" jeszcze nie miałam okazji przeczytać. Gratuluję cennego egzemplarza! Miałaś okazję porozmawiać z ks. Kaczkowskim, czy całe spotkanie ograniczyło się tylko do kupna i autografu?

    OdpowiedzUsuń
  7. Rzadko kiedy mam ochotę na takie ciężkie ciasta. Zdecydowanie wolę muffiny marchewkowe czy ciasteczka owsiane.

    Nie wyobrażam sobie życia bez czekolady. Miałam taki czas, kiedy nie mogłam jej jeść i wyraźnie brakowało mi wtedy endorfin;)

    Kojarzę tą lidlową markę, mam takie urządzenie do koktajli-shaker to się chyba nazywa i całkiem dobrze sobie radzi. Tak jak piszę mój blender często wymięka, a brak mi motywacji na nowy.

    Cebuli nie mogę jeść, ale generalnie warzywa uwielbiam. Dzisiejszy dzień sponsorował szpinak, szparagi i owoce leśne;)

    Tak! On też. Zupełnie mi umknął. Ks. Kaczkowskiego spotkałam bedąc kiedyś na weekend w Krakowie. Był na Mszy u dominikanów. Opowiedział krótko o swoim hospicjum i po Mszy sprzedawał książki, więc niestety tylko i aż ta chwila. Bo przecież mogłam go w ogóle nie spotkać.

    Ojciec dominikanin wprowadził go wtedy na ambonę, bo sam nie był w stanie iść, a on nieustannie żartował. Matko, jakim to trzeba być człowiekiem, żeby mieć taki dystans do świata, do swojej choroby, do bycia księdzem. I, żeby sobie tak pięknie radzić ze swoją bezsilnością i słabością.

    OdpowiedzUsuń
  8. A ja z kolei, gdybym już musiała wybierać, to wybrałabym życie bez czekolady niż kremowych ciast. W międzyczasie zaś [sama nie wierzę, że to piszę!] dobrowolnie zdecydowałam się na życie bez tego i tego ;)

    Ja też mam takiego urządzonko, zdaje się, że to smoothie maker jest, i powiem Ci, że jestem pod wrażeniem tego, jak łatwo przygotowuje się w nim napoje. Kielich, w którym miksuję składniki, robi jednocześnie za pojemnik do picia, na który możesz nałożyć nakrętkę i zabrać go ze sobą do samochodu/pracy. Dzięki temu jest zdecydowanie mniej mycia, bo nic nie trzeba przelewać. Świetna sprawa.

    Ja również uwielbiam warzywa. Praktycznie wszystkie, z tym, że niektóre z nich jem po prostu z mniejszym apetytem ;) Szparagi leżą właśnie w mojej lodówce i czekają na jutrzejsze przyrządzenie.

    Tak właśnie myślałam, że niechcący pominęłaś biedaka ;)

    Wiesz, że chorzy ludzie, którzy nie tracą nadziei i radości, a na co dzień niemal tryskają energią, od zawsze są tymi, których najbardziej podziwiam? Żadni bogaci ludzie mi tak nie imponują jak właśnie chorzy, którzy mimo swoich - nieraz naprawdę ciężkich i okropnych - chorób nie tracą chęci do życia, a nawet potrafią być promykiem słońca dla tych, którzy tego słońca nie znają. Podziwiam, podziwiam i jeszcze raz podziwiam, bo prawdę powiedziawszy to sama nie wiem, czy bym tak potrafiła. Przecież to wymaga cholernej siły!

    OdpowiedzUsuń
  9. Szalona kobieta!

    Właśnie! To jest to! Bardzo lubię to urządzenie!:)

    Popatrz, obie nas naszło na te szparagi.

    Ja również podziwiam takich ludzi, równie mocno obok podziwianych przeze mnie kobiet, które wyprzedzały swoją epokę i szły pod prąd.

    OdpowiedzUsuń
  10. Guilty as charged! ;) Zdemaskowałaś mnie! Nigdy jednak nie twierdziłam, że jestem normalna :) Tyle mam na swoją obronę.

    O, proszę, czyli mamy ten sam sprzęt!

    Masz jakiś szczególny sposób na nie? Bo ja moje robię głównie w parowarze [tym razem jednak nie z Lidla] ;) A jak mi się nie chce, to po prostu na patelni. Bez żadnych dodatków, pomijając odrobinę soli.

    O takiej jednej to ja pisałam swoją pracę licencjacką ;)

    OdpowiedzUsuń
  11. No przecież ja to zawsze wiedziałam i dlatego tu jeszcze bywam;)

    Gotuję je, a potem dodaję masełka. I tyle. Urok czasami tkwi w prostocie. Nie sądzisz? To tak jak z rybą nie można za bardzo przesadzać. Najbardziej lubię z ziołami, wyraźnym smakiem ryby.

    Teraz to mnie zaintrygowałaś i musisz się przyznać kto to taki;) Wywołuję Cię do tablicy. I to już!

    OdpowiedzUsuń
  12. "Jeszcze bywam" - ale zniewaga! Foch ;) Ale mi podpadłaś. Nie wiem doprawdy, co będziesz musiała zrobić, żeby mnie udobruchać ;)

    Dokładnie tak. Mniej znaczy więcej, jak powiadają mędrcy tego świata :) Mnie nawet bez masła smakują. Ja zawsze kupuję te zielone, ale nie jest to kwestią upodobań, acz dostępności. Białych i fioletowych jeszcze nie jadłam.

    Do czego Ty mnie namawiasz, kobieto? Chcesz, żebym publicznie tak się obnażyła? No way, Jose! Aż taką ekshibicjonistką nie jestem ;) Może kiedyś w mailu Ci zdradzę, kim była owa pani wyprzedzająca swoją epokę. Swoją drogą, ciekawa jestem, czy ją "znasz" i czy czytałaś coś jej autorstwa. [Tak, wiem, mogę poznać odpowiedź tylko w jeden sposób] :)

    OdpowiedzUsuń
  13. A bo to pierwszy raz Ci podpadłam?;)

    Jadłam białe, nie jadłam fioletowych.

    Ty ekshibicjonistka? Dobre żarty. Ja się tu obnażyłam niemal całkowicie, a Ty robisz tajemnicę z tematu pracy;) Teraz to ja rzucę fochem;]

    OdpowiedzUsuń
  14. Nabierasz wprawy ;)

    Spieszę donieść Ci, że mam za sobą swój pierwszy raz z białymi szparagami. Spróbowałam i... eee, to nie to! Nie za bardzo przypadł mi do gustu ten smak. Jakąś goryczkę wyczułam, jak to ma miejsce w przypadku cykorii, której też nie jestem fanką. Znam jednak ludzi - w tym dzieci! - które uwielbiają zarówno cykorię jak i szparagi białe. Wniosek? Pozostaję przy zielonych.

    Jakie tam znowu żarty? Toż ja jestem poważna jak zawał serca, albo chociaż rak ;) Gdybym nie miała w sobie coś z ekshibicjonistki, to tego bloga raczej by nie było. Temat pracy jest bardzo intymny ;)

    OdpowiedzUsuń
  15. Nie wpadłam do Ciebie ani przed świętami, ani w trakcie, ani po.... w tym roku wszystko mi umkneło, ale już się nie tłumaczę :)

    Przepisy sobie wypróbuję, szczególnie to brownie :) choć u nas musi być na święta - czy inne okazje minimum 5-6 coast i zawsze, ZAWSZE! te same, od kilkunastu lat. Dzieci mają swoich faworytów, ja forme 30cm :) i piekę. Przy tym gotowac w zasadzie już nie muszę, bo święta upływają im na naszych ciastach, warzywach i owocach :) ale i tak wypróbuję te przepisy, bo warto czasem cos takiego mieć, zwłaszcza ten pasztet. Może oszukam A.? i wcale nie jesteś tu odosobniona, bo na mnie pachnące potrawy wpływaja niesamowicie. jak już jakis aromat mi podejdzie, to mogę go mieć na okragło.

    Jajka wyszły świetne! co tam narzekasz. a miałaś białe, czy na brązowych takie olory uzyskałaś?

    Porządki to robisz tak jak ja :) - i masz absolutną rację! Po co ten szum okołoświąteczny? A potem to co, do zimy nie ogarniamy niczego? ja mam uraz do zrywów sprzątaniowych po dzieciństwie i dlatego u mnie w domu wiszą pajęczyny - dosłownie. zbieram je od czasu do czasu, ale nie za często i nawet zastanawiam się, dlaczego u nas aż tyle ich jest! ale podobno szczęśliwy ten dom, w którym są pajęczyny - tego się trzymam.

    Pozdrawiam letnio!!!!

    OdpowiedzUsuń
  16. Ha ha ha! Miałaś chyba więcej tradycyjnych potraw na stole, niż my w PL. U mnie w rodzinie każdy jest na jakiejś diecie - ten nie może tego, ten tamtego ii wiele z tradycyjnych polskich dań musiało na stałe wylecieć z jadłospisu. Ale jestem z Ciebie dumna, że tak celebrujesz te nasze tradycje!

    OdpowiedzUsuń
  17. Nie pamiętam, żeby mi nie smakowało. Ostatnio spożywam tylko zielone:) Cykorię pamiętam i wiem, że nie lubię. Nie przepadam też za avocado, ale ostatnio znalazłam dla niego zastosowanie, w którym mi nie przeszkadza (psychicznie pomaga mi świadomość, że jest zdrowe). Avocado używam do sałatki z makaronu, tuńczyka i brokuła. Pasuje tam idealnie.

    Widzisz! Wiedziałam, że z Ciebie rasowa ekshibicjonistka jest (Połówek, słyszysz Ty to?). Dawaj temat pracy na maila, póki jeszcze tu jestem:P

    OdpowiedzUsuń
  18. Domyślam się, że przygotowanie świątecznego menu musi być niezłym wyzwaniem.

    Tradycje są częścią nas, absolutnie nie mam nic przeciwko ich praktykowaniu.

    Dziękuję za miłe słowa :) Miło być czyimś powodem do dumy ;)

    OdpowiedzUsuń
  19. Ja już wiem, że cykoria i białe szparagi raczej nie przebiją się do czołówki moich ulubionych warzyw. Zostawiam je innym smakoszom.

    Awokado to ja akurat lubię, ale bardzo rzadko jem.

    Myślisz? Dopóki nie latam po parkach zawinięta jedynie w trencz, to chyba jeszcze nie jest tak źle ;)

    OdpowiedzUsuń
  20. Domyślałam się, że jesteś zajęta. Takie życie. Mnie samej błyskawicznie "umknęło" ostatnio kilka tygodni życia. Doprawdy nie wiem, dlaczego ten czas tak szybko biegnie. Nie nadążam za nim, nie ta kondycja.

    W moim rodzinnym domu też tak jest. Mama od zawsze przyrządzała przeróżne smakołyki i piekła dużo ciast, bo dom był pełen łasuchów. Fakt, zdecydowanym plusem świąt jest to, że w czasie ich trwania przeważnie nie trzeba już gotować, bo lodówka jest załadowana świątecznymi przysmakami. Minusem jest z kolei ćwiczenie silnej woli, a czasami tak ciężko jest nie ulec pokusie...

    Może jestem dziwna, ale uwielbiam zapach czosnku :) Cebuli też.

    Co się zaś tyczy jaj, to miałam te o brązowych skorupkach. Tragedii nie było. Moje pisanki w końcu nie szły na żadną wystawę :)

    U mnie też czasami wiszą, bo... [wiem, wiem, to idiotyczne] nie lubię zabijać pająków. Pokój dla ludzi i innych żyjących istot! Jestem doskonałym materiałem na hipiskę. Pewnie dlatego podoba mi się styl boho i lubię czasami założyć na siebie coś w hipisowskim klimacie ;)

    OdpowiedzUsuń