Chciałam
napisać ten wpis jeszcze w sobotę, by życzyć Wam dobrych świąt, bo nie
wszystkim wysłałam wielkanocne kartki, ale czasem same chęci nie wystarczają.
Pomimo tego, że już po siódmej zerwałam się z łóżka, by jak najszybciej
przystąpić do żmudnej pracy przy komputerze i nie zmarnować ani jednej cennej
godziny, i tak przez cały czas nie mogłam pozbyć się wrażenia, że tego dnia
czas pędził dwa razy szybciej niż zazwyczaj.
Chyba
też trochę padłam ofiarą samej siebie - tak bardzo nie chciało mi się pisać kolejnej
pracy na zaliczenie, że podświadomie robiłam wszystko, by się wymigać od tego
męczącego i czasochłonnego obowiązku. Nie musiałam się zbytnio wysilać - z
szarego i chłodnego początku dnia sobota przerodziła się w najcieplejszy i
najsłoneczniejszy dzień roku, który aż prosił się o to, by spędzić go na
świeżym powietrzu, w "zaciszu" swojego ogródka. Całego dnia w nim nie
spędziłam, bo moja tolerancja na intensywne słońce jest raczej niewielka. W
pewnym momencie musiałam się jednak poddać, nie mogąc ryzykować uprażenia
ostatnich szarych komórek (trzydzieści stopni w słońcu!), bo te były mi
potrzebne na późniejszym etapie.
Całkiem
niespodziewanie za to moja własna kuchnia pochłonęła mnie niczym wieloryb
proroka Jonasza. Zeszłam do niej w ramach krótkiej przerwy od komputera,
zupełnie nieświadoma tego, co zaraz się wydarzy, i... wpadłam w szał pieczenia.
Przygotowałam aż... cztery różne ciasta (nie pytajcie po co, bo sama nie znam
odpowiedzi na to pytanie!), mimo że jeszcze w piątek wieczorem nie planowałam
robić ani jednego. Prawie cztery godziny później wyłoniłam się z kuchni niczym
Afrodyta z morskiej piany. W sensie, że mokra i spocona jak prostytutka na
spowiedzi - nie dość, że moja kuchnia zawsze zamienia się w fińską saunę w słoneczne
dni, to pracujący piekarnik też nie był bez winy.
Choć jeszcze niedawno nieśmiało marzyłam o powtórzeniu zeszłorocznego wielkanocnego wyjazdu na dziki zachód wyspy, bo już zatęskniłam za szumem oceanu i piaskiem pod stopami, to jednak rozwój wydarzeń w kraju zmusił mnie do przełożenia tych planów na bliżej nieokreśloną przyszłość. Wzmożone punkty kontrolne na drogach skutecznie do tego zniechęcały, a ja nie chciałam zasilić szeregu COVID-iotów. Wielkanoc upłynęła mi zatem pod znakiem "going nowhere".
Słyszę
tu i ówdzie, jak to świat stanął. Nie wiem, jak Wam, ale mnie nic nie stanęło.
Ironia losu polega na tym, że w czasach zarazy pracuję więcej i dłużej niż
przed nią, co - muszę przyznać - ma też swoje dobre strony. Problemy związane z
przymusowym "aresztem domowym" są mi zatem zupełnie nieznane, bo prawie
połowę dnia spędzam poza domem. Moja rutyna niewiele się zmieniła poza tym, że
zrezygnowałam z prania w przyjaznych środowisku temperaturach i przerzuciłam
się na 60 stopni. I nawet już przestałam się wzdrygać, kiedy w pracy ktoś mnie
dotknie. Choć świat nagle zaroił się od ludzi w "białych kostiumach
królika", w pewnym sensie wirus wydaje mi się być gdzieś poza moja
rzeczywistością. Jeszcze.
Przyroda
zdaje się potwierdzać moje spostrzeżenie. Świat flory i fauny też nie stanął.
Piękna magnolia u sąsiadów kwitnie obficie jak co roku, a ja zastanawiam się,
jak wygląda teraz Howth, z którym kojarzą mi się te drzewa. Forsycja moich
sąsiadów "zza płotu" zagląda nieśmiało do mojego ogródka i swoim
intensywnie żółtym kolorem skupia na sobie całą uwagę. Świat znów jest kolorowy
i piękny, pomimo tego wszystkiego, co się na nim dzieje. I moja cudna
pudrowo-różowa piwonia, która obumarła na zimę, zmartwychwstała niczym Jezus,
dając mi przy tym nadzieję na to, że latem uraczy mnie imponującymi
kwiatostanami. I białe pąki na osiedlowych drzewach - mogłabym przysiąc, że
jeszcze wczoraj ich nie było, a teraz nagle jest ich całe multum! I jeżyki!
Wróciły pod koniec marca, choć niestety nie pokazują się codziennie w moim
ogródku - widać preferują naturalny pokarm, którego mają pewnie teraz pod
dostatkiem.
Nie
cierpię zatem na nudę, choć kochana An Post, irlandzka poczta, i tak zadbała o
to, bym w tym specyficznym okresie nie cierpiała na brak zajęć i dostarczyła mi
tajemniczą, finezyjnie ozdobioną kopertę w rozmiarze A4, a w niej zaś
"kolorowankę". Tu muszę pochwalić też inną inicjatywę, z jaką wyszła
wspomniana poczta, a mianowicie kampanię "Come Together. Write Now",
mającą na celu ułatwienie mieszkańcom wyspy utrzymania kontaktu z bliskimi i
podtrzymania ich na duchu w tym trudnym dla wielu czasie. Każde domostwo
zostało zaopatrzone w dwie kartki pocztowe, które można darmowo wysłać do
dowolnego zakątka Irlandii. Jako, że jeszcze ich nie wykorzystałam, chętnie
wyślę je tym, którym koronawirus niestraszny :)
Bardzo
nietypową Wielkanoc mamy w tym roku i choć święta już prawie za nami, to jednak
życzę Wam szybkiego powrotu do codzienności i normalności, bo pewnie wielu z
Was właśnie o tym teraz najbardziej marzy. Mam nadzieję, że ten świąteczny czas
upływa Wam przyjemniej niż mnie, w spokoju, zdrowiu i radości, bez zbędnych
nerwów i niestrawności wywołanej nie tylko przejedzeniem, ale także nadmiarem
złych wiadomości.
Trzymajcie się zdrowo.