Takiego weekendu to ja już dawno nie miałam! Ja, prosta baba ze wsi, zaznałam takiego hajlajfu, że muszę teraz czym prędzej spisać swoje wrażenia, abym nie daj Boże nie eksplodowała z nadmiaru emocji i wrażeń.
A wszystko zaczęło się jakieś trzy tygodnie temu od niewinnego pytania zadanego mi przez Połówka, a mówiąc dokładniej – rzuconego w kierunku moich pleców, bo kiedy ja naparzałam w klawiaturę, pytający znajdował się za mną.
- Chciałabyś pojechać na Michaela Collinsa? – usłyszałam.
Mistrzyni dobrego wychowania i udzielania ścisłych odpowiedzi na zadany temat [jak nauczyciele dawali sobie ze mną radę?!] odrzekła beznamiętnym tonem: „Nie ma Michaela Collinsa” i nawet nie raczyła odwrócić się od komputera. Nie wiedziałam, że spektakl powrócił na deski teatru. Niezrażony głupią odpowiedzią, Połówek ponownie zadał mi to samo pytanie. Tym razem wolno i wyraźnie, mając zapewne w pamięci wnioski wyciągnięte w przeszłości: życie z blondynką przypomina posiadanie w domu upośledzonego dziecka. Jedno i drugie wymaga dużo, dużo miłości i cierpliwości. O tym drugim szybko dałam mu przypomnieć, udzielając nieco opryskliwej odpowiedzi. No bo po co zadaje głupie pytania, skoro to rozumie się samo przez się: Jasne, że chciałabym pojechać na Michaela Collinsa! Przecież doskonale wie, jak wielkie wrażenie zrobił na nas ten musical, kiedy po raz pierwszy zobaczyliśmy go w dublińskim teatrze.
Pięć długich lat. Tyle przyszło nam czekać na reaktywację Michaela Collinsa, musicalu poświęconego pamięci Collinsa, założyciela Irlandzkiej Armii Republikańskiej [IRA] i człowieka, który w znaczącej mierze przyczynił się do utworzenia Wolnego Państwa Irlandzkiego. Składając podpis w 1921 roku na traktacie angielsko-irlandzkim, który kończył irlandzką wojnę o niepodległość i dawał Irlandczykom WPI, Collins podpisał swój wyrok śmierci. Mimo że miał wtedy tego świadomość.
Michael Collins: a musical drama na krótko powrócił na scenę. Od 6 do 12 kwietnia wystawiano go w Watergate Theatre, małym teatrze w uroczym mieście Kilkenny, całkiem słusznie zwanym najładniejszym irlandzkim city. O samym Kilkenny jeszcze będzie, dziś natomiast chciałabym się skupić na spektaklu, na którym mieliśmy przyjemność się pojawić.
Tak jak pięć lat temu w dublińskim The Olympia Theatre, tak i teraz spektakl zgromadził niezwykle zróżnicowaną publikę. Oczywiście dominowały osoby w co najmniej średnim wieku, aczkolwiek był też kwiat irlandzkiego narodu. Tym razem jednak nie mieliśmy możliwości wybrania sobie miejsc na sali. Być może istniała taka możliwość dla tych, którzy kupowali bilety osobiście, my jednak zamawialiśmy je online. Co prawda nie mogę narzekać na losowo przypisane miejsca, jako że siedzieliśmy na samym przedzie, jednak gdybym miała możliwość, chętnie bardziej bym się wypośrodkowała, a nie siedziała na skraju.
urocza uliczka naprzeciwko teatru
Show rozpoczął się z tradycyjnym irlandzkim opóźnieniem. O 20:00 jeszcze świeciły się światła, publika jeszcze mościła się na niebieskich fotelach, a odgłosy na sali przypominały te z ula. Chwilę później jednak spowiła mnie ciemność, bynajmniej nie dlatego, że straciłam przytomność, i rozpoczęła się część pierwsza przedstawienia, trwająca chyba nieco ponad godzinę.
W przerwie wykoncypowałam sobie, że powinniśmy koniecznie nabyć bilety loteryjne, które sprzedawały hostessy zgrabnie manewrujące między poszczególnymi rzędami foteli. Rozochocona byłam niezwykle udanym debiutem loteryjnym sprzed dwóch lat, który to przyniósł nam wygraną w postaci słodkości i butli wina. Wyniki losowania miały zostać umieszczone na drzwiach wyjściowych po zakończeniu spektaklu.
wyprzedano wszystkie bilety
Z teatru wydostaliśmy się dopiero kwadrans przed 23:00, uprzednio zapłaciwszy cenę za siedzenie na samym początku. Prawdę głosi biblijne „pierwsi będą ostatnimi, a ostatni pierwszymi”. Posuwając się ku wyjściu w tempie ślimaka odurzonego środkami nasennymi udało nam się za to podsłuchać rozmowę wzruszonej Irlandki, która sama będąc aktorką, dysponowała nad wyraz rozwiniętą wrażliwością artystyczną. Trzeba jednak uczciwie przyznać, że tematyka show rzeczywiście mogła wzruszać i zapewne wzruszała. W końcu w musicalu przedstawiano wydarzenia, które nie są historią antyczną.
I choć Połówek twierdzi, że dubliński show stał na nieco wyższym poziomie muzycznym, aktorzy z Kilkenny Musical Society również się nie oszczędzali, dając z siebie 100% swoich możliwości. Ja osobiście przyznałabym wyróżnienie Matce Irlandii [Delia Larkin], która choć miała niezbyt rozbudowaną rolę, to jednak robiła piorunujące wrażenie – bardzo dobra mimika, super charakteryzacja. Kobieta wyglądała na wyjętą z jakiegoś horroru. Podobał mi się też odtwórca roli Harry’ego Bollanda, Eoghan, który śpiewał z taką zawziętością, że aż czerwieniał na twarzy. Na oklaski zasłużył również sam Michael Collins [w tej roli jego imiennik – M. Hayes]. I choć nie przypominał z wyglądu rosłego Collinsa, którego słusznie zwano Big Fella, spisał się świetnie. Ma bardzo dobre zdolności aktorskie, nie tylko talent muzyczny. Ten ogień w oczach i ta żarliwość mówiły same za siebie. Michael śpiewał z taką pasją, werwą i determinacją, że pluł przy tym niesamowicie, zraszając obficie wszystko i wszystkich w promieniu metra.
Podobało mi się przedstawienie, choć tym razem w końcowej scenie nie poryczałam się niczym bóbr, ale i tak najlepiej miała Kitty [ukochana Michaela], którą na scenie całowało aż dwóch mężczyzn.
Czy zadziwię Was, jeśli napiszę, że tym razem nic nie wygrałam w loterii? Wszystko wskazuje na to, że za pierwszym razem towarzyszyło mi szczęście początkującego. Nic to. I tak było przyjemnie.
No trudno - niech będę pierwszy... ale najpierw Dzień Dobry bardzo :)
OdpowiedzUsuńFaktycznie jest teatr w Kilkenny a ja go nie widziałem. Tych kolorowych fasad i witryn też nie widziałem - to co ja tam w ogóle robiłem? Musiałem mieć jakieś inne priorytety na ten dzień :)
Jak widać po zadowolonych buziach to spektakl był udany. Dziwi mnie jedynie taka dowolność ubiorów ludzi , którzy wybrali się " na kulturę" do teatru. Może to taka norma , ale u nas raczej widzowie występują jeśli nie wieczorowo to chociaż wizytowo. Owszem widzę na zdjęciach kilka pań wytwornie ubranych ale nie brakuje też panów w jeansach i chyba codziennych ubiorach. No cóż, może ja mam jakieś inne oczekiwania? W każdym razie garnitur do teatru to dla mnie imperatyw :)
Wracając do poprzedniego postu to nasuwają mi się dwa wnioski. Pierwszy dotyczy wagi elektronicznej - ona tyle pokazuje bo jest zapewne wytarowana w funtach - jak przejdziesz na kilogramy to będzie tego o połowę mniej :):) A drugi wniosek to taki, że koniecznie potrzebujesz szopki na kosiarkę (o ile jest na nią miejsce ), bo jak zaniedbasz trawniczek to uczynni sąsiedzi doprowadzą Cię do ruiny w wydatkach na butelkowaną rekompensatę :):) Ja mam szopkę więc i kosiarka ma miejsce i ja mam taki mały swój azyl wśród śrubek, narzędzi i co tylko ....
Pytałaś o podpadniętą Camillę - otóż przeczytałem już wszystkie jej książki i mam żal, że nie pisze na razie nic więcej :( - chyba leniwa jakaś jest... w przeciwieństwie do Ciebie, bo zaskakujesz mnie swoją twórczą pracowitością za co bardzo Cie lubię. Dzięki za przypomnienie Kilkenny :)
Pozdrawiam serdecznie.
Dzień dobry bardzo :) Dzień w istocie udany - pogoda dopisuje, kawa smaczna, pranie się suszy, samopoczucie dobre :)
OdpowiedzUsuńJak to "No trudno"? Fajnie jest być pierwszym! :)
Słuszne spostrzeżenia. Spektakl rzeczywiście był udany. Aktorzy dostali głośne owacje na stojąco, a staruszek, który siedział koło mnie, pierwszy wystrzelił z fotela, by wynagrodzić aktorów gorącymi oklaskami. A pomyślałby kto, że w tym wieku to kości odmawiają posłuszeństwa ;)
Miałam przyjemność być w tutejszych teatrach ponad dziesięć razy i nie zauważyłam, by widownię obowiązywał ścisły dress code. Za pierwszym razem byłam nieco zszokowana tymi obserwacjami, potem mi przeszło ;) Tak jak piszesz: część osób przychodzi w jeansach, sportowych koszulkach, część z kolei nosi się bardziej elegancko. Szkoda. Widać tutaj panuje inna mentalność. Mnie od zawsze uczono, że to teatru należy założyć eleganckie ubrania. Kiedy po raz pierwszy pojechałam do teatru [do Słowackiego w Krakowie], a było to w liceum, wychowawczyni zadbała, by każde z nas miało elegancki strój na zmianę. Podoba mi się taki szacunek do sztuki i cieszę się, że mamy takie samo zdanie w tym temacie.
Haha, to byłoby zbyt piękne, by mogło być prawdziwe. To są niestety kilogramy :)
Z dumą donoszę, że trawa została już skoszona i teraz ogródek pięknie się prezentuje. Nawet dostałam wczoraj komplement od znajomej Irlandki - pochwaliła moje kwiatki.
To o to Ci chodziło :) Eee, takie wybryki da się spokojnie wybaczyć. Weź pod uwagę, że jej książki są zawsze obszerne. Mnie czeka właśnie czytanie "The Drowning" - szóstego tomu i widzę, że ma pokaźne rozmiary. Teraz kończę "Grzesznika" Tess Gerritsen, fajna lektura. A tak w ogóle to ogłaszam żałobę, bo w mojej bibliotece cykl Camilli Lackberg kończy się właśnie na szóstym tomie. Jakie chamstwo! W innych bibliotekach w naszym hrabstwie też nie ma dalszych tomów. Jak tu żyć, panie premierze?!
Mój drogi, schlebiasz mi tymi komplementami, ale chyba masz jakieś zaburzone pojęcie pracowitości. Inni blogerzy dodają po kilka postów tygodniowo - to się nazywa pracowitość :) Teraz mam wolne, więc wpisy pojawiają się częściej. Dziś będzie nowy o filmie "Calvary", a potem to już koniecznie jakiś podróżniczy. O Kilkenny jeszcze będzie, bo mam sporo zdjęć i trochę przemyśleń na temat tego miasta.
Miłego weekendu :)
Dzień dobry ;)
OdpowiedzUsuńUdało się! Byłem do wczoraj na wyjeździe i muszę się przyznać, że niewiele robiłem na działce, bo to jakoś święta były i trochę nie wypadało...
Nie powiem żebym miał jakieś wyrzuty sumienia z powodu nic nie robienia :) O, jednak przepraszam, układałem suczkę mojej córy - straszny narwaniec. I o ile udało mi się ją trochę utemperować, to jednak moje talenty nie objęły dostatecznie trwale tej drugiej osoby, bo jak była narwana, to jest nadal... a pracuję nad tematem wystarczająco długo:). Wyjątkowo oporny materiał. Niedługo jednak jeszcze jeden długi weekend - ten w maju , więc myślę że psinka zostanie opanowana. Co do córy to nie mam takich złudzeń:) Nasza kotka rezydentka na razie przejawia daleko idącą ostrożność ale i sporo nieagresywnej ciekawości.
Bycie pierwszym, to nie zawsze jest tak jak myślisz. Gagarin też myślał, że był pierwszy w kosmosie, a jednak ten pierwszy chyba jeszcze podróżuje - tak gdzieś czytałem.
Pracowitość dla mnie to pojęcie względnie zaburzone , bo obarczone własnym bagażem doświadczeń :) Oceniam według siebie..... a ponieważ nie mam takiego zacięcia jak Ty ( a czasami stwierdzam u siebie jego zupełny brak) , to jawisz mi się Tytanem :):):) albo Tytanicą ( żeby było poprawnie politycznie)...:):):)
A komplementy - no cóż w nich złego? Przyjemnie się je mówi , to i zakładam, że przyjemnie się ich słucha... byle miały choć trochę oparcia w rzeczywistości - nieprawdaż??
Pozdrawiam mocno i serdecznie :)
Gratulacje! Wielką radość żeś mi uczynił taką informacją :) To by też wyjaśniało Twoją nieobecność na blogu ;) Z tego, co mi tutaj donosisz, wcale nie wynika, że się obijałeś. Tresowanie - wbrew pozorom - nie zawsze jest łatwym i przyjemnym zadaniem. Potrafi zmęczyć zarówno psychicznie jak i fizycznie, a przy okazji zdemotywować brakiem efektów. Wierzę jednak, że sobie poradzisz. A jak już zakończysz psie szkolenie, to może przy okazji podszepniesz mi, jak oduczyć złośliwego kota pobudek w środku nocy :) Naprawdę nie rozumiem, jak wyjście na zewnątrz nocną, zimną i deszczową porą może być atrakcyjniejsze niż leżenie w ciepłym suchym i przytulnym pomieszczeniu. Może jak go kiedyś lisy przegonią [a wiem, że chodzą po osiedlu, bo nieraz je widziałam], to nauczy się rozumu ;)
OdpowiedzUsuńFaktycznie! Kolejny długi weekend się zbliża! Jak dobrze, że mi przypomniałeś. Życie od razu zrobiło się piękniejsze :)
Jasne, że komplementy są miłe. Sama chętnie je prawię, jeśli tylko ktoś na nie zasługuje. Nic nie kosztują, a mają zbawienny wpływ na ludzi :)
Skoro tak chwalisz moją pracowitość, to muszę pokazać, że faktycznie zasłużyłam na pochwały. Jutro poczytasz nowy wpis. No chyba, że jakimś cudem zmienię zdanie i opublikuję go jeszcze dziś wieczorem.
Serdeczne pozdrowienia przesyła Taita-Tytania [bo Tytanica kojarzyła mi się z jakimś złośliwym przezwiskiem i z... donicą] ;)
Dzień dobry... :)
OdpowiedzUsuńMiło mi, że zauważasz moja nieobecność. To dopiero jest komplement - a jeszcze od kobiety z bratnią duszą to dopiero... :) balsam po prostu :)
Już widać pierwsze efekty tresury tej małej psiury ( oczywiście tresura bez agresji i przemocy tylko motywowanie) - nie gryzie nas po kostkach ... Bo już sięga do kolan a co będzie dalej ? :)
Na kotach, jak wiesz nie znam się prawie wcale, ale ... najprościej by było mu zmienić sypialnię. Robi się ciepło, a jeszcze gdybyś miała szopkę na grabie i kosiarkę to zanieść tam posłanie i przyzwyczaić do miejsca karmieniem. Kot powinien sie przyzwyczaić i będzie nawet zadowolony ,że uzyskał swoją prywatną przestrzeń. No chyba, że to Wy mieszkacie u Kota.... a to wtedy szopka zostaje dla Was :):)
Przechodzę zaraz na Twój kolejny post bo mnie ciekawość pali....
Pozdrawiam serdecznie:)
Jak mogłabym nie zauważyć Twojej nieobecności? Musiałabym być ślepa, albo mieć naprawdę zaawansowaną postać choroby Alzheimera ;) Jesteś przecież jednym z moich nielicznych wiernych komentatorów. Ty i Rose. To Wy najczęściej coś piszecie, a co za tym idzie, mobilizujecie mnie do dalszej pracy. Tak sobie myślę, że chyba powinnam Was jakoś za to nagrodzić i zachęcić do dalszej aktywności :) W końcu nagrody to bardzo ważny element tresury [skoro już o niej mowa w komentarzach] ;)
OdpowiedzUsuńSuper, że już są efekty. Tak trzymać :) Jak zaniedbacie szkolenie, to potem psina wejdzie Wam na głowę, a Wy nawet nie zauważycie, kiedy to się stało ;)
Hahaha, nie, dziękuję za szopę :) W takim układzie mam kolejny powód, by jej nie kupować. Jeszcze by nas kot eksmitował ;) A skoro o nim mowa, to nie chciałabym, aby spał poza domem. Lubię mieć go "pod ręką". Jego widok dobrze na mnie działa :) Słodko wygląda, kiedy śpi. Wiem, że mu wtedy dobrze, że jest najedzony i bezpieczny.
Kot ma swoje posłanie i nie śpi w mojej sypialni. Wybrał sobie inny pokój na noclegownię. Zdarza się, że czasami zmieniam sypialnię i śpię "u niego", i to wtedy on domaga się w nocy głaskania. Tak sobie teraz myślę, że to chyba czysta złośliwość jest z jego strony. Taka forma zemsty - za zajęcie jego łóżka :) Jak śpię w drugim pokoju, to wtedy dziwnym trafem nie przychodzi w nocy, bym go pogłaskała. Budzi mnie tylko wtedy, gdy musi wyjść na zewnątrz.
Skoro ciekawość Cię pcha do czytania nowego posta, to jest to super komplement dla mnie :)
Miłego weekendu! :) WRESZCIE PIĄTEK!!! :)