Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Michael Collins. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Michael Collins. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 15 kwietnia 2014

Michael Collins: a musical drama - reaktywacja

Takiego weekendu to ja już dawno nie miałam! Ja, prosta baba ze wsi, zaznałam takiego hajlajfu, że muszę teraz czym prędzej spisać swoje wrażenia, abym nie daj Boże nie eksplodowała z nadmiaru emocji i wrażeń.


A wszystko zaczęło się jakieś trzy tygodnie temu od niewinnego pytania zadanego mi przez Połówka, a mówiąc dokładniej – rzuconego w kierunku moich pleców, bo kiedy ja naparzałam w klawiaturę, pytający znajdował się za mną.


- Chciałabyś pojechać na Michaela Collinsa? – usłyszałam.


Mistrzyni dobrego wychowania i udzielania ścisłych odpowiedzi na zadany temat [jak nauczyciele dawali sobie ze mną radę?!] odrzekła beznamiętnym tonem: „Nie ma Michaela Collinsa” i nawet nie raczyła odwrócić się od komputera. Nie wiedziałam, że spektakl powrócił na deski teatru. Niezrażony głupią odpowiedzią, Połówek ponownie zadał mi to samo pytanie. Tym razem wolno i wyraźnie, mając zapewne w pamięci wnioski wyciągnięte w przeszłości: życie z blondynką przypomina posiadanie w domu upośledzonego dziecka. Jedno i drugie wymaga dużo, dużo miłości i cierpliwości. O tym drugim szybko dałam mu przypomnieć, udzielając nieco opryskliwej odpowiedzi. No bo po co zadaje głupie pytania, skoro to rozumie się samo przez się: Jasne, że chciałabym pojechać na Michaela Collinsa! Przecież doskonale wie, jak wielkie wrażenie zrobił na nas ten musical, kiedy po raz pierwszy zobaczyliśmy go w dublińskim teatrze.


Pięć długich lat. Tyle przyszło nam czekać na reaktywację Michaela Collinsa, musicalu poświęconego pamięci Collinsa, założyciela Irlandzkiej Armii Republikańskiej [IRA] i człowieka, który w znaczącej mierze przyczynił się do utworzenia Wolnego Państwa Irlandzkiego. Składając podpis w 1921 roku na traktacie angielsko-irlandzkim, który kończył irlandzką wojnę o niepodległość i dawał Irlandczykom WPI, Collins podpisał swój wyrok śmierci. Mimo że miał wtedy tego świadomość.



Michael Collins: a musical drama na krótko powrócił na scenę. Od 6 do 12 kwietnia wystawiano go w Watergate Theatre, małym teatrze w uroczym mieście Kilkenny, całkiem słusznie zwanym najładniejszym irlandzkim city. O samym Kilkenny jeszcze będzie, dziś natomiast chciałabym się skupić na spektaklu, na którym mieliśmy przyjemność się pojawić.



Tak jak pięć lat temu w dublińskim The Olympia Theatre, tak i teraz spektakl zgromadził niezwykle zróżnicowaną publikę. Oczywiście dominowały osoby w co najmniej średnim wieku, aczkolwiek był też kwiat irlandzkiego narodu. Tym razem jednak nie mieliśmy możliwości wybrania sobie miejsc na sali. Być może istniała taka możliwość dla tych, którzy kupowali bilety osobiście, my jednak zamawialiśmy je online. Co prawda nie mogę narzekać na losowo przypisane miejsca, jako że siedzieliśmy na samym przedzie, jednak gdybym miała możliwość, chętnie bardziej bym się wypośrodkowała, a nie siedziała na skraju.



urocza uliczka naprzeciwko teatru


Show rozpoczął się z tradycyjnym irlandzkim opóźnieniem. O 20:00 jeszcze świeciły się światła, publika jeszcze mościła się na niebieskich fotelach, a odgłosy na sali przypominały te z ula. Chwilę później jednak spowiła mnie ciemność, bynajmniej nie dlatego, że straciłam przytomność, i rozpoczęła się część pierwsza przedstawienia, trwająca chyba nieco ponad godzinę.



W przerwie wykoncypowałam sobie, że powinniśmy koniecznie nabyć bilety loteryjne, które sprzedawały hostessy zgrabnie manewrujące między poszczególnymi rzędami foteli. Rozochocona byłam niezwykle udanym debiutem loteryjnym sprzed dwóch lat, który to przyniósł nam wygraną w postaci słodkości i butli wina. Wyniki losowania miały zostać umieszczone na drzwiach wyjściowych po zakończeniu spektaklu.



wyprzedano wszystkie bilety


Z teatru wydostaliśmy się dopiero kwadrans przed 23:00, uprzednio zapłaciwszy cenę za siedzenie na samym początku. Prawdę głosi biblijne „pierwsi będą ostatnimi, a ostatni pierwszymi”. Posuwając się ku wyjściu w tempie ślimaka odurzonego środkami nasennymi udało nam się za to podsłuchać rozmowę wzruszonej Irlandki, która sama będąc aktorką, dysponowała nad wyraz rozwiniętą wrażliwością artystyczną. Trzeba jednak uczciwie przyznać, że tematyka show rzeczywiście mogła wzruszać i zapewne wzruszała. W końcu w musicalu przedstawiano wydarzenia, które nie są historią antyczną.



I choć Połówek twierdzi, że dubliński show stał na nieco wyższym poziomie muzycznym, aktorzy z Kilkenny Musical Society również się nie oszczędzali, dając z siebie 100% swoich możliwości. Ja osobiście przyznałabym wyróżnienie Matce Irlandii [Delia Larkin], która choć miała niezbyt rozbudowaną rolę, to jednak robiła piorunujące wrażenie – bardzo dobra mimika, super charakteryzacja. Kobieta wyglądała na wyjętą z jakiegoś horroru. Podobał mi się też odtwórca roli Harry’ego Bollanda, Eoghan, który śpiewał z taką zawziętością, że aż czerwieniał na twarzy. Na oklaski zasłużył również sam Michael Collins [w tej roli jego imiennik – M. Hayes]. I choć nie przypominał z wyglądu rosłego Collinsa, którego słusznie zwano Big Fella, spisał się świetnie. Ma bardzo dobre zdolności aktorskie, nie tylko talent muzyczny. Ten ogień w oczach i ta żarliwość mówiły same za siebie. Michael śpiewał z taką pasją, werwą i determinacją, że pluł przy tym niesamowicie, zraszając obficie wszystko i wszystkich w promieniu metra.



Podobało mi się przedstawienie, choć tym razem w końcowej scenie nie poryczałam się niczym bóbr, ale i tak najlepiej miała Kitty [ukochana Michaela], którą na scenie całowało aż dwóch mężczyzn.



Czy zadziwię Was, jeśli napiszę, że tym razem nic nie wygrałam w loterii? Wszystko wskazuje na to, że za pierwszym razem towarzyszyło mi szczęście początkującego. Nic to. I tak było przyjemnie.