W życiu chyba każdej wiejskiej baby przychodzi tak zwany moment grozy – dzień, w którym trzeba zrzucić gumowce, przyodziać się nieco bardziej odświętnie, upewniając przy tym, że spod ciżemek nie wystaje nam słoma, a potem, rzucając ostatnie tęskne spojrzenie w kierunku swojej lepianki, wyruszyć w drogę do miasta. I to nie do byle jakiej pipidówki, a do miasta przez duże M. Do stolicy!
Wiadomo, że kobiety to zmienne bestie, które w dodatku nigdy nie mają co na siebie włożyć. Jak niesie wieść gminna (przekazywana z ust do ust już w czasach naszych przodków, kiedy homo był bardziej erectus niż sapiens): kobiety są tak stabilne emocjonalnie, jak powierzchnia szklanki wody trzymanej przez chorego na Parkinsona, któremu w dodatku palą się spodnie, gdy tańczy lambadę. Wierzcie lub nie, ale w życiu kobiet są też elementy stałe, które nigdy nie ulegają zmianom. I tak na przykład wiejska baba – nazwijmy ją Taita – przyszła na świat jako miłośniczka wolnych przestrzeni, kwiecistych, soczyście zielonych łąk, po których można biegać na bosaka z rozchwichrzonym włosem i bez obaw, że zostanie się przejechaną przez autobus, ciężarówkę, tramwaj lub inny ciężki sprzęt.
Co można powiedzieć o mnie? Z czym przyszłam na świat i co już się zapewne nie zmieni? Nie jestem ani party animal ani big city lover. Najlepiej czuję się w swoim ogródku, grzebiąc w ziemi, sadząc kwiatki, podlewając je i śmigając z kosiarką. Nie, nie, to ostatnie jednak bym skreśliła – po zeszłorocznym niefortunnym doświadczeniu, kiedy oprócz trawy skosiłam też kabel, pozostała mi trauma i przekonanie, że powinnam realizować się jako kierowca mniej niebezpiecznych pojazdów. Czasami jednak trzeba porzucić nudne wiejskie, ewentualnie małomiasteczkowe życie, by powtórzyć za jednym z bohaterów „Wesela” Wyspiańskiego: cóż tam, panie, w polityce - tfu! - w wielkim mieście słychać?
Odgłosów nie mogę Wam zaprezentować – zresztą, bądźcie mi za to wdzięczni, jako że przyszłam na świat upośledzona muzycznie i wycie kojota jest przy moim śpiewie pieszczotą dla uszu – mogę Wam za to pokazać kilka obrazków, które udało się wiejskiej babie uwiecznić. Jakość przeciętna, bo niektóre zdjęcia robione były z furmanki stojącej w korkach.
Mam nadzieję, że będziecie usatysfakcjonowani, przynajmniej w połowie tak, jak ja byłam, kiedy wreszcie dotarłam z powrotem do swojej ziemianki i opadłam na siedzisko z głośnym olaboga!
Złota myśl dnia: HMV rządzi! Że też u nas na wsi nie ma takich atrakcji... A oto co udało się wiejskiej babie nabyć na jarmarku w HMV – Mekkce wszystkich miłośników muzy, filmu, gier i w nieco mniejszym stopniu książek.
ee tam, nikt nie wytrzymuje długo w D1 (przynajmniej tak mi się wydaje po Twoich zdjęciach). Widzę, że furmanka przejeżdżała obok byłego studia Dowlinga na Abbey St? Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńFurmanka była już wtedy zaparkowana na parkingu u Arnottsa, a wiejska baba pieszo przemierzała dublińskie ulice :) Być może zabawiłabym dłużej, ale miałam ciekawsze rzeczy w planach. I tak zostałam w stolicy dłużej niż planowałam.
OdpowiedzUsuńTłumów ludzi na ulicach nie widać na zdjęciach.To skąd te korki ? Ja również nie przepadam za wielkimi miastami i chyba dlatego nie wybiorę się do stolicy. Podoba mi się zdjęcie Penneysa z tym panem z siwą brodą.Myślę , że w Irlandii jest wiele ciekawszych miejsc niż Dublin.A z tej" wiejskiej baby w wielkim mieście " uśmiałam się co niemiara. Mam nadzieję , że tym razem uda mi się wysłać komentarz , bo już kilka razy , kilka dni wcześniej, próbowałam i nic z tego nie wyszło.Pozdrawiam serdecznie
OdpowiedzUsuńTaito czytając o tym jak to na boso biegasz po łąkach, aż westchnęłam bo i ja mam takowe, wiejskie upodobania i wtedy mnie słoma nie zniechęca. Jedyne co, to choć mam rękę to kwiatów zupełnie nie lubię grzebać w ziemi, brzydzę się robactwa i brudu za paznokciami. Widzę, że na byłaś Ojca Tedda:) Co do Dublina jestem przerażona! Nie kojarzę tych ulic i stwierdzam, że źle ze mną. A może ja po prostu nie robiłam zakupów i stąd moja nieznajomość?Dobrej niedzieli.
OdpowiedzUsuńJa jestem miejską babą niestety, choć mieszkającą na obrzeżach, ale bardzo tęskniącą za polami i ciszą. Pod warunkiem oczywiście, ze nie będzie kleszczy.... :))A zdjęcia z Dublina ciekawe, tak czysto tam jest i kwieciście :))
OdpowiedzUsuńEwo, wyobraź sobie, że mnie przez wszystkie lata mieszkania na polskiej wsi: chodzenia po łąkach, lasach i przemieszczania się wśród łanów zboża nigdy nie dopadł żaden kleszcz. Przytrafiło mi się to dopiero w Irlandii. Brr, z obrzydzeniem i dreszczem wspominam to zdarzenie. Dublin nie jest zbyt czystym miastem, ale sfotografowane miejsca prezentują się nawet czysto.
OdpowiedzUsuńTo poranek był i chyba dlatego nie ma zbyt dużo ludzi na ulicach. A co do korków, to niestety trudno ich uniknąć w mieście. Wiem, że ciężko jest komentować, a nawet wyświetlić bloga. Onet ciągle boryka się z awarią, a ja jestem w trakcie przenoszenia się na inną platformę. Mam już dość braku profesjonalizmu ze strony Onetu.Śmiechu nigdy za dużo, ciesze się, że post się podobał :)Pozdrawiam serdecznie i życzę miłego urlopu na Rodos.
OdpowiedzUsuńHmm, jakby Ci to w miarę subtelnie powiedzieć? Starzejesz się :) W okolicach Szpili nigdy nie byłaś? Toż to centrum Dublina jest, żadne peryferia. Gołych rąk do ziemi nie wkładam, tym bardziej, że mam długie paznokcie, a one nie cierpią brudu pod płytką. Zawsze zakładam rękawice. Uwielbiam kwiaty i lubię się nimi otaczać. W domu często mam cięte kwiaty we flakonie, a przed domem doniczki. I zupełnie nie rozumiem dylematów niektórych osób - jak można zapomnieć o podlewaniu kwiatków? Yyy, to tak, jakby zapomnieć o zatankowaniu auta, albo wyjść z domu bez dolnej lub górnej części ubioru ;) I chyba też mogę powiedzieć, że mam rękę do kwiatów. Mam w domu m.in. duuużą Jukę - kupiłam ją, jak była słodka i mała, a teraz jest chyba wyższa ode mnie. I strasznie się rozrasta. Musiałam ją ostatnio przesadzić, a do tego potrzebna mi była pomoc Połówka. Bez niego nie dałabym rady temu olbrzymowi. A niedługo znów czeka mnie grzebanie w ziemi, bo mam sadzonki geranium. Oglądałaś "Father Teda"? Uwielbiamy ten serial. Wkrótce powinnam opublikować posta na jego temat. A wiesz, że dziś widziałam dom Ojczulka Teda? Niedziela udana, bo spędzona w trasie :) Tym razem jedynie 350 kilometrów zrobiliśmy. Pogoda dopisała, atrakcje były fajne, a co zwiedziłam, zobaczysz już wkrótce.
OdpowiedzUsuńTaito a cóż to za sprinterska wizyta w stolycy? :) Wyobraź sobie, że ja, mieszkając już tu prawie 7 lat (stuknie w lipcu) jeszcze nigdy nie byłem w Dublinie konkretnie na zwiedzaniu. Zawsze jedzie się po coś, czy to do ambasady, czy na koncert, czy też na lotnisko. Nie aby mnie Dublin w jakiś sposób zniechęcał ale jakoś tak się dziwnie złożyło. Z samą wielkością i całym tym rozgardiaszem problemu raczej nie mam, sam pochodzę z wielkiej aglomeracji więc nie jest to dla mnie nowość czy przeszkoda. Czasami miałem takie momenty, że tego ruchu na ulicach, morza ludzi i sklepów mi brakowało ale to się zmienia. Nie wiem, albo się starzeję albo życie w małym miasteczku takiego powolnego człeka ze mnie zrobiło :)Taito jak tam z przenosinami? Czytałaś meila? U Kasi widziałem w Twoim podpisie jakiś adres word pressowski ale wyskoczyło mi hasło i się odbiłem :)pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńWyobrażam to sobie, bo u mnie wygląda to bardzo podobnie. Moje zwiedzanie Dublina jest zazwyczaj "produktem ubocznym" wizyty. Odbywa się to na następującej zasadzie: muszę coś załatwić w stolicy - ok, zrobię to i przy okazji coś zwiedzę. Kiedy mam wolne i chcę coś zwiedzić zawsze wybieram irlandzką prowincję. Bardziej mnie interesuje. Życie w Dublinie byłoby dla mnie zbyt męczące, brak mi jednak czasem dostępu do życia kulturalnego wielkiego miasta, czy chociażby do przybytków typu HMV. Mamy u siebie Xtra-vision, ale to nie to samo. Maila dostałam i przeczytałam, postaram się dzisiaj na niego odpowiedzieć. Wtedy dokładniej wyjaśnię Ci, o co chodzi z moim nowym blogiem. A tymczasem pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńTaito-dzięki, wiedziałam że na Ciebie zawsze mogę liczyć;) Subtelność jednak trochę u Ciebie kuleje;)Co do kwiatów mam podobnie, teraz nie mam żadnych kwiatów, bo nie chce mi się ciągle ich przewozić i cierpię okropnie. Tym bardziej, że pod moją opieką pięknie rosły. Również lubię mieć kwiaty w wazonie, jakoś tak od razu przyjemniej, szczególnie jeśli stoją na stole gdzie się spożywa posiłek.Co do Ojca Tedda podglądałam, a nie oglądałam. Pendragon już polecał i znalazłam sobie na yt, ale aktualnie jak wiesz mam marny internet i nie mam jak po prostu oglądać. Może teraz jak mam drugą zmianę po pracy uda mi się, bo po północy nie mam limitu. 350 km tylko? Żartujesz sobie ze mnie?
OdpowiedzUsuńNie bardzo :) Droczyłam się z Tobą w przypadku tej starości, ale tekst o kilometrach był już całkiem serio. To nie jest dużo biorąc pod uwagę, że ponad 200 km zrobiliśmy na autostradzie [sama przyjemność i wysoki komfort jazdy]. Zresztą w porównaniu z ostatnią podróżą, kiedy pokonaliśmy prawie 600 km, to naprawdę pikuś. Potwierdził to także mój organizm. Wtedy wróciłam skonana i po 22:00 już smacznie spałam, a wczoraj było ok :) Podroż autem jest naprawdę przyjemna, gdybym musiała przejechać te kilometry w autobusie, na pewno dużo bardziej dałoby się to odczuć.Nie pamiętałam o polecaniu - chyba po prostu za dużo tego było. Najlepiej jest oglądać od pierwszego odcinka, by zapoznać się z głównymi bohaterami i ich specyficznym zachowaniem :)
OdpowiedzUsuńYyy, jak to nie bardzo? Nie można na Ciebie liczyć? No to teraz zwątpiłam;)Taito czas płynie, nie ma co ukrywać. Wiesz, 600 km jak na jeden dzień to ogromnie dużo. Ja lubię podróżować środkami komunikacji, jazda samochodem mnie stresuje, jestem bardziej uważna. W środkach komunikacji zasypiam, podziwiam widoki...Od pierwszego odcinka, dobre sobie...;)Ja mieszkam w Polsce wiesz?;)
OdpowiedzUsuńJakieś nietypowe plenery wybrałaś. Dublin bez Tesco i Lidla???-Woland.
OdpowiedzUsuń"Nie bardzo" to była odpowiedź na Twoje pytanie: "Żartujesz sobie ze mnie?". Ja nie lubię środków komunikacji miejskiej, zdecydowanie preferuję auto i nie wyobrażam sobie bez niego życia - sama lubię decydować o sobie, a nie podróżować wg rozkładów jazdy autobusów, etc. Odkąd mieszkam w Irlandii zupełnie odzwyczaiłam się od transportu publicznego.
OdpowiedzUsuńLidla i Tesco - nawet takie extra, czynne 24 h! - mam u siebie na wsi, więc nie było potrzeby ani fotografowania ani obkupienia się :)
OdpowiedzUsuńWidzę, że O'Connell Street rządzi :)Moją drogę do pracy sfotografowałaś :) Przechodziłam tamtędy codziennie... A teraz to rzeczywiście do Dublina jedzie się po coś ;)
OdpowiedzUsuńmi ostatnio koleżanka powiedziała, że Dublin podobny jest do Radomia albo jakiejś Łodzi Fabrycznej. i trochę tak na tych zdjęciach wygląda. ale ja tam i tak kiedyś pojadę, bo są dwa miejsca, które chcę zobaczyć.ps. za setnym podejściem lista postów nie była pusta. pół godziny wrzucam komentarz.
OdpowiedzUsuńW komunikacji oprócz tego, że można zasnąć również można zastosować diagnostykę psychologiczno-społeczną;)
OdpowiedzUsuńPewnie coś w tym jest. W Radomiu nie byłam, przez Łódź tylko przejeżdżałam i nie wyglądała zbyt imponująco. Ciebie interesuje Dublin chyba bardziej od strony literackiej. Coś chyba kiedyś wspominałaś na ten temat. Czyżby jednym z tych dwóch miejsc była Trinity College Library?Nie jest to najpiękniejsze miasto, ale ten sfotografowany kawałek Dublina jest nawet ok.Coraz gorzej z Onetem i jego blogami. Mam wrażenie, że oni to olewają - z głównej strony zniknął odnośnik do blogów [kiedyś znajdował się koło ikony poczty], awaria ciągle nie jest naprawiona. Jest gorzej niż było. Przenoszę się w inne miejsce. Może dać Ci namiary na nowego bloga? Publikuję tam na bieżąco, jak tu nie będziesz mogła skomentować, to zawsze możesz tam napisać.
OdpowiedzUsuńA ja widzę, że córka marnotrawna powróciła na blogowe łono. Welcome back! :) Mam nadzieję, że tym razem na stałe i że to niespodziewane zniknięcie było takim jednorazowym wybrykiem. Dobrze znów Cię tutaj widzieć. Całkiem przyjemna droga... jak na Dublin ;)
OdpowiedzUsuńJakiś konkretny przykład? :) Tylko przeprowadzaj ją bardzo dyskretnie, bo nie każdemu może się to spodobać.
OdpowiedzUsuńpoproszę o nowy adres, bo ja już nie mam tutaj cierpliwości. piszę,ale boję się dłuższego komentarza napisać, żeby nie zniknął.tak, Dublin od strony literackiej i to miejsce, o którym piszesz jest jednym z tych, które muszę zobaczyć. ale to kiedyś, w przyszłości. dobrze, że Irlandia blisko:)
OdpowiedzUsuńJa zawsze kopiuję treść swojego komentarza, bo często nie udaje się go opublikować za pierwszym razem. Zaproszenie na bloga podeślę Ci niedługo w mailu, bo i tak chciałam napisać parę słów do Ciebie. A co byłoby drugim miejscem? Coś związanego z Joycem?
OdpowiedzUsuńWitam. Jak dla mnie dziewiąte zdjęcie to kompletna perełka :)Pozdrowienia z zieleniejącego Beskidu Niskiego
OdpowiedzUsuńWitaj, beskidzka Wiedźmo :) Budynek obskurny, ale jednak ma w sobie to coś. Dlatego go sfotografowałam.
OdpowiedzUsuńWitaj Taito , po długiej przerwie, ciesze się niezmiernie, ze piszesz dalej. Pozdrawiam i proszę o dalsze teksty i fotografie. Zdzisław
OdpowiedzUsuńZdzisławie, kilku moich wspaniałych Czytelników mocno mnie zmobilizowało do dalszej pracy. Tworzę nowego bloga na innej platformie, ale w międzyczasie - do czasu ukończenia wszystkich prac - będę tu publikować. Póki co nie zamierzam rezygnować z blogowania. Pozdrawiam serdecznie ze słonecznej, ale chłodnej i kapryśnej wyspy.
OdpowiedzUsuńMam nadzieję , ze znajdę się w grupie wybrańców, którzy dostąpią zaszczytu zaproszenie na nowy blog :). Pozdrawiam raz jeszcze.
OdpowiedzUsuńSpokojna głowa, Zdzisławie. Możesz napisać do mnie na taita@onet.eu i wkrótce wyślę Ci zaproszenie. Blog jeszcze nie jest całkowicie gotowy, ale powoli się na nim rozgaszczamy - ja i moja mini grupka Czytelników :) Jeśli moja strona na Onecie nie będzie Ci się wyświetlała, zawsze możesz korzystać z mojego nowego bloga - publikuję tam te same notki.
OdpowiedzUsuńNie ma konkretnego przykładu, dużo się można nasłuchać:)
OdpowiedzUsuńWitaj Taito:)wróciłam do internetowego świata:)choć tylko na telefonie, jakos komputera w domu jeszcze mi sie udalo włączyć;)miło widzieć, ze jednak piszesz nadal:)co do wpisu o stolicy to nie bardzo lubie Dublin, jestem wybitnie kadrowa i kocham duże miasta i metropolie. Ale tu w Irlandii jakos te miasta sa nie takie jak powinny. Teraz urzęduje na wsi totalnej, ale bliskość Galway mnie ratuje:) ale country side to tu jednak polubilam, ludzi szczególnie:)tylko czasem musze uciec od zbytniej ciszy i spokoju do betonowych deptakow. A Galway jest zdecydowanie fajniejsze niz Dublin:))) HMV tez jest moim przyjacielem:P zawsze jakas perelke za grosze sie tam znajdzie:)chociaz wolalam to w Sligo:)pozdrawiam cieplo!
OdpowiedzUsuńWitaj, Lusin :) Myślałam o Tobie ostatnio, bo wiedziałam, że Twój urlop dobiega końca i miałam nadzieję, że się pojawisz w sieci. I jak było? Mam nadzieję, że odpoczęłaś i naładowałaś baterie. Ja też nie przepadam za Dublinem. Jakoś nigdy mnie nie urzekł i tak już pozostało. Oczywiście doceniam jego bogactwo życia kulturowego, czy chociażby sklepy typu HMV, ale jednak wolę moje miasto. Jeśli jadę do Dublina, to zawsze w konkretnym celu, a miasto zwiedzam przy okazji.W piątek rozmawiałam z moją znajomą - parę lat temu miała okazję mieszkać w Galway i w Cork, od dawna pracuje w Dublinie. Ona również uważa, że Galway to najprzyjemniejsze irlandzkie city. Corku nie polecała do życia. Natomiast zachęcała mnie do Galway Arts Festival, ponoć bardzo fajna impreza. Piszę, piszę :) Jestem w trakcie tworzenia nowej strony na innej platformie, bo tu po prostu jest coraz gorzej i czasami zwyczajnie nie da się blogować: ani publikować ani odpowiadać na komentarze. Mam nadzieję, że i Ty będziesz udzielać się na swoim blogu :) Ciągle przecież masz zaległości z wyprawy do Indii.
OdpowiedzUsuńOj można - nasłuchać i naoglądać.
OdpowiedzUsuń