Pokazywanie postów oznaczonych etykietą county Down. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą county Down. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 14 maja 2012

Dundrum Castle - zamek z widokiem na zatokę

 


Już pierwszy rzut oka na parking u podnóża ruin pozwalał przypuszczać, że właśnie dotarliśmy do atrakcji, która zdecydowanie warta była przejechanych kilometrów. Długa droga, którą przebyliśmy, była w sporej części malownicza: szare i granitowe wzgórza gór Mourne faktycznie wpadały do wody, jak to zostało opisane w piosence Percy’ego Frencha The Mountains of Mourne, a nadmorskie miejscowości roztaczały wakacyjną aurę.


  


Początek mojej wizyty w zamku Dundrum rozpoczął się niestandardowo. Od narzekania. Stałam na parkingu zładnym widokiem i irytowałam się, że wrażenia estetyczne psują leżące obok mnie odpadki. Śmieci, które ktoś po chamsku zostawił na parkingu, mimo że obok był kosz. Była też tablica zamieszczona przez The National Trust z powitaniem i prośbą o przestrzeganie kilku prostych zasad, m.in. czystości.


  


Okolica jest naprawdę ładna i może spokojnie służyć za teren rekreacyjny. Może komuś nie przeszkadza urządzanie pikniku w zaśmieconej okolicy, ale mnie nikt nie przekona, że odpadki dodają uroku. Tak samo jak nigdy nie zrozumiem prostaków zaśmiecających swoje środowisko. To takie trudne uprzątnąć po sobie? Wrzucić śmieci do umieszczonego obok kosza? Z obrzydzeniem posłałam do kosza leżące u moich stóp śmieci i ruszyłam pod górkę, by przekonać się, co kryje się za tajemniczym murem.


  


Przyzamkowy teren składa się z dwóch części: górnego i dolnego dziedzińca. Ten  pierwszy jest dużo starszy niż dziedziniec dolny, a jego powstanie przypisuje się anglonormańskiemu rycerzowi Johnowi de Courcy. Żyjący pod koniec XII wieku John zapragnął urządzić się w życiu, a wylądowanie w tej części Irlandii miało mu pomóc w zdobyciu sławy, bogactwa i ziemi. Częściowo mu się to udało.


  


De Courcy docenił strategiczne właściwości wzgórza z widokiem na zatokę Dundrum. Często to właśnie jemu przypisuje się wybudowanie zamku Dundrum. Można się w tym dopatrywać lekkiego nadużycia, bo owszem De Courcy zagościł tu jako pierwszy, doprowadził do wzniesienia muru obronnego na wzgórzu, ale spora część ruin wchodząca w skład obecnego kompleksu, to pozostałości po wielu innych panach na włościach, którzy chętnie dokonywali tu przeróbek. Dziś nazwalibyśmy to remontem. Właścicieli było wielu – tak wielu, że nie mam zamiaru tutaj wszystkich przytaczać. Kiedy w domu usiadłam i zaczęłam zagłębiać się w przeszłość zamku, w pewnym momencie rozbolała mnie głowa. Po co to komu potrzebne?


  


Dziedziniec dolny, od którego rozpoczęłam zwiedzanie, powstał najprawdopodobniej pod koniec średniowiecza za przyczyną gaelickiego klanu Magennis, który musiał się nieźle namęczyć, by utrzymać twierdzę – nazwaną wtedy ich nazwiskiem - w swoich rękach. Znajdujące się tu ruiny to pozostałości po Blundell House, dworku wzniesionym w XVII wieku przez rodzinę Blundell – wcale nie ostatnich właścicieli zamku. Po nich swoje miejsce whistorii twierdzy miał także pewien markiz żyjący w XIX wieku – to prawdopodobnie wtedy posadzono tu drzewa, które dziś cieszą oko. Nie było ich tu za kadencji De Courcy’ego – tylko by ograniczały widoczność i działały jako sprzymierzeniec atakujących.


  


Na teren dziedzińca górnego, najstarszej części twierdzy, wkroczyłam przez oryginalne, skromne wejście, gdzie niegdyś znajdował się most zwodzony. Później zaprzestano użytkowania go, bo w XIII wieku wzniesiono bardziej imponującą i praktyczniejszą bramę wejściową, po której zostały tylko ruiny. Tu od razu rzucił mi się w oczy pokaźnych rozmiarów donżon wzniesiony przez Hugh de Lacy, następcę wspomnianego na początku Johna De Courcy. Po działalności tego ostatniego nie ma już większych śladów, bo za jego kadencji na dziedzińcu istniały głównie drewniane budynki. A drewno słabo opiera się burzliwej historii.


  


  


Ocalały do naszych czasów czterokondygnacyjny donżon jest zdecydowanie godny uwagi. W XV wieku poddano go znacznej przebudowie, zlikwidowano wejście znajdujące się na pierwszym piętrze, zmodyfikowano też drugie piętro. Ciekawy jest też jego kształt. Cylindryczne donżony – choć praktyczniejsze, mocniejsze i bardziej utrudniające życie najeźdźcom – są bardzo rzadko spotykane w Irlandii, zaś dużo częściej w Walii.


  


Kiedy weszłam do środka donżonu, poczułam się niczym w wielkiej studni. Zimnej i surowej. Nie przetrwała tu żadna kondygnacja, widoczne są jednak ślady po kominkach. Pod moimi stopami ukryty był dół głęboki na 7 metrów, który w dawnych czasach świetnie pełnił rolę studni i doskonale spisywał się w czasie oblężenia zamku. Jednak nie to jest najfajniejsze w tej budowli.


  


Podobała mi się możliwość dostania się na szczyt budowli. Co prawda klatka schodowa jest tak zakręcona, że w porównaniu z nią rogi barana wydają się być pasem startowym, a wspinaczka po około siedemdziesięciu wąziuteńkich i stromych schodkach może mieć dość bolesny przebieg. Bądźcie czujni przez cały czas. Ja zobaczywszy światełko na szczycie, straciłam czujność i pokonując ostatni schodek wyprostowałam się gwałtownie, co zaowocowało głośnym syknięciem z bólu. Cóż, średniowieczne twierdze nie były budowane z myślą o gabarytach osobników z XXI wieku.


  


 


 


Szczęśliwym trafem rozciągająca się przede mną panorama miała znieczulające właściwości. Stojąc na szczycie muru byłam Queen of the Castle. Co z tego, że tymczasową i nieco zmarszczoną od bólu będącego efektem niespodziewanego uderzenia głowy? Ważne że zadowoloną i szczęśliwą. Choć tak prawdę powiedziawszy do pełni szczęścia brakowało mi wody w zatoce Dundrum, ale ponoć nie można mieć wszystkiego. Zastanawiam się tylko, kto rzucił na mnie klątwę, bo ilekroć jestem nad jakąś zatoką, AKURAT jest odpływ.