poniedziałek, 11 czerwca 2012

Wskrzeszanie przeszłości w Daingean



Daingean może być dla niektórych szarym i mało ciekawym miasteczkiem, którym nie zainteresuje się nawet pies z kulawą nogą. Dla niektórych zapewne największą atrakcją jest tu pójście do pubu. Daingean nie obfituje w spektakularne zabytki, ma bardzo prowincjonalny charakter, a spokojny styl życia w tym miejscu zapewne najbardziej odpowiadałby emerytom.


 


Być może przez zdecydowanie większą część roku miasto właśnie takie jest – senne i nudne. Jednak wysunięcie takich zarzutów w minioną niedzielę nie miałoby żadnych podstaw. Daingean przebudziło się ze swego snu, by w ramach heritage fair, imprezy poświęconej dziedzictwu narodowemu, na chwilę przywrócić do życia stare, dobre czasy.


 


Daingean nie zawsze było takie spokojne i ciche. I nie zawsze nazywało się Daingean. W XVI wieku miasteczko nazwane zostało Philipstown na cześć Filipa II Habsburga, męża królowej Marii I Tudor znanej powszechnie jako Krwawa Mary. Dziwne to były czasy, można by rzecz z przekąsem. Nic wtedy nie było takie, jak dzisiaj. Hrabstwo Offaly, w którym znajduje się Daingean, nazywało się wówczas King’s County, czyli Hrabstwem Króla. Kiedy Irlandia odzyskała niepodległość, Philipstown przemianowano na Daingean, a Hrabstwo Króla na Offaly. I niech już tak zostanie. Amen.


 


Dlaczego Daingean nie zawsze było takie spokojne? Może ciężko w to uwierzyć, ale kilka wieków wstecz było to jedno z ważniejszych miast irlandzkich. Niegdyś Daingean było stolicą hrabstwa i punktem końcowym dla kanału znanego jako the Grand Canal.


 


Sam kanał przyczynił się do prężnego rozwoju handlu w mieście. Zanim na dobre rozwinął się transport lądowy, kanał odgrywał ogromną rolę w transporcie wodnym, komunikacji i handlu między Dublinem, Limerickiem i środkową częścią wyspy. Później tytuł stolicy hrabstwa przejęło Tullamore i to wtedy rozpoczął się powolny spadek znaczenia Daingean.


  


Chyba nie ma przyjemniejszej pory roku niż lato. Świat jest kolorowy i tak piękny, że grzechem byłoby gnuśnienie w czterech ścianach niczym nieszczęsna Rapunzel. Lato jest czasem zabawy i imprez w plenerze – i właśnie tego nie brakuje na wyspie. Irlandzka skłonność do zabawy jest chyba genetycznie przekazywana. Lato obfituje zatem w mniejsze i większe imprezy. Kiedy w ostatnim czasie – z przyczyn nie za bardzo zależnych ode mnie – musiałam pominąć dwa interesujące mnie festiwale, postanowiłam wykorzystać szansę i pojawić się na Daingean Heritage Fair.


 


Fortuna sprzyjała wczoraj mieszkańcom Daingean. Popołudniowe promyki słońca mocno przygrzewały w plecy, przez co już po paru minutach przebywania w mieście, szybko doceniłam spacer wzdłuż kanału – jak dla mnie największego skarbu tego miejsca. Wiatr był na urlopie, dzięki czemu woda w kanale wydawała się być granatowym aksamitem. Zastygnięta w bezruchu fantastycznie odbijała rosnące nad jej brzegiem drzewa i wszystko to, co znajdowało się w bezpośrednim pobliżu.


 


W czasie spaceru natrafiłam na uroczy model Volkswagena Transportera, który z miejsca podbił moje serce. Auto nie dość że jest nietuzinkowe i charakterne, to jeszcze dodatkowo zostało fantazyjnie pomalowane. To była kwintesencja irlandzkości na czterech kółkach.


 


Oczami wyobraźni widziałam w nim siebie przemierzającą kręte, irlandzkie dróżki. I gdyby nie to, że nieszczęśliwym trafem w pobliżu kręcił się Połówek, za to jak na złość nie było śladu po właścicielu uroczego vana – damn you! - spróbowałabym przehandlować naszego Rollsa. I nawet jakoś przełknęłabym to, że bajeczny wygląd Volkswagena nie koresponduje z bajeczną ilością koni mechanicznych.


 


 


W samym sercu miasta, nad brzegiem kanału, w którym cumowały barki, rozstawiono wiele stoisk. Wszystko w myśl zasady: dla każdego coś miłego. Były zatem kramy ze słodyczami, wyrobami rękodzielniczymi, kolorowymi kwiatami i kosmetykami. Nie zabrakło również zwierząt, które zapewne nie podzielały ludzkiego entuzjazmu. Niekiedy ulokowano je w warunkach, które mnie przyprawiłyby o zaawansowane stadium klaustrofobii i myśli samobójcze. 


 


 


Muzyka płynęła nieprzerwanie z głośników, z poszczególnych straganów ulatniały się  natomiast apetyczne wonie, które skutecznie chwytały za nos nieszczęśników, aby uwolnić swój uścisk dopiero przed straganem będącym źródłem owych boskich zapachów. Można było skosztować świeżo przyrządzonych produktów, a tym samym nakarmić nie tylko oczy, lecz także brzuch.


  


Nie zabrakło oczywiście odpowiednich pokazów. Na zainteresowanych czekały demonstracje wyrobu masła, świeczek i wiklinowych koszyków, czy chociażby pokazy z udziałem kowala i szeregu innych osób, które chętnie odpowiadały na pytania i robiły użytek z tajemniczych nieraz przedmiotów. Na szczególny podziw zasłużyła także wystawa ręcznie skonstruowanych miniaturowych chatek, które z niesamowitą nieraz dokładnością odwzorowywały rzeczywiste budynki.


 


Nie można oczywiście zapomnieć o wszystkich tych uczestnikach imprezy, którzy poszli na całość i postanowili wskrzesić ducha minionych epok poprzez założenie na siebie barwnych kostiumów. To właśnie dzięki tym osobom można było chwilowo przenieść się w przeszłość i zobaczyć, jak kiedyś wyglądali mieszkańcy tego miasteczka. Efekt byłby zapewne jeszcze lepszy, gdyby przebierańców było więcej.


 


 


W minioną niedzielę Daingean było inne niż zwykle. Barwne, pełne życia, wypełnione radością i ciekawe. Miało swoje pięć minut sławy. Czy aby racji nie miał Andy Warhol stwierdzając niegdyś: „In the future, everyone will be world famous for 15 minutes”? W przyszłości każdy z nas będzie sławny przez 15 minut. Można być sennym i leniwym, najważniejsze jednak, by nie przespać tego momentu.


  



10 komentarzy:

  1. ~http://mikasia.wordpress.com/11 czerwca 2012 21:11

    z wyjątkiem biednych owieczek widzę, że było sielsko wiejsko i anielsko :) Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Dokładnie tak! Owiec, kur, osłów i innych zwierząt było mi szkoda, bo niestety były dość mocno stłoczone. Poza tym było super.

    OdpowiedzUsuń
  3. Impreza pasująca do opisu miasteczka. Komponuje się z klimatem. A czy Wy z Połówkiem też się przebraliście? Czyżbyś tak jak ja miała pociąg do starych samochodów Taito?

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie, choć gdybym jeszcze kiedyś miała okazję wziąć udział w podobnej imprezie, to pomyślałabym nad gustownym strojem :)Stare samochody niewątpliwie mają duszę, ale bardziej pociągają mnie nowoczesne cacka z dużą ilością koni mechanicznych pod maską :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Tylko skąd wzięlibyście stroje? Oj to ja wolę bardziej stare samochody z duszą...Mogłabym na nie patrzeć godzinami.

    OdpowiedzUsuń
  6. Z kostiumami chyba nie byłoby większego problemu, wiem że są tu różne wypożyczalnie strojów. Popatrzeć to ja też sobie mogę, ale nie godzinami. Zabytkowe auta bywają klimatyczne i urodziwe, ale wyjedź takim na autostradę... :) Fajnie byłoby posiadać takiego Volkswagena ze zdjęcia, ale mimo wszystko musiałabym też mieć "normalne" auto do dalszych tras.

    OdpowiedzUsuń
  7. Bardzo lubię te Twoje wędrówki po Irlandii :)) Ale zwierzaków szkoda...

    OdpowiedzUsuń
  8. Szkoda, to prawda - stały biedactwa w ciasnocie, ciepłocie i w dodatku bez dostępu do wody.

    OdpowiedzUsuń
  9. Hehe, no tak na autostradzie byłby to mały problem. O takich kwestiach nie pomyślałam, ponieważ ja prawa jazdy nie posiadam i jestem w tym temacie mało praktyczna:)

    OdpowiedzUsuń
  10. Kiedyś nie za bardzo zdawałam sobie sprawę, jak ogromny wpływ na komfort jazdy ma moc silnika, ilość koni mechanicznych, czy chociażby wielkość auta. Wierz mi, różnica jest kolosalna, to mówię Ci z własnego doświadczenia. Odkąd jesteśmy w Irlandii zmieniamy auta średnio co dwa lata, mamy więc porównanie i wiemy, czego oczekujemy od dobrego czterokołowca. Nie wyobrażam sobie pokonywania w ciągu jednego dnia - dajmy na to - 600 km trasy autem o pojemności silnika 1.0. Trzeba dobrać auto do swoich potrzeb. Jeśli ktoś jeździ tylko i wyłącznie po mieście, to taki pojazd może mu spokojnie wystarczyć.

    OdpowiedzUsuń