Niewiele
brakowało, abym przez swoją nieuwagę zdusiła w zarodku jedno ze swoich
największych marzeń.
Już
praktycznie wszystko miałam dopięte na ostatni guzik. Wolne - potwierdzone.
Opiekunka do kotów - zarezerwowana. Brakowało tylko jednej rzeczy. Za to
najważniejszej - rezerwacji pobytu w latarni.
Kiedy
pod koniec lipca minionego roku po raz pierwszy podjęłam próbę zrealizowania
tego marzenia i wysłałam maila z zapytaniem, czy ta niesamowicie zachęcająca
promocja, na którą natrafiłam, nadal obowiązuje, dostałam błyskawiczną
odpowiedź. Niestety negatywną.
W
pewien ponury lutowy wieczór znów wysłałam maila z zapytaniem pod ten sam
adres. Trawił mnie już zew przyrody, a moja spragniona przygód natura
dogorywała z nudów i błagała o życiodajny zastrzyk adrenaliny, o odrobinę surwiwala.
O cokolwiek, co - po trudnym styczniu - pozwoliłoby mi znowu poczuć, że żyję.
Jako
że gonił mnie czas, wyczekiwałam tej mailowej odpowiedzi jak nieopierzony
młodzian pierwszego włosa na klacie. Godziny kolejnego dnia mijały, dzień
chylił się ku końcowi, a ona nie chciała nadejść. Wylogowałam się zatem ze
swojego prywatnego maila, nie chcąc już dłużej na nią czekać, zalogowałam na
blogowy i... zapomniałam o bożym świecie, bo zajęłam się pisaniem recenzji
"Dżentelmenów".
Kiedy
zaś sobie o nim przypomniałam, było już za późno. Maila dostałam, nie inaczej, ale
dopiero późnym piątkowym popołudniem, a moja korespondentka prosiła, bym
odezwała się do niej jeszcze tego samego dnia przed siedemnastą (w przeciągu
ponad godziny), jeśli nadal byłam zainteresowana pobytem w domku latarnika.
Byłam. Byłam zainteresowana i chętna jak cholera, ale nie miałam już szansy jej
o tym poinformować, bo podczas gdy ona pakowała manatki, by rozpocząć swój
weekend, ja w tym samym czasie rwałam sobie włosy z głowy z powodu własnej
opieszałości. I niepewności, którą zafundowałam sobie na własne życzenie.
Przyszło mi bowiem żyć w niej przez cały weekend, jako że do wyjazdu miało
dojść w poniedziałek.
Nie
mogłam sfinalizować tej transakcji online, bo strona internetowa nie
akceptowała rezerwacji robionych na mniej niż tydzień przed przyjazdem (moja
była zdecydowanie last minute), wszystko
zatem trzeba było załatwiać telefonicznie/mailowo w godzinach otwarcia biura,
bądź też osobiście, jeśli komuś akurat było po drodze do Dublina.
W
takiej sytuacji doszłam do wniosku, że może mnie uratować jedynie bezpośredni
kontakt z zarządcą latarni, o którym wiedziałam tylko tyle, że ma na imię
Gerard, mieszka w boskim hrabstwie Donegal, i jest bardzo dobry w tym, co robi,
bo wychwalał go niemal każdy, kto zostawiał recenzję swojego pobytu.
Szukanie
Gerarda było tak samo łatwe i przyjemne jak poszukiwania igły w stogu siana.
Przekopałam cały Internet, zdzierając sobie paznokcie, ale mimo to robiąc to z
pasją Reksia węszącego za kością z apetycznym szpikiem kostnym. Dokopałam się
do wszystkiego: do złóż ropy i metali, do przedwojennych szkieletów, a nawet do
Bursztynowej Komnaty. Do wszystkiego tylko nie do telefonu do Gerarda, który
wydawał się być najbardziej chronioną tajemnicą świata. I do czegoś, do czego
wolałabym się wtedy nie dokopać - do strony Bookingu, za pomocą której Irish
Landmark Trust wynajmuje swoje posiadłości, w tym także interesującą mnie
latarnię, o czym oczywiście nie miałam zielonego pojęcia, jako że korzystałam z
ich strony firmowej.
I
to ten wspomniany Booking.com okazał się być gwoździem do mojej trumny, bo kiedy
z duszą na ramieniu wklepałam interesujące mnie daty pobytu w upatrzonej
latarni, dowiedziałam się, że obydwa domki latarnika są już niedostępne. I że
mogę się wypchać. Na przykład tym sianem, w którego stogu buszowałam, naiwnie
licząc, że trafię tam na telefon Gerarda, a on potwierdzi mi słowa dublińskiej
"biurwy" i każe się pakować na poniedziałkowy przyjazd.
Choć
moja wrodzona podejrzliwość nie chciała uwierzyć w to, co zobaczyłam na
Bookingu, jakaś część mnie - najprawdopodobniej ta odpowiedzialna za instynkt
przetrwania - zakazała mi się pakować na wypadek, gdyby w poniedziałek
pracownica biura osobiście potwierdziła moje obawy. Niechybnie pękłoby mi serce,
gdybym musiała wtedy rozpakować walizkę przygotowaną z myślą o wymarzonym
pobycie w latarni.
Miałam
co prawda plan b, spreparowany na podorędziu, zakładający pobyt w jednym z
kilku pięciogwiazdkowych hoteli, które już od dawna chciałam odwiedzić, doszłam
jednak do wniosku, że nijak się to ma do mojej potrzeby hardcore'u i surwiwalu.
Chciałam bowiem uciec od świata, a nie trafić w samo jego epicentrum. I choć
pomysł ten miał jakieś tam swoje plusy - większą dostępność terminów i chyba
też niższe ceny pobytu jako że sezon turystyczny jeszcze się nie rozpoczął - ja
nie miałam serca do jego wykonania. Czekając zatem na mój poniedziałkowy
"wyrok", wiedziałam już, że gram va
banque. I że nie interesuje mnie nagroda pocieszenia. I tak nie
potrafiłabym się nią cieszyć. Przede wszystkim jednak nie zasługiwałam na nią,
gdyby faktycznie okazało się, że przez własną głupotę i opieszałość zaprzepaściłam
taką niepowtarzalną okazję na pobyt w latarni.
Jak
być może się domyślacie, to był dla mnie wyjątkowo długi i stresujący weekend.
Jednak poniedziałkowy telefon do dublińskiego biura Irish Landmark Trust,
wykonany z samego rana, zanim jego pracownica zdążyła ściągnąć z siebie okrycie
wierzchnie i zaparzyć kawę, przyniósł mi odpowiedź, na którą tak bardzo
czekałam...
Na
moją z kolei czekała moja niezawodna petsitterka, która - niczym jej
podopieczni - chyba posiada szósty zmysł, bo skutecznie wyczuła, że ten wyjazd
wisiał na włosku, i to niekoniecznie z powodu panoszącego się wtedy nad
Irlandią sztormu, bo jak nigdy wcześniej chciała się upewnić - na dzień przed
wyznaczonym wyjazdem - że nic się nie zmieniło w moich planach i że nadal jej
potrzebuję...
Dzień dobry!
OdpowiedzUsuńGdzie Ty się podziewałaś jak Cię nie było?! Przyznaj się! Ja tu tęsknię, siedzę, wpatruję się jak głupi w monitor, a Ciebie nie ma.
Czytałam już dawno o noclegu w tej latarni, jest on również moim marzeniem. Podobnie jak nocleg gdzieś w okolicach Dublin Bay, gdzie z tarasu wychodzisz od razu nad morze, a na kamieniach czasami przycupują foki, kiedy Ty spożywasz śniadanie.
Do latarni nigdy nie pisałam, ale do tego drugiego domku tak, okazało się, że nie przyjmują pojedynczych osób. Uwielbiam latarnie, jednak z tych irlandzkich widziałam tylko dwie. W sumie na równi z portugalskimi. Jedna to ta w Skerries, gdzie płynęłam w sumie jako jedyna kobieta i turystka, a druga to latarnia na Półwyspie Dingle, do której szłam po kolana w błocie, nad przepaścią i z bykami po drodze. Przy tej drugiej towarzyszył mi podobny zew jak Tobie. Żałuję, że nie można było dokonać włamu i zatrzymać się tam na noc, aby posłuchać jak śpiewa nocą ocean, jak potężne fale rozbijają się o brzeg.
Wiem już, że udało Ci się tam przenocować i z całego serca zazdroszczę;)
A co do ciężkich czasów-czasami mam wrażenie, że podróż to najlepsza recepta na zbolałą duszę, szczególnie samotna podróż na łono przyrody. Nic nigdy nie leczy mnie jak to, poczucie, że jest potęga przyrody, większa od moich problemów, gotowa ukoić moje zbolałe serce i duszę. Uspokoja mnie dźwięk fal oceanu i morza. Bardzo!
Piękne zdjęcia jak zawsze Taito.
Dzień dobry! :)
UsuńTu i ówdzie, ale głównie w ogródku, nie zauważyłaś, jak mnie słońce przypiekło po wczorajszej kąpieli słonecznej? ;) Poza tym byłabym w stanie przysiąc, że Cię tu (i u Ciebie też!) wcale, ale to wcale nie było ;) Musisz popracować nad okazywaniem tej swojej rzekomej tęsknoty ;)
A zatem zrób wszystko, by spełnić to marzenie - myślę, że byłabyś wniebowzięta! To fantastyczny pomysł na romantyczny wyjazd, wart wydanych pieniędzy (szczególnie wtedy, kiedy masz całe miejsce dla siebie i nie musisz go dzielić z gośćmi z sąsiedniego domku).
Nigdy nie myślałam nad urlopem w okolicach Dublina, ale zaintrygowałaś mnie tymi fokami. Mam słabość do fok i delfinów :) Chyba muszę wyciągnąć od Ciebie namiary na to miejsce. A to, że nie przyjmują pojedynczych osób, nie powinno być już dla Ciebie przeszkodą. Dzięki K. będziesz robić za podwójną ;)
A ja pamiętam, jak pisałaś mi o Rockabill Lighthouse! :) Kiedyś koniecznie muszę tam dotrzeć. Samych latarni widziałam wiele, w czym nie ma nic dziwnego, bo jest ich tu naprawdę sporo. Jeśli się nie mylę, to CIL (organ zarządzający irlandzkimi latarniami) ma ich w posiadaniu ponad 70, to był jednak mój pierwszy pobyt w takim miejscu. Mam nadzieję, że nie ostatni - już ostrzę sobie pazurki na następną latarnię :)
Haha, ale niedobra z Ciebie dziewczynka - prawie tak zuchwała jak... ja! Nie powinnam tego pisać, ale skoro wyznałaś mi swoje grzechy, to wyznam Ci moje i przyznam się, że parę lat temu sama chciałam się przedrzeć na teren pewnej latarni w Mayo i pewnie bym to zrobiła, gdyby nie dwa czynniki. Pierwszy - Połówek studzący moje wariackie zapędy, dwa - świadomość, że z moim zezowatym szczęściem pewnie ktoś by mnie przyuważył, przez co napytałabym sobie biedy, a zwyczajnie nie mogłam pozwolić sobie na bycie notowaną. Tobie też nie polecam. Nawet jeśli nie złapią Cię na gorącym uczynku, to pamiętaj, że... karma nie śpi ;) Mnie już dopadła podczas pobytu w domku latarnika. Ilekroć na parkingu pojawiał się jakiś samochód, albo zaczynały się na nim kręcić jakieś "podejrzane" osoby, których nie powinno tam być, serce podchodziło mi do gardła. Od gospodyni wiedziałam, że w przeszłości zdarzały się przypadki nielegalnego wtargnięcia na teren latarni, dlatego polecała przez cały czas mieć zamkniętą bramę na klucz. Dawało to jednak tylko pozorne poczucie bezpieczeństwa - już na drugi dzień, po porannym obchodzie, szybko do mnie dotarło, że nie jest to Fort Knox, a brama nie zatrzyma tego, kto będzie chciał się dostać na teren posiadłości. Jedynym minusem tego mojego pobytu było to, że półwysep nie okazał się tak odludny jak myślałam.
Tak - zdecydowanie się z tym zgadzam. Podróż (zwłaszcza po Irlandii) jest lekarstwem na całe zło! :)
Nie zauważyłam, nie pochwaliłaś się;) Byłam tylko bardzo cichutko, na paluszkach.
OdpowiedzUsuńNa temat romantycznych wyjazdów musiałabyś przeszkolić K. :D Musiałabym sobie przypomnieć co to za miejsce, ponieważ to było dawno temu;)
Irlandia ma wiele malowniczych latarni, nic tylko odwiedzać! :)
Ah Ci mężczyźni! Czy oni zawsze muszą nas studzić?! Przecież odrobina wariactwa jest w życiu wskazana, inaczej można zwariować! Mnie nikt wtedy nie notował, za to miałam osobistego, żywego Anioła Stróża na łódce na oceanie, który bacznie mi się przyglądał czy w końcu nie fiknę w przepaść. Następnego dnia wypływałam na poszukiwania Fungiego i ten 'Anioł Stróż' wskazał na mnie palcem i powiedział: to Ty wczoraj spacerowałaś nad przepaścią i skakałaś przez płoty.
No to takie wrażenia jak piszesz są rodem z horroru albo filmu kryminalnego.
Na razie nie można podróżować. Jak żyć?!
Chcesz powiedzieć, że mnie podglądałaś? I jeszcze się do tego publicznie przyznajesz?! :) W zasadzie to dobrze, że to zrobiłaś, bo jeśli kiedyś będę chciała uzyskać sądowy zakaz zbliżania się, to będę mieć świadków, że byłaś moją "stalkerką" ;)
UsuńZgoda - jeśli nie będziesz usatysfakcjonowana, podeślij go do mnie na małe i darmowe szkolenie, wytłumaczę mu, co lubi kobieta (taka jak Rose, oczywiście!) Ma się też rozumieć, że nie będą to praktyczne warsztaty tylko wykłady bazujące na samej teorii :) A tak na marginesie, to mam wrażenie, że Ty już go odpowiednio przeszkoliłaś pod pewnymi względami (pierścionek, kosmetyki Nuxe i te sprawy ;))
Oj tak - nic tylko odwiedzać. Szkoda tylko, że nocleg w nich nie należy do najtańszych (czasami to odpowiednik pobytu w pięciogwiazdkowym hotelu, mimo że standard zupełnie inny, przeżycie za to jest niepowtarzalne!).
Zdecydowanie wolę być rozpalana niż studzona ;) Obawiam się jednak, że w tym konkretnym przypadku to Połówek był głosem rozsądku, a przeze mnie przemawiała głupota. Poza tym punkt widzenia zależy od punktu siedzenia - o ile wtargnięcie na prywatny teren może wydawać się ekscytujące, to wierz mi, nie jest takie, kiedy jesteś po drugiej stronie barykady.
Nie szalej z tymi skokami nad przepaściami - nie uwierzyłabyś, ile turystów już tutaj zginęło w podobny sposób, i ilu wędkarzy zmyły ze skał fale wyjątkowe (tak zwane "freak waves"). To jest ocean. O ile duże jednostki pływające mogą wyjść z tego bez szwanku, to człowiek bardzo rzadko wychodzi z tego cało. I wbrew temu, co mogą sugerować moje zdjęcia, nigdy nie narażam się w podobny sposób, bo po prostu zawsze mam w pamięci te wypadki. Dobrze jednak, że miałaś osobistego Anioła Stróża aka Bodyguarda ;)
Wbrew pozorom czułam się tam całkiem bezpiecznie, zwłaszcza wtedy, gdy siedziałam w salonie przy kominku :) Ale fakt, miałam też głupie myśli rodem z horrorów - zawsze wtedy, kiedy wyglądałam nocą przez okno ;)
"Jak żyć?!" - powiedział najedzony do głodnego! Ahem, ahem, czy koleżanka nie wróciła przypadkiem niedawno z co najmniej dwóch wyjazdów?! ;) I nie ma, że "ale to był krótki wypad!" - ja nawet takiego nie miałam. Mój ostatni to ten z lutego do Donegalu.
Czy Ty aby nie wyolbrzymiasz sprawy?;) Podglądałam Cię w miejscu publicznym:P
UsuńCóż, muszę przyznać, że robi postępy, ale bardzo powoli;) Ja go nie przeszkoliłam, to wygląda tak, że zwykle mówię: chcę to i to. To jest nudne, żadnego elementu zaskoczenia!:P
Oj ja też! ;) Muszę powiedzieć, że jeśli chodzi o nasz marcowy wyjazd to K. również okazał się głosem rozsądku. Ja do ostatniej chwili chciałam jechać. Dnia, w którym mieliśmy lecieć, zamknęli granice. Mielibyśmy sporo problemów. Nie jestem taka, żeby się od razu włamywać, ale czasami fajnie zrobić coś szalonego. Sama przyznaj;)
Wiem. Gdyby był silny wiatr i mało korzystne warunki, nie robiłabym tego. Zawiało mnie już kiedyś porządnie na Klifach Mocheru, szczęśliwie byłam daleko od przepaści. Staram się zachowywać rozważnie. W przypadku tej latarni odniosłam wrażenie, że nie ma tam żadnej normalnej drogi.
Haha! Ja pamiętam jak miałam pojechać do Brugii i tam wynająć domek z kominkiem. To było wtedy, gdy miałam złe przeczucia i nie poleciałam.
Yyy, ale z jakich dwóch wyjazdów? Nie wiem o czym Ty mówisz!
Nieważne, że w miejscu publicznym, ważne, że to robiłaś ;)
UsuńHaha, no jeśli to nie jest przeszkoleniem, to w takim układzie nie wiem, co nim jest :) Doskonale za to wiem, co masz na myśli, pisząc o tej nudzie - takie prowadzenie za rękę bywa męczące na dłuższą metę.
A zatem dobrze, że odpuściłaś i posłuchałaś mądrzejszego ;P Tak, przyznaję to głośno i wyraźnie - robienie zwariowanych i spontanicznych rzeczy jest fajne :) Gdybyś się włamała do tej chatki, to chyba bym się do Ciebie nie przyznała :) Poza tym, zdaje się, że na tamtejszej latarni jest kamera. Chatka jest przeurocza - dom marzeń ;)
Co się zaś tyczy drogi, to miałaś dobre wrażenie:
https://kerrygems.com/wp-content/uploads/2014/05/Lighthouse-Walk-v3@800.jpg
Och, Brugia - cudnie tam było, rozmarzyłam się! Jeden z moich fajniejszych, zagranicznych wyjazdów. Nie zamieniłabym jednak Irlandii na Belgię!
Jak to nie wiesz? Nie mów, że masz pamięć złotej rybki :) A Kraków pod koniec kwietnia, a malownicze ruiny na majówkę, hę?
Oj tam, oj tam. Widzisz, aż zniknęłam na chwilę, bo się wystraszyłam :D
UsuńTo już wiem, że jak kiedyś się włamię, to mam Ci o tym nie mówić:P Owszem, jest kamera, chyba nawet do niej życzliwie pomachałam ;)
Brugia nadal pozostaje w sferze moich marzeń.
Oj tam, oj tam. W Krakowie byliśmy 30 minut. Dosłownie. Po ruinach spacerowaliśmy godzinę :P Ale teraz! Teraz mam prawdziwą gratkę:P
Pomyślałby kto, że jesteś tak bojaźliwa! ;) Jeszcze niedawno pisałaś, że chciałaś się włamać do chatki latarnika - to mi pachnie zuchwałością a nie tchórzostwem ;)
UsuńBrugia nie zając - nie ucieknie. Wszystko w swoim czasie. Cierpliwości :)
Tylko pół godziny? To się nazywa efektywność! Szybko i do celu, bez owijania w bawełnę! Założę się jednak, że nigdy nie zapomnisz tych 30 minut swojego życia!
Czasami bywam ;) Ty mnie zdaje się posądzasz o same złe rzeczy :P
UsuńTaką mam nadzieję, że nie ucieknie, chociaż kto wie jak teraz będzie wyglądać podróżowanie.
Zrobiliśmy to w czasie, kiedy w sumie nie mieliśmy pewności czy można poruszać się tak daleko od domu na legalu. Baliśmy się też tłumów ludzi, także no klimat był specyficzny. Zdecydowanie nie zapomnę ;)
Jest też taka możliwość, że mogło to być więcej, ale minęło szybko jak 30 minut.
Skądże znowu?! Jak mogłaś tak pomyśleć?! ;) Uspokoję Cię i powiem, że po Tobie nie spodziewam się wbicia mi noża w plecy :) Nie dosięgłabyś ;P
UsuńZa jakiś czas wszystko wróci do normy! :)
To mi pachnie dreszczykiem emocji - I like it!
No to przynajmniej jedną kwestię mamy wyjaśnioną! Pisałam Ci już, że K. umówił się z moją mamą, że jak będzie mu podrzucać jego ulubione przysmaki to on będzie stawiał to na ostatnią półkę w lodówce, bo tam nie dosięgam i mu nie zjem?
UsuńOby!
Oj, emocji nie brakuje.
Tak, pamiętam, bardzo mnie to rozbawiło :) Ale on chyba zapomniał, że macie w domu jeszcze krzesła, na które ktoś bardzo zdeterminowany - albo wygłodniały! - spokojnie mógłby się wspiąć ;)
UsuńBryczór!
OdpowiedzUsuńZgadzam się z Rose, piękne zdjęcia. Zwłaszcza drugie, czwarte i to z owcą mnie urzekły. Gdyby jeszcze zmniejszyć saturację na drugiej fotografii to mogłaby robić za kadr z filmu, którego recenzja doczekała się tylu komentarzy. :)
Prawie identyczną fotkę z pułapkami na kraby popełniłem kilka lat temu w Kilmore Quai.
Będzie ciąg dalszy?
Dobry wieczór, Zielaku :)
UsuńWielkie dzięki za to, że wskazałeś mi, które fotki najbardziej Ci się podobają - zawsze mnie to interesuje. Śmiać mi się generalnie chce, bo - poza dwójką, która swoją drogą przedstawia przeciwległy brzeg z ostatniego zdjęcia - wytypowałeś fotki, które robiłam... przez szybę (stąd strata jakości i koloru), i których los był niepewny. Obydwie bowiem prezentowały się dość kiepsko w oryginalnej, surowej postaci, ale na szczęście udało mi się je trochę odratować w Photoshopie. Z tą czwartą wiąże się gwałtowne załamanie pogody, przez co nie udało mi się ponownie zawitać na klify Slieve League. Owcy też miało tu nie być w pierwotnym planie, ale to taka kwintesencja Irlandii, że ostatecznie zmieniłam zdanie - dzięki Tobie już wiem, że dobrze zrobiłam, publikując zarówno ją, jak i tą czwartą. Jeszcze raz dzięki za opinię :)
Nie będzie ciągu dalszego! Będą... trzy ciągi dalsze! Zadowolony? :)
Muszę to odnotować, jako że to niespotykana rzadkość - miałam wyjątkowo płodny weekend! W piątek po pracy napisałam część trzecią, w sobotę rano czwartą, a wieczorem drugą, czym zakończyłam cykl latarniany :) Nie pytaj, czemu w takiej kolejności - sama chciałabym wiedzieć, dlaczego mój umysł nie działa w linearny i chronologiczny sposób ;) A poza tym - darowanej wenie nie zagląda się w zęby czy jakoś tak...
Teraz zaś idę się wygrzać w gorącej kąpieli, bo wróciłam z pracy i coś czuję, że mnie łupie w kościach - albo łapie mnie jakieś choróbsko, albo idzie deszcz ;)
Dobrego wieczoru, a nawet reszty tygodnia! :)
Trzy ciągi dalsze?! Balsam mi na serce lejesz. :) Równie obficie okraszone obrazkami? Nie, żebym nie lubił czytać, ale ładne obrazki doskonale obrazujące tekst, niczego mu nie ujmują a często wręcz przeciwnie. :)
OdpowiedzUsuńDeszczu nie widziałem, ale za to temperatura iście zimowa. Kolega z Mazur przesłał mi fotkę solidnie zaśnieżonego podwórka z dzisiejszego poranka. No niby nie Beast from the East ale i tak bardziej biało niż w większości zim stulecia jakie miałem okazję oglądać w Irlandii. :D
A propos zdjęć, to na FB jest taki profil - Kültür Tava. Gorąco polecam. W zdecydowanej większości piękne fotografie i wszystkie w konwencji BW. I jeszcze jedna zachęta - mnóstwo kotów i książek. :)
Yes, Sir!
UsuńObawiam się, że najciekawsze fotki już opublikowałam, w kolejnej części pewnie będzie mniej pejzaży, ale za to będziesz mógł zajrzeć do domku latarnika. A tak na marginesie, to ten wpis opublikowałam najpierw bez zdjęć, ale potem postanowiłam go wzbogacić o fotki, bo tak ładnie o nie ostatnio prosiliście ;)
Coś mi się wydaje, że tegoroczne lato nie będzie zbyt deszczowe - tak też głosi irlandzki "Nostradamus" z Donegalu (emerytowany listonosz, Michael Gallagher) ;) Fakt, ostatnio nieco się ochłodziło, zwłaszcza poranki bywają chłodne, ale dzisiejszego popołudnia było bardzo przyjemnie, znów wygrzewałam się w ogródku, a nawet teraz suszę w nim pranie :)
Bardzo lubię czarno-białą fotografię, a już szczególnie tę portretową! Dziękuję za namiary, przejrzałam te zdjęcia (bardzo artystyczne), jedno z nich szczególnie mnie poruszyło.
Puk! Puk!
UsuńPrzepraszam, jest tu kto!? Ja tu grzecznie czekam na ciągi dalsze w liczbie 3 (słownie - trzy) obiecane dwa tygodnie temu i już wtedy, podobno, gotowe i... nic.
Jeśli już nie można inaczej, to niech będą bez zdjęć. Byle coś się pokazało, bo mi tu wtórny analfabetyzm grozi. :)
Już, już! W trosce o Twoje zdrowie już otwieram, a nawet publikuję najnowszy wpis!
UsuńOddałbym wszystko za poranną kawę z takim widokiem za oknem!
OdpowiedzUsuńZ którym konkretnie? Bo jeśli z latarnią, to wszystkiego oddawać nie musisz, wystarczy tylko kilkaset euro, a jeśli z innymi, to już chyba musiałbyś namiot rozbić w którymś z tych miejsc ;)
UsuńDziewczyno o mały włos zawału nie dostałam-udało się, czy nie haha. Cieszę się, że jednak wszystko potoczyło się po Twojej myśli, ale trzymałaś w napięciu do końca. Mój faworyt to zdjęcie numer 4 a barany to widzę w Irlandii są takie same jak w górach, przy których mieszkam ( North Pennines) .
OdpowiedzUsuńMiałam czekać z czytaniem do weekendu...ale moja ciekawość nie pozwala mi się zająć czymś innym...
Haha, wybacz wszystkie zgryzoty, o które Cię przyprawiłam ;) A teraz wyobraź sobie, co ja wówczas przeżywałam :)
UsuńMusisz mieszkać w pięknej lokalizacji, skoro masz te stworzenia na wyciągnięcie ręki - rozmarzyłam się!
Też mi się podoba to zdjęcie, było robione... przez szybę auta, bo się rozpadało :)