Dziś
zacznę od słów jednej z moich ulubionych piosenek: ”I've got another confession
to make, my friend". Następne zdanie "I'm your fool" też by tu
pasowało, ale dziś chciałam skupić się na czymś innym:
Byłam ostatnio niegrzeczną dziewczynką.
Tak
bardzo grzeszną i zuchwałą, że nieopatrznie zwróciłam na siebie uwagę samego Jahwe.
Najwidoczniej
uruchomiłam swoim postępowaniem jakieś alarmowe guziki Tam Na Górze, bo pewnego
pięknego dnia Jahwe oderwał swoje stare, zatroskane oblicze od wielkich spraw
tego świata i zawiesił swoje ojcowskie spojrzenie akurat na mnie maluczkiej. Postanowił
też niezwłocznie wysłać do mnie swoją delegację w celu natychmiastowego
nawrócenia zbłąkanej owieczki na właściwą drogę.
I
tak, kiedy usłyszałam dźwięk dzwonka, dwukrotnie brutalnie rozdzierający ciszę
i wyrywający mnie z zadumy, zacisnęłam wargi w bolesnym ucisku i udałam się w
kierunku drzwi. I tu wypadałoby dodać, że wśród rzeczy, których naprawdę nie
lubię, top listy okupują niezapowiedziane odwiedziny i niechciane wizyty
domokrążców.
Zanim
jednak dotarłam do wejścia, schowałam do najgłębszego zakamarka swoje marsowe
oblicze, i uchyliłam drzwi z najpogodniejszym i najbardziej przyjaznym wyrazem
twarzy po to tylko, by jeszcze bardziej się rozpogodzić, kiedy dostrzegłam na
progu maleńką, niewinną staruszkę wspierającą się na lasce. Od razu stanęła mi
przed oczami moja ukochana, niestety już nieżyjąca, babcia.
Nawet
nie zauważyłam, kiedy płynnie przeszłyśmy od grzecznościowego powitania do...
rozważań religijnych. Kiedy zorientowałam się, że wpadłam w sprytnie zastawioną
pułapkę przez dziarską staruszkę, było już o co najmniej kilka minut za późno
na to, by się z niej szybko i bezboleśnie wydostać. "Babcia" miała mnie już w
swoich szponach i urabiała mnie niczym najbardziej plastyczną modelinę.
Jeśli
piekło faktycznie istnieje, a ja kiedyś do niego trafię, to największą torturą
nie będzie przypiekanie mnie przez diabły, czy dźganie w tyłek trójzębnymi
widłami, a... odmawianie innym. Jako notoryczny people-pleaser mam poważny problem z byciem asertywną, szczególnie
wtedy, kiedy ta druga strona próbuje zabić mnie swoją słodyczą, a w dodatku
jest małą, słodką staruszką.
Sama
wizyta nie byłaby pod żadnym względem nadzwyczajna, gdyby nie to, że staruszka
okazała się być... Polką! Jak długo żyję na irlandzkiej ziemi, jeszcze nie
spotkałam tutaj tak wiekowej Polki i to w dodatku tak sprawnie nawijającej po
angielsku niczym przekupka na targowisku. I to bez naszego popisowego akcentu,
który to - powiedzmy sobie szczerze - mamy z reguły dość mocny i
charakterystyczny.
Kiedy po paru minutach padło nieśmiertelne pytanie, skąd pochodzę i jak
długo tu jestem, a ja odpowiedziałam odpowiednio "From Poland" i
"thirteen years", staruszka tak pięknie powtórzyła po mnie "trzynaście
lat w Irlandii", że nie mogło to ujść mojej uwadze. Szybko, acz bez
przekonania, podziękowałam za skomentowanie mojego "bardzo dobrego
angielskiego", stwierdzając, że to jej polski jest niesamowicie
imponujący!
Każdy,
kto kiedykolwiek uczył obcokrajowca polszczyzny, doskonale wie, że pomimo tego,
iż mamy ten sam aparat mowy, to powtórzone słówko bądź zdanie - nawet jeśli
uderzająco przypomina oryginał - nie jest jednak "tym". Nie ta melodia, nie ten akcent, nie ta
precyzja w wymowie skomplikowanych dwuznaków, a takim przecież jest
"rz" w "trzynaście".
Słysząc
mój podziw dla znajomości polskiego mojej rozmówczyni, do naszej pogawędki
włączyła się towarzyszka staruszki, dotąd pozostająca w jej cieniu, i wyznała,
że tak właściwie to "babcia" pochodzi z Polski.
Rozmawiało
nam się całkiem sympatycznie i w innych okolicznościach z przyjemnością bym
kontynuowała tę rozmowę [jednak nie na tematy religijne...], ale jako że
wiedziałam już, iż mam do czynienia ze Świadkami Jehowy, trochę chciałam mieć
już ją za sobą, tym bardziej, że zostałam oderwana od swoich obowiązków i
musiałam do nich szybko wracać.
Sporo
w ostatnim czasie mówiło się w RTE1 na temat Świadków Jehowy, a konkretnie o
okrutnym ostracyźmie, któremu bezwzględnie poddawani są ci, którzy zdecydowali
się opuścić szeregi tego zboru, nie wiem więc, czy wizyta u mnie była zupełnie
przypadkowa czy też wchodziła w plan ocieplania wizerunku tej religijnej grupy,
ale jeśli tak, to muszę przyznać, że okazała się być iście sprytnym pomysłem,
wszak parafrazując słowa niegdysiejszej Miss Polonii, Ewy Wachowicz,
"staruszkom się nie odmawia!". Zwłaszcza tym, które przybierają
postać kameleona i pozorują na Twoją ukochaną babcię.
Jeśli
chodzi o religię, to staram się być neutralna jak Irlandia i Tybet w czasie II
Wojny Światowej, a do tego tolerancyjna na wierzenia innych. W głębi swojego
naiwnego serca chcę bowiem wierzyć w karmę - w to, że wszystkie wyrządzone
przez nas uczynki, wracają do nas niczym bumerang. I albo robią ci dobrze, albo
boleśnie kąsają po tyłku.
Problem
pojawia się wtedy, kiedy karma, najwidoczniej skonsternowana i zagubiona, wraca i kąsa nie ten tyłek, co trzeba.
Jest
taki piękny i dość optymistyczny cytat mówiący o tym, że "świat jest pełen
dobrych ludzi. Jeśli nie możesz na żadnego z nich trafić, bądź jednym z
nich". A zatem ja zawsze starałam się - w większym bądź mniejszym stopniu
- nim być. Pożyczone rzeczy oddawałam, nie swoich nie brałam. Zagubione telefony,
portfele i listy z radością oddawałam ich prawowitym właścicielom, wychodząc z
założenia: "nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe". I chyba też po
cichutku licząc, że kiedyś będę zbierać owoce tego, co posiałam.
Wszyscy
ci, którzy należą do programu lojalnościowego Tesco, wiedzą, że przysyła ono
swoim członkom kupony w różnej kwocie - w zależności od tego, ile swoich ciężko
zarobionych pieniędzy klienci wydali we wspomnianym sklepie. Termin wysyłki
ostatnich kuponów przypadał gdzieś na początek sierpnia.
Dni
i tygodnie jednak mijały, przeistaczały się w kolejne miesiące, a moje
oczekiwane kupony nie docierały, co zaczęło mnie już nieco irytować, bo
skrupulatnie je zbieram, by później zamienić na wejściówki do atrakcji
turystycznych bądź na bilety promowe Irish Ferries.
Podpytałam
przy tym znajomą, która też należy do tego programu, i moje obawy zostały
potwierdzone: "A daj spokój, już dawno przyszły! Ale nie martw się, jeśli
jeszcze ich nie dostałaś. Oni co jakiś czas ponownie je wysyłają, jeśli ich nie
wykorzystasz".
Starałam
się zatem nie martwić, aczkolwiek coraz bardziej docierało do mnie, że zawinił
nasz listonosz, któremu już niejednokrotnie zdarzało się dostarczyć nam cudze
listy, szczęśliwie zaś w obrębie tego samego miasta, więc zawsze je oddawaliśmy
właściwym adresatom. Albo po prostu wrzucaliśmy ponownie do skrzynki w nadziei,
że tym razem nie trafią w nasze ręce.
Szkoda,
że to najwyraźniej nie działa w drugą stronę.
W
miniony piątek, w obliczu powoli zbliżającego się terminu kolejnej kwartalnej
wysyłki kuponów, powiedziałam sobie "enough is enough!". Choć nie
cierpię tego robić, chwyciłam za telefon i wybrałam numer infolinii Tesco, by
zgłosić długo przeterminowany problem. Po przeprawie z automatem i cierpliwym
odsłuchaniu przymusowej muzyczki, wreszcie udało mi się połączyć z człowiekiem
z krwi i kości, a konkretnie z kobietą mówiącą piękną irlandzką odmianą
angielszczyzny.
Zachęcona
tym faktem wyznałam jak księdzu na spowiedzi to, co leżało mi na wątrobie. Pani
była sympatyczna, ale średnio pomocna. Dowiedziałam się od niej jednej ciekawej
rzeczy. Otóż po wstukaniu magicznych fraz w swoim systemie moja rozmówczyni
stwierdziła, że kupony już dawno temu wykorzystano w moim lokalnym sklepie, na
co ja zareagowałam zszokowanym i mało inteligentnym: "What??? But... How?
How is that even possible?!" Niczego bowiem nie byłam w swoim życiu tak
pewna, jak tego, że wspomnianych kuponów nigdy nie dostałam, a co za tym idzie
- nie mogłam wykorzystać. Ręczyłam też tutaj za Połówka, bo jestem w 100%
pewna, że nigdy by ich nie tknął, nie konsultując tego wcześniej ze mną.
Irlandka
wzięła jedynie ode mnie "kod pocztowy", eircode, aby zaktualizować
moje dane i w przyszłości uniknąć wpadki z dostarczeniem listu pod zły adres,
choć prawdę powiedziawszy nie wiem, jak eircode ma pozytywnie wpłynąć na
naszego zakochanego i rozkojarzonego listonosza.
Fuck
me! - zaklęłam siarczyście, sama do siebie, kiedy już nieco ochłonęłam po
rozmowie i kiedy uświadomiłam sobie, co to dla mnie oznacza. A oznaczało ciąg
dalszy problemów.
Zalogowałam
się więc na swoje konto lojalnościowe i tam na własne oczy zobaczyłam to, co
chwilę wcześniej usłyszałam - wspomniane kupony, w wysokości 20€, widniały
czarno na białym jako wykorzystane. W pewien sierpniowy wtorek. Nie żebym
zwątpiła w swoją poczytalność - zdecydowałam się jednak sprawdzić też historię
transakcji odbytych w sierpniu, by zobaczyć, czy byłam tego konkretnego dnia w
sklepie, a jeśli tak, to ile wydałam i ile punktów za to dostałam. Czy muszę
pisać, że mnie tam wtedy nie było?
Może
gdyby chodziło o parę euro, machnęłabym ręką na całą sprawę i zapomniała o niej
tak szybko jak ludzie o swoich postanowieniach noworocznych. Prawdę
powiedziawszy szkoda mi jednak było tych 20 euro, bo dzięki uprzejmości Tesco
mogłabym je w przyszłości zamienić na bilet promowy o wartości 80€.
A
więc powtórka z rozrywki: telefon do Tesco, słuchanie muzyczki, ziewanie w
oczekiwaniu na kogoś z obsługi klienta i ciche prośby o to, bym trafiła na tę
samą osobę, co oszczędziłoby mi wyłuszczania całej sprawy od A do Z.
Los
jednak chciał, że tym razem trafiłam na Irlandczyka, który niespodziewanie
okazał się być bardziej pomocny niż jego koleżanka, bo kiedy wyjaśniłam swój
problem i zapytałam, jakie opcje mi pozostały w tej sytuacji, usłyszałam coś,
co przywróciło mi wiarę w ludzi: jako gest dobrej woli dostanę rekompensatę w
postaci punktów, które zostaną następnie zamienione na kupony na wspomnianą
wcześniej kwotę.
Ucieszyłam
się, nie powiem, ale muszę też przyznać, że przez cały czas trwania obydwu
rozmów, czułam się jak wyłudzaczka i oszustka, która postanowiła zużyć swoje kupony,
a potem udawać głupa i wyciągać rękę po więcej.
I
żeby była jasność, nie piszę o tym tutaj, żeby podsunąć Wam pod nos gotową
receptę pod tytułem: "Jak wydymać Freda?" ;) Bardzo ładnie Was
proszę, jeśli kiedyś dostaniecie kopertę z logo Tesco, albo jakąkolwiek inną,
zaadresowaną na kogoś innego, oddajcie ją właścicielowi.