środa, 20 października 2021

Caerphilly Castle - krzywa wieża i największy walijski zamek

 

Piątek dwunastego szybko okazał się być tak naprawdę piątkiem trzynastego w przebraniu. Dobrze się jednak maskował, to muszę mu przyznać. I całkiem nieźle udało mu się namieszać w naszych planach. Był do tego stopnia złośliwy i przebiegły, że nie pozwalał nawet przypuszczać, iż mamy do czynienia z uzurpatorem. Towarzyszył nam w zasadzie przez cały dzień, i przy każdej możliwej sytuacji z satysfakcją wbijał nam swoje szpile, złowrogo chichocząc pod nosem i zacierając ręce. 


                                               Wierzcie lub nie, ale te żyrandole się kręciły!

Śniadanie było więc pozornie idealne. Z przepychem urządzona sala o 8:40 świeciła niemal pustkami, a półki z jedzeniem niemal gwarantowały ucztę dla podniebienia. Muesli z orzechami i suszonymi kawałkami bananów było więc przepyszne, ale zamówione po nim jaja Benedykta, podane na zwykłej kromce chleba, i tak bardzo źle wypadające na tle tych, które jadłam w Connemarze, sprawiły, że niedługo później powiedziałam coś, co jeszcze niedawno nie przeszłoby mi przez gardło nawet w czasie tortur - "to już oficjalne, mam dość Benedykta i jego okropnych jaj!". 

                                                    Widok z naszego hotelowego okna

To było jednak jeszcze nic, bo kiedy zupełnie nieświadomi cieszyliśmy się na myśl o naszym pierwszym punkcie programu, piątek trzynastego (w przebraniu) już wyciągał ze swojej "papierośnicy" najdłuższą i najostrzejszą szpilę, mówiąc do niej: "Get ready, that's your cue!". 

                                            Morgan Hotel, Swansea (polecam)


Ze Swansea, gdzie nocowaliśmy, do Caerphilly jest mniej niż godzina drogi autostradą M4, jednak już na parkingu hotelowym szybko okazało się, że istnieje wysokie ryzyko, iż do Caerphilly dojedziemy najwcześniej dopiero za parę godzin. A wszystko za sprawą sportowego bolidu pechowo zaparkowanego tuż koło naszego "kopciuszka". Połówek, całkowicie nieczuły na motoryzacyjne cuda i moje: "Woooow! Popatrz tylko na ten Batmobile!!!", za wszelką cenę usiłował mnie przekonać, że czas już jechać, bo przed nami znacznie ciekawsza atrakcja. Gdyby tylko wiedział, co go tam czeka... 



A czekać na niego miał zamek. Nie byle jaki - największy w Walii i drugi pod względem wielkości w całym Zjednoczonym Królestwie. Będący niebywałym przykładem trzynastowiecznej perełki architektonicznej. To tu dokonało się w średniowieczu wiele genialnych prac z zakresu inżynierii hydrotechnicznej, stojących na tak wysokim poziomie, że nawet teraz, te kilka wieków później, nadal robią one piorunujące wrażenie i budzą podziw dla inżynierskiego i architektonicznego geniuszu. 


Technicznie rzecz biorąc, zamek miał czekać, no i czekał. Jednak oprócz niego czekało na Połówka coś jeszcze, czego absolutnie nie dopuszczał do swojej myśli, bo też nic na to nie wskazywało. Zbliżaliśmy się do zamku od strony parkingu - co trochę trwało, bo Caerphilly Castle zajmuje jedynie 12 hektarów - od tyłu, a z takiego punktu widzenia wszystko wyglądało normalnie. Nie było nic podejrzanego, co mogłoby wskazywać, że za kilkanaście minut Połówkowi pęknie z żalu serce. 

 

Co więcej - okoliczności wydawały się nam niebywale sprzyjać. Przygrzewało intensywne lipcowe słońce, a w powietrzu unosiła się sielankowa atmosfera. W cieniu rzucanym przez masywne drzewa wylegiwały się te kaczki i gęsi, które akurat nie chłodziły się w sztucznym przyzamkowym jeziorze powstałym po tym, jak budowniczy i inicjator zamku Caerphilly, Gilbert de Clare pozazdrościł "oczek wodnych" właścicielowi zamku Kenilworth. Gilberta zwano także "Czerwonym" ze względu na płomienny kolor jego włosów i ognistą, waleczną naturę - lubił bowiem, kiedy w bitwach trup ścielił się za nim gęsto, a bitewne pole spływało krwią, bynajmniej nie jego.


A ponieważ rudy Gilbert był chwat chłopakiem (miał dwadzieścia pięć lat, kiedy zaczął wznosić Caerphilly), a do tego niesamowicie ambitnym, raz obrane cele wprowadzał w życie. Budował Caerphilly Castle w tak błyskawicznym tempie, w 1268 roku, jakby palił mu się grunt pod nogami. Pożaru nie musiał się bać - wody było wokół od cholery i jeszcze trochę - ale ostatniego księcia niepodległej Walii, Llywelyna, już tak. 


A ponieważ ludzkie obawy mają to do siebie, że lubią się spełniać - ziścił się też koszmar Gilberta. Zamek miał odstraszyć Llywelyna od pomysłu ingerowania w normańską hegemonię, jednak nie odstraszył. Dwa lata później Llywelyn wpadł bowiem na plac budowy wroga i uczynił go swoim "placem zabaw". Zabawa miała polegać na tym, że w najkrótszym czasie trzeba było dokonać jak największych zniszczeń. 


 

Książę Walii nie cieszył się jednak swoim triumfem zbyt długo. Rudy Gilbert okazał się bowiem twardym zawodnikiem i nie tylko podstępem odzyskał całkowitą kontrolę nad zamkiem, lecz także rok później ukończył jego budowę. Llywelyn z podkulonym ogonem wycofał się na północ Walii, jakby zdając sobie sprawę, że już nic tu po nim. W 1282 roku zmarł, przez co udało mu się uniknąć bycia świadkiem dokonującej się apokalipsy i utracenia niepodległości na rzecz króla Anglii, Edwarda I, który to, tak nawiasem mówiąc, mocno inspirował się zamkiem Caerphilly w czasie tworzenia swojego "żelaznego kręgu" - pięknych zamków na północny Walii, które już mieliście okazję tutaj oglądać. 

 

Twierdza przetrwała dłużej, niż Gilbert de Clare mógł przypuszczać: mniejsze i większe zawirowania historyczne, a nawet atak rozwścieczonej "Wilczycy z Francji", a przecież wiadomo, że nic nie może się równać z gniewem odrzuconej kobiety. Wilczycą była królowa Izabela Francuska, a obiektem jej nienawiści... jej własny mąż (a jakże!) - król Edward II. Zamek należał wówczas (1326 rok) do Hugh le Despensera, osobnika, którego Izabela szczerze nienawidziła, i to właśnie tu, u swojego miniona, król Edward II szukał ratunku przed jej gniewem. 

                                                               

Ale nie żałujcie go. Prosił się o to. Zabrał Izabeli niemal wszystko: włości, służbę, a co najważniejsze: dzieci. Zabrał i oddał... żonie swojego kochanka. Hugh właśnie (jeśli jeszcze nie domyśliliście się, że Edwarda II i Hugh łączyły nie takie znowu niewinne stosunki). A ponieważ najgroźniejszy jest ten, kto nie ma nic do stracenia, Wilczyca z Francji nie miała zamiaru niańczyć swego męża niczym jej rzymska odpowiedniczka Romulusa i Remusa. Zmiażdżyła go jako człowieka i króla. Doprowadziła do obalenia swego męża, a być może nawet do jego morderstwa. 


 

Hugh też beknął za swoje przewinienia. Miał wroga nie tylko w samej Izabeli. Sam Ponury Żniwiarz wydawał się być jego nieprzyjacielem. Śmierć miał bowiem wyjątkowo paskudną. Jak wieść gminna niesie, ku uciesze gawiedzi roznegliżowano go, pozbawiono przyrodzenia (które to wrzucono do ognia i kazano mu na to patrzeć, rzekomo była to kara za jego homoseksualne zapędy), a na koniec powieszono, wybebeszono, poćwiartowano, a głowę nadziano na pikę. Auć. (A little overkill if you ask me)


Zamek przetrwał nawet samego Cromwella, który ponoć przyczynił się do powstania jednej z największych atrakcji warowni w Caerphilly - krzywej wieży, która wykazuje większe odchylenie od poziomu niż jej słynna włoska kuzynka z Pizy. Ta, w przeciwieństwie do wielu innych zamkowych wieżyczek, nie obróciła się w pył na skutek osunięcia, które miało miejsce w XVIII wieku. 

                                                      

Z ruiny uratowała zamek arystokratyczna rodzina Bute, która to ostatecznie przekazała zabytek w ręce państwa w 1950 roku. To wtedy ta niesamowita twierdza otrzymała drugie życie jako atrakcja turystyczna. Rzeźba czwartego markiza Bute podtrzymująca krzywą więżę wydaje się być zatem jak najbardziej na miejscu. 



Zamku nie zwiedziliśmy. Kiedy bowiem dotarliśmy do jego bram, okazało się, że jego wrota są tego dnia zamknięte dla wszystkich odwiedzających, mimo że na jego terenie kręcili się ludzie. Przygotowywano go do jakiejś kulturalnej imprezy, koncertu bodajże, i dopiero od poniedziałku miał być znowu udostępniony dla miłośników średniowiecznych twierdz. 

 


Połówek przeczytał tę informację i zbladł niczym duch, przez co z powodzeniem mógłby dostać angaż jako zamkowa zjawa. Tego jednak nie odważyłam mu się powiedzieć, bo zrozumiałam, że w tej właśnie chwili umarł w środku. Piątek trzynastego (w przebraniu) wbił mu wtedy najdłuższą szpilę. Głęboko i bezwzględnie. Prosto w serce. 


 


27 komentarzy:

  1. Sokole wiadomo-co

    No właśnie też nam się zdarzyło w tym roku pocałować tak zwaną klamkę na urlopie (jeszcze o tym nie było) co mi uświadomiło, że w dobie internetu trzeba jednak sprawdzać online różne atrakcje bo przeważnie pisze, że czasowo nieczynne. Myśmy nie sprawdzili i dlatego nasze rozczarowanie również sięgnęło blado trupiej twarzy i prawie zawału.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ale fajnie czytało się o historii tego zamku! Zupełnie jakby nam wróciła "dawna" Taita. Udostępnię na FB, żeby inni też mogli oczy nacieszyć. I nie wiem, warto zmieniać to "odchylenie od poziomu" na odchylenie od pionu?
    Ja byłem parę dni temu (no może dwa tygodnie) w... i tutaj rebus, ... Mawr Dyffryn aep Ceallach. Zamek otwarty dla zwiedzających, wstęp bezpłatny tylko z okazji światowej paniki ruch jednokierunkowy. Znaczy, jeśli coś się spodobało, to trzeba wejść jeszcze raz aby obejrzeć ponownie. :) Ale rozumiem Wasze rozczarowanie. Z reguły rośnie ono wraz z przebytą drogą do atrakcji turystycznej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale fajnie przeczytać takie słowa! Nie spodziewałam się ich - bardziej liczyłam się z możliwością, że będziesz narzekał na wpis o Walii, która już Ci się przejadła, a tu taki komplement ;) Rozpieszczasz mnie w ten piątkowy wieczór! :)

      Ożeż Ty! Że też musiałeś to wyłapać! Miałam nadzieję, że nikt nie zauważy! Rzuciło mi się to w oczy zaraz po opublikowaniu posta, ale machnęłam ręką i poszłam spać. W nazwie hotelu też zrobiłam błąd - brakuje "s" na końcu (Morgans Hotel). Mam niestety problem z interfejsem bloggera: jeśli próbuję edytować wpis, często mi się wszystko rozjeżdża, zmienia się czcionka, jej wielkość, i w ogóle tracę kontrolę nad wszystkim. Gdyby to był post bez zdjęć, podjęłabym się ryzyka, w tym wypadku jednak odpuściłam, bo i tak spędziłam nad publikacją więcej czasu, niż planowałam. W tym wpisie nie mogłam nawet wyśrodkować podpisów pod fotkami! (wiesz, jakie to frustrujące?!)

      Zapachniało... Wiedźminem!

      Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Nie udało się z tym, udało się z innym, którego z kolei nie było w planie (i tu mały spoiler - było świetnie!), i do którego pewnie byśmy nie dotarli, gdybyśmy zatrzymali się w Caerphilly dłużej.

      Usuń
    2. Sokola tęczówka

      O proszę że też ja błędów nie wyłapałam jestem w szoku. To oznacza, że czytałam po łebkach. Wstyd i hańba. Ale przyznaję, że mam ten sam problem czcionkowo graficzny i też wiele rzeczy mi przeszkadza już po publikacji ale je zostawiam bo wiem, że jak poprawie wszystko się wysypie. Zdecydowanie jest to upierdliwe.

      Usuń
    3. Sokole Wiadomo Co :)) Miałam Cię nawet powołać na świadka i wspomnieć Zielakowi o Twoich (a w zasadzie naszych perypetiach z blogiem), gdyby mi nie wierzył :) Może brzmi to niewiarygodnie, ale tak właśnie jest. Często po edycji zmieniała mi się czcionka na zupełnie inną, mniejszą, tekst przestawał być wyjustowany, itd, itp. Dlatego boję się ruszać ten wpis, mimo że przeszkadza mi w nim kilka rzeczy. Nie chcę potem ślęczeć nad nim i naprawiać - kilkadziesiąt minut wyjętych z życia!

      Usuń
    4. Mnie błędy nie przeszkadzają. Powodują, że tekst jest bardziej "ludzki". Upewniałem się tylko, czy nie będziesz chciała poprawić, nim więcej oczu spojrzy nań. Ale to przed wyjaśnieniem zawiłości edycji po publikacji. :)
      Tiramisu też mi się przejadło a nie odmówię gdy ktoś częstuje. :D
      Muszę wymyślać trudniejsze rebusy.;)

      Usuń
    5. Tobie może nie, ale mnie tak. Grammar Nazi to moje drugie imię ;)

      I dziękuję za troskę, Zielaku :) Chyba Ci to już kiedyś mówiłam - nie potrzebuję dodatkowej "widowni", Wy mi w zupełności wystarczacie! Mam tu małe, ale wspaniałe stałe grono czytelników/dobrych znajomych.

      Kto przy zdrowych zmysłach odmówiłby tiramisu?! ;)

      Usuń
    6. Sokole źrenice

      Znam jedną osobę odmawiającą jedzenia tiramisu. Moja koleżanka z pracy która ma różne fobie i przykładowo boi się też jadać surowe jajka (tylko sparzone). A w ogóle wiecie co oznacza tiramisu ? to jest deser wymyślony na poprawę nastroju. Oznacza "podnieś mnie na duchu" więc nie może nie smakować ;)

      Usuń
    7. Straszna fobia. A kto w ogóle budzi się w sobotę przed siódmą? Sokole Wiadomo Co, jeśli nie zwolnisz z nazewnictwem to braknie Ci elementów, z tego jakże ważnego narządu, jeszcze pod tym postem. ;) A co potem?
      Bardzo podoba mi się znaczenie tego słowa. Może by tak dziś wieczorem, z okazji długiego weekendu...

      Usuń
    8. Zielaku, a może Sokole Oko ostro imprezowała w nocy i dopiero o siódmej rano kładła się spać? ;)

      Dzięki za ciekawostkę, Sokole Oko! Nie wiedziałam tego! Uczyłam się włoskiego przez kilka lat, ale jakoś mi to umknęło - to chyba znak, że nauka poszła w las ;)

      PS To o której wstałeś, Zielaku? :) Przyznaj się :) Ja o 8:30, ale poszłam spać gdzieś o pierwszej :)

      Usuń
    9. Korzystając z ciszy i spokoju, wylegiwałem się do 9:36. Oj, trzeba mi było tego. Ostatnie tygodnie pracuję w "short staff'ie" od poniedziałku do środy. Wygląda jakby szef uzgodnił z drugim pracownikiem, że tamten będzie tylko trzy dni w tygodniu robił. A to przekłada się na moje plecy.
      Moja cioteczna siostra powiedziała mi kiedyś, gdy była u nas w Świnoujściu na wakacjach, że wschód słońca to łatwiej oglądać nie kładąc się do łóżka niż budząc się na czas, więc co do Sokolego Oka możesz mieć rację. Ech, młodość!

      Usuń
    10. Sokole prawe oko

      Wstaję w soboty koło 7.50 ponieważ na 9.00 jeżdżę do naszego parku na zorganizowane biegi Parkrun a dziś musiałam wcześniej bo byliśmy zaproszeni z okazji urodzin koleżanki do sąsiedniej lokalizacji trochę dalej ;) nie lubię za długo spać bo potem dzień szybko ucieka. W niedzielę też raczej wstaję koło 8.00 - 8.30

      Usuń
    11. Sokole Oko Każde masz chyba tak jak każdy, "normalny" człowiek. Kiedy nie mam ŻADNYCH planów, to pozwalam sobie, w ramach odpoczynku, pospać dłużej. Ale gdy pogoda dopisze, małżonka da wychodne i do pracy nie trzeba... wtedy pobudka nawet o piątej, lekkie śniadanko i wiuuuuu siedem, osiem, jedenaście godzin w siodle. Tak, kiedy ma się po co wstawać, to i godzina wczesna nie wadzi.

      Usuń
    12. Sokole lewe oko

      Każde mam ale każde z innej mocy wadą :D

      Jak nie mam żadnych planów wstaję koło 8.30 nie umiem spać długo. Ale i nie jestem nocnym markiem raczej koło 23.00 już śpię

      Usuń
    13. Temat wywołany i tiramisu chłodzi się od czternastej. Wiem, że najlepsze byłoby jutro, ale zamek w lodówce wyłamany i nijak nie będzie można łasuchów powstrzymać.
      W ogóle to kuchenny dzień mi się dzisiaj zrobił. Ale wieczór już blisko, drwa do kominka narąbane, książka Urok autorstwa Globstory na czytnik ściągnięta, resztka Trójniaka Staropolskiego jeszcze się znajdzie, jakaś muzyczka w tle... Czego i Wam życzę. :)

      Usuń
    14. Zielaku, czyli przez trzy dni w tygodniu tyrasz za dwóch, a szef nawet nie raczył Cię poinformować o zmianach? "Fajny" ten Twój boss... A ja dzisiaj wyjątkowo mało czasu w kuchni spędziłam, więcej chyba w ogródku, bo dokupiłam parę kwiatów i wrzośców, przesadziłam fikusa, który od dawna błagał o większą doniczkę, no i chciałam skosić trawę, ale kosiarka zepsuta!

      Podoba mi się Twoja wizja relaksu. Z kominka raczej korzystać nie będę, za to z koca, herbaty i książki na pewno :)

      Narobiliście mi ochoty tym tiramisu! Nawet nie wiem, do kogo powinnam mieć pretensje: do Ciebie czy Sokolego Oka!

      Witaj w klubie, Sokole Oko - też nie umiem i nie lubię zbyt długo spać. Najczęściej przypłacam to bólem głowy.

      Usuń
  3. Dobry wieczór,

    Piąteczek, piątunio! I jednak Walia? Czy Ty wiesz, że zrobiłaś ze mną właśnie to samo, co zamknięty zamek z Połówkiem? I ja doświadczyłam niejednokrotnie tego uczucia, że możesz zobaczyć coś tylko raz w życiu, i właśnie wówczas, gdy jesteś w tym miejscu-wrota są zamknięte. Jak dalej żyć?

    Mam nadzieję, że się biedak pozbierał i nie ma syndromu stresu pourazowego.

    Muszę Ci powiedzieć jedną rzecz-kiedy tak rzadko zamieszczasz posty to ja już nic nie kojarzę. Serio. Mylą mi się wątki i podróże. Weź już nie rób tak czytelnikom ;-) Pisz regularnie no, jesień, kakao, długie wieczory....Bo my tu tęsknimy, a potem wijemy się w meandrach skrawków Twoich podróży i życia. To się nie godzi Droga Panno.

    Miłego weekendu!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dobry wieczór w ten piękny, ale zimny (brr!) piątkowy wieczór :) Po dziesięciu długich godzinach pracy mogę oficjalnie zainaugurować długi weekend :) Przyniosłam ze sobą trochę papierów, nad którymi muszę posiedzieć, ale i tak się cieszę, że wracam do roboty dopiero we wtorek :) A i to w sumie nie jest pewne, bo Boss ostatnio podpytywał, czy nie chcę sobie wziąć wolnego w następnym tygodniu. Chyba nie chce mi płacić ekwiwalentu za niewykorzystany urlop (mam jeszcze dwa tygodnie!).

      No tak, Walia - wybacz i nie kręć noskiem, ale wypadałoby wreszcie dokończyć relacjonowanie tego wyjazdu. Nie chcę na razie opisywać nowszych wycieczek, bo dokończenie tego cyklu znów by się opóźniło w czasie. A jak sama słusznie zauważyłaś - czas działa na moją niekorzyść i czytelnik zapomina, co, gdzie, jak i kiedy :) Zresztą, sama doskonale wiesz, jak to jest, bo też starasz się jak najszybciej uporać z zaległościami i publikować chronologicznie.

      Pozbierał się do kupy, szybciej niż rozsypał ;) W następnym zamku był już wniebowzięty i nie pamiętał, z jakiego powodu wcześniej pękło mu serce ;) Do dzisiaj natomiast nie może sobie wybaczyć tego, że jakieś dziesięć lat temu nie kupiliśmy przepięknego szklanego zestawu szachów, kiedy zwiedzaliśmy zamek Akershus w Oslo! To chyba jedyna rzecz, której będzie żałował nawet u progu śmierci ;)

      Wezmę Twoją prośbę pod uwagę, ale obiecać niestety nie mogę :( Co do regularności - postaram się nad tym popracować. Tylko potem nie marudź, jak zacznę Cię zasypywać postami o niczym, z mojej szarej codzienności :)

      Nie lubię kakao, uwielbiam za to jesień za te długie, czarne jak smoła wieczory przy świecach, kiedy bezkarnie można wsunąć się pod koc z kubkiem gorącej herbaty :) Właśnie spod niego wypełzłam, a przede mną kolejna część jesiennych przyjemności - długa, pachnąca i relaksująca kąpiel!) I jak cudownie będzie położyć się do łóżka z myślą, że rano nie trzeba wstawać do pracy! :) A tak w ogóle - pamiętasz to moje postanowienie o niekupowaniu książek? Strasznie głupie było! Zamówiłam sześć nowych, jedna już dotarła i jest przepiękna :) Jeśli jeszcze kiedyś będę miała takie poronione pomysły, to tu i teraz udzielam Ci pozwolenia, byś mi je dowolnymi sposobami wybiła z głowy!

      Usuń
    2. Ty Szczęściaro! Oj tak, rześko już jest, zdecydowanie. Czyli jak nie wybierzesz urlopu to muszą Ci płacić ekwiwalent? Nice. U nas ekwiwalent jest jak zmieniasz pracę i pracodawca nie pozwala Ci wybrać urlopu, chce żebyś do końca pracowała.

      Ja miałam dziś mieć spokojne, relaksujące przedpołudnie, ale zaczęłam dzień o 4 rano, a potem już było tylko gorzej. Polały się łzy, krew i 2 godziny spędziłam u weta...Będę szczęśliwa jeśli dzisiejsza noc będzie spokojna.

      Będę kręcić ;) Publikować chronologicznie-spodobało mi się to stwierdzenie :P

      No to całe szczęście, że się szybko pozbierał! Musicie tam wrócić w takim razie i kupić ;)

      Czy ja kiedykolwiek marudziłam na zbyt dużo postów u Ciebie? To się nie godzi ;)

      Czekaj, czekaj. To skoro nie lubisz kakao, czekolady też nie jesz? Zastanów się nad odpowiedzią-nie ufam ludziom, którzy nie jedzą czekolady :P Oj tak, też lubię. Ja nie robię takich absurdalnych postanowień :P Uwielbiam wąchać nowe książki.

      A tak by the way to nie czytając komentarzy i bloga, dziś też popełniłam tiramisu. Jest tiramisu, ciasto na pizzę rośnie i portugalskie wino się chłodzi. Może jest szansa, żeby jeszcze ten dzień uratować? A i K. dziś jest kitchen boss i własnie kroi ziemniaki na frytki. Przyniósł dziś do domu beztłuszczową frytkownicę.

      Usuń
    3. Przeważnie jest tak, że wykorzystuję cały urlop, zdarzyło mi się jednak parę razy, że tego nie zrobiłam i na koniec roku zostałam na przykład z dwoma tygodniami. Wtedy dostawałam za to zapłatę. Jeden tydzień z pewnością wykorzystam w grudniu, tuż po świętach, co do drugiego zaś - tego jeszcze nie wiem. W listopadzie chętnie wzięłabym sobie parę dni wolnego, tym bardziej, że marzy mi się jeszcze wycieczka do Kerry albo Connemary. W tym tygodniu mam wyjazd do Galway, ale Galway to jednak nie to samo co Connemara.

      O nie! :( Współczuję soboty z piekła rodem i trzymam kciuki, by zakończyła się o niebo lepiej, niż zaczęła!

      Raz Ci się chyba zdarzyło "marudzić", że nie nadążasz z czytaniem! :) Coś takiego plącze mi się po głowie :)

      Może inaczej. Nie, że nie lubię - lubię jego zapach i w postaci proszku zdarza mi się go używać (ostatnio robiłam ciasto z jego udziałem). Generalnie nie piję kakao (ostatni raz chyba w dzieciństwie) i nie jestem jego specjalną fanką. Czekoladę lubię, ale nie każdą i to też nie jest coś, bez czego nie potrafię się obejść. Mój szef na przykład je ją codziennie, gorzka jest jego ulubioną. Ja z kolei gorzkiej nie lubię, no chyba, że to Bournville z Cadbury. Cadbury jest chyba moją ulubioną - (słony) karmel i orzechy to moi faworyci :)

      Ja bardziej od wąchania lubię je czytać ;)

      Mmmm, brzmi super! Zdecydowanie jest szansa na to, by uratować ten dzień! Czego Ci oczywiście jak najbardziej życzę :) A propos obierania ziemniaków - przypomniało mi się, jak kiedyś mama kazała je obrać mojemu bratu (miał wtedy kilkanaście lat). Robił to nożem, a efekt był opłakany. Zmarnował większość ziemniaków, a te które wyszły spod jego noża, miały kształt sześcianów/prostopadłościanów :) I na tym zakończyła się jego kariera pomocnika kuchennego :)

      Usuń
    4. Zwykle nie mam problemu z zaplanowaniem całego urlopu. Czyli w Irlandii żaden dzień urlopu nie może zostawać na następny rok?

      Ooo, to ja już nie pamiętam, że marudziłam ;)Słony karmel jest okropnie słodka, ale o gustach się nie dyskutuje ;) Ja ostatnio zajadam się mocno mleczną Wedla, jest bardzo dobra! Lubię też mleczną Lindta.

      Co Ty nie powiesz, to książki się czyta, a nie wącha? ;) Wiesz, to jest tak samo jak z tą świeczką o smaku kawy :d Na pewno chcesz zagłębiać ten temat? :D

      Zostaliśmy tylko na frytkach. Czujemy się pełni, a wina się nie napijemy, bo musimy być mobilni na w razie.

      Usuń
    5. Z zaplanowaniem to i ja nie mam problemów, to nie o to chodzi. Różne są jednak sytuacje, to dość złożona kwestia. Poza tym ja mam ten problem, że nie bardzo ma mnie kto zastąpić, więc staram się nie znikać z pracy na tydzień/dwa, bo doskonale zdaję sobie sprawę, że jak wrócę, to będę mieć taki nawał roboty, że przez tydzień się spod niej nie odkopię.

      Co do urlopu - może, jak najbardziej można przenosić niewykorzystane dni na kolejny rok (Połówek na przykład wielokrotnie tak robił). Chyba nigdy jednak tego nie praktykowałam, wolę wziąć pieniądze niż akumulować urlop niczym wiewiórka orzechy na zimę - choćby z wyżej wymienionych powodów. Wiesz, moja firma jest dość specyficzna, mała, relacje jakie mam z szefem zdecydowanie nietypowe (znamy się kilkanaście lat, Połówek świadczy mu usługi informatyczne), bardzo "przyjacielskie" (mam jego klucz, dostęp do konta, a ostatnio nawet podrabiałam jego podpis na formularzu, za jego zgodą oczywiście), więc absolutnie nie traktuj jej jako reprezentatywnego irlandzkiego modelu, bo w korporacji Połówka (jakieś 10 000 pracowników na całym świecie) wszystko wygląda ZUPEŁNIE inaczej...

      Usuń
    6. Rozumiem, super, że podchodzisz do tego z taką odpowiedzialnością. Dwutygodniowe urlopy są przereklamowane, ja zdecydowanie bardziej wolę tygodniowe lub takie plus minus 2 dni.

      Aktualnie również pracuję w małej firmie, która w Polsce liczy około 20-30 osób. Widzę, że pewne schematy działają inaczej i się cieszę. Jestem już zmęczona korporacjami. Tam nigdy nie jesteś człowiekiem, a jedynie trybikiem.

      Usuń
    7. Coś w tym jest. Tylko w czerwcu miałam pełen tydzień wolnego, potem to już tylko takie sztukowane mini urlopy - dwa dni wolnego wzięte przed weekendem, albo na przykład wolny poniedziałek, by przedłużyć weekend/udać się do lekarza. Teraz miałam trzy dni wolnego, i choć nie ukrywam, chętnie zostałabym jeszcze w domu, to mimo wszystko udało mi się porządnie odpocząć :)

      O tym właśnie pisałam - firma firmie nierówna. Każda z nich rządzi się swoimi prawami i stanowi odrębny "mikroorganizm". Myślę, że przyda Ci się odpoczynek od korporacji :) Masz rację - zawsze szokowały mnie opowiadania Połówka, to z jaką łatwością pozbywano się dobrych pracowników (ooops, tymczasowy kontrakt ci wygasł, to pa! Poszukamy sobie na twoje miejsce kogoś nowego. Dobry z ciebie pracownik, ale who cares?! My nie chcemy płacić ci "benefitów"/większych podatków/odprawy...), "whistleblowerów" po czasie usuwano (że niby to oni nie potrafią dogadać się z resztą pracowników, ergo: to oni są problemem). No i te wieczne oczekiwania, że będziesz "no-lifem" gotowym pracować w święta i weekendy, w wakacje! Tak jakby poza pracą nie było innego życia. Nie było przyjaciół, rodziny, rozrywek.

      Usuń
    8. Wydaje mi się, że mało kto jeździ na dwa pełne tygodnie urlopu. Kilka dni w dobrym miejscu też może sprzyjać regeneracji, a tydzień to już w ogóle. Miło mi to słyszeć, że udało Ci się odpocząć!

      Zdecydowanie się przyda. Korporacje wyciskają człowieka jak cytrynę. Mamią owocowymi dniami, benefitami, a tak naprawdę robią z człowieka niewolnika. Tak jak piszesz, człowiek bez przyjaciół, rodziny itd to idealny pracownik korpo.

      Usuń
    9. Znam takich, co jeżdżą. Może życie na emigracji też ma na to znaczący wpływ - "nie opłaca" się na przykład lecieć do Polski na weekend, ale już na tydzień/dwa - tak. Szczególnie jeśli ktoś jest bardzo towarzyski, chce odwiedzić znajomych, przyjaciół, rodzinę, i/lub załatwić zaległe sprawy.

      Jasne, można wypocząć nawet w dwa/trzy dni, ale jeśli jesteś na urlopie i masz w tym czasie mnóstwo spraw do załatwienia, to jednak te dni szybko lecą i nagle się okazuje, że trzeba wracać do pracy. Często mam tak z weekendem. Jego wizja cieszy, a potem przychodzi sobota i te wszystkie obowiązki związane z utrzymaniem domu, załatwianiem różnych spraw, które nie do końca można ogarnąć w środku tygodnia, i nagle zostaje tylko niedziela...

      Tak jest. A co gorsza - czasami dochodzi do tego poczucie bycia "mięsem armatnim". Wiesz, że jesteś do zastąpienia, i że nikt tu po tobie raczej płakał nie będzie. Nie wiem, czy potrafiłabym się odnaleźć w takim środowisku pracy - u siebie mam ciepłą, przyjacielską i rodzinną atmosferę. Wydaje mi się, że nie dałabym nikomu sobą pomiatać. Mogłabym też mieć problemy z subordynacją.

      Usuń