Pokazywanie postów oznaczonych etykietą hrabstwo Waterford. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą hrabstwo Waterford. Pokaż wszystkie posty

środa, 1 lutego 2017

Dunmore East: perełka południowo-wschodniej Irlandii


Z miejscami jest bardzo podobnie jak z ludźmi. Z niektórymi łapiesz fantastyczny kontakt już od pierwszych minut, z innymi możesz docierać się dniami, tygodniami, a nawet latami, a i tak coś będzie Cię uwierało, coś będzie zgrzytało i powodowało spięcia.



W miłość od pierwszego wejrzenia nie wierzę, ale wierzę w jakieś tam zauroczenie, które może wykiełkować szybko i niespodziewanie. Wierzę, że w jednej chwili można poczuć, że się trafiło na coś, czego się szukało: na bratnią duszę, na kogoś, kto nadaje na tych samych falach, na miejsce, które mogłoby być naszą prywatną ostoją, przystanią, dla której można porzucić swoje dotychczasowe życie, w której z powodzeniem można się osiedlić. Jeśli nie na całe życie, to chociaż na jego część.



Dlaczego o tym piszę? Bo miasteczko, które Wam dziś pokażę, potwierdza to, o czym wyżej wspomniałam. Urzekło mnie od pierwszych minut mojego porannego spaceru, ale to mnie akurat wcale nie dziwi. Mam ogromną słabość do osad rybackich.



Od Marina Hotel w Waterfordzie, w którym to nocowaliśmy jest jakieś 17 kilometrów do Dunmore East, co przekłada się na około 20 minut drogi samochodem. W stylu niedowidzącego staruszka, bo nie wątpię, że Hołowczycowi to 20 minut wystarczyłoby nie tylko na pokonanie trasy, ale także na umycie samochodu i wymianę opony. Albo nawet dwóch [w monster trucku, nie w Fiacie 126p].




Jako że zarezerwowaliśmy w Marina Hotel pokój dla ubogich, który dysponował widokiem na rzekę, ale nie oferował nam śniadania, rano nie musieliśmy zagęszczać ruchów, by stawić się na stołówkę. Posililiśmy się zatem własnym prowiantem i kawą rozpuszczalną z hotelowego pokoju i zanim zegar wybił 10:00, byliśmy już w drodze do Dunmore East.




W małych miasteczkach tego typu bardzo lubię tę ich senną atmosferę. Wiosenny poranek w dzień powszedni chyba nie mógł być tutaj bardziej leniwy. Ulice praktycznie opustoszałe, gdzieniegdzie tylko przemykał jakiś tubylec, a to z kolei stwarzało niemalże idealne warunki do bliższego zapoznania się z osadą.



Muszę przyznać, że spacer w tym miejscu dostarczył mi dużej przyjemności, a Dunmore East mimo iż jest małe, ma całkiem sporo smaczków czyhających na gości. Tu ciekawa elewacja, tam znowu pomysłowe udekorowanie ściany domu kolorowymi rybami, słonecznie żółta skrzynka na listy tchnąca optymizmem i nadzieją na dobre wiadomości, a tam znowu szereg niewielkich, ale niesamowicie uroczych chat krytych strzechą.




Czułam się tu trochę jak w bajce, albo chociaż na planie bajki o Guliwerze w Krainie Liliputów. Zachwyciły mnie małe, białe chatki niedaleko plaży. Kompleks tych kilku domków letniskowych najzwyczajniej na świecie mnie zauroczył: ich biel fantastycznie korespondowała z żółtymi, czerwonymi, niebieskimi i ciemnozielonymi drzwiami i oknami. A do tego te piękne, intensywnie żółte żonkile - po prostu bajka! Chyba nie muszę dodawać, że z miejsca zamarzyło mi się pomieszkanie w takiej chatce?



Z Dunmore East jest jednak ten problem, że miasteczko jest małe, nie ma chyba nawet dwóch tysięcy mieszkańców, a jego zaplecze hotelowe ogranicza się tutaj do drogich hoteli i tylko niewiele tańszych pensjonatów. W moim odczuciu brak tutaj konkurencji, bo ceny są mocno wywindowane, a standard niektórych pokojów pozostawia wiele do życzenia. Ja rozumiem, że okolica piękna, że osada jest popularna, ale znam pensjonaty w piękniejszych miejscach i za o wiele niższą cenę niż niektóre z tych znajdujących się w Dunmore East. I to głównie to sprawia, że mam węża w kieszeni, jeśli chodzi o stacjonowanie w tym zakątku Irlandii.



Mój przyjemny spacer po leniwym Dunmore East zakończył się jeszcze przyjemniejszym przycupnięciem na jednej z niebieskich ławek ustawionych na patio w Strand Inn, przybytku oferującym nie tylko noclegi [średnia cena 130-140 euro za noc], ale także dobrej jakości restaurację, w której serwuje się wspaniałe dania z owoców morza i nie tylko.




Z patio rozciąga się piękny widok na zatokę, a w oddali dopatrzeć się można nawet masywnej sylwetki latarni Hook Head, niezmiennie pomalowanej w biało-czarne pasy. Uśmiechnęłam się na ten widok, bo byłam tam kiedyś w upalny dzień, a dziś siedziałam po przeciwnej stronie wody i przydałoby mi się trochę tego ciepła z tamtego dnia.




Było zdecydowanie za wcześnie na gorące danie z restauracji z tutejszych specjałów, ale na pokrzepiającą filiżankę cappuccino z gratisowym widokiem na morze nigdy, ale to nigdy nie jest ani za wcześnie, ani też za późno. Próbowałam przedłużać tę chwilę, jak tylko mogłam, a po wypiciu gorącej kawy chciałam nawet zamówić jeszcze jedną, ale ostatecznie skusiłam się na bliższe przyjrzenie się klifom z czerwonego piaskowca. Gdzie miałabym po temu lepszą sposobność, jeśli nie właśnie z poziomu plaży?




W letnich miesiącach, a konkretnie w okresie szczytu sezonu turystycznego przypadającego od czerwca do sierpnia, psy i ich właściciele nie mają wstępu na plażę od godziny 11:00 aż do 19:00. Tego dnia jednak nikt nie musiał przestrzegać przepisów, toteż po sporym kawałku plaży, odsłoniętym przez poranny odpływ, przechadzali się nie tylko ludzie, lecz także wesoło brykały psy.



W minionym roku kręcono w wiosce sceny do brytyjskiego mini serialu "Redwater". Premierę przewiduje się na marzec bądź kwiecień tego roku, aczkolwiek wszystko może się jeszcze zmienić. Serial jest spin-offem opery mydlanej "EastEnders" i choć nigdy jej nie oglądałam, "Redwater" nawet chętnie bym obejrzała - wiele scen powstało w Dalkey, Killiney i Passage East, a ja uwielbiam oglądać na szklanym ekranie znajome mi zakątki.



Jako że Dunmore East ma wysoką atrakcyjność turystyczną i leży na trasie wielu transatlantyków, stanowi dla nich port zawinięcia. Tego dnia jednak nie widziałam żadnego potężnego promu, a najbliższą jednostką pływającą był frachtowiec Sharon, któremu to wydawało się nigdzie nie spieszyć.




Dłuższą chwilę przyglądałam się scenom rozgrywającym się w moim bezpośrednim otoczeniu. Scenom zupełnie zwyczajnym, ale dla mnie jednak interesującym. W miejscach takich jak to zawsze mam w głowie myśl "jakby to było, gdybym tu mieszkała?". W miejscach takich jak to zawsze jestem do bólu nudna i przewidywalna - nie chcę się z nich ruszać. W miejscach takich jak Dunmore East jestem jak te pąkle i skałoczepy, które na dobre skolonizowały skałki na plaży - chcę tam tkwić i tkwić.




Łatwo zachwycać się czymś, kiedy patrzy się przez różowe okulary. Wtedy wszystko jest takie atrakcyjne i kolorowe. Ja widziałam Dunmore East w szarej i nieco smutnawej otoczce: z łysymi drzewami, z konarami, na których ptaki uwinęły sobie gniazda, z szaroburymi wzgórzami porośniętymi tym jakże charakterystycznym dla Irlandii kolcolistem. Widziałam to miasteczko takim, jakim jest przez dobre pół roku, bez żadnych upiększeń i sztuczek iluzjonistycznych, a mimo to przypadło mi do gustu. A to z kolei dobry omen. Z przyjemnością tam powrócę. Kiedyś, kiedy te przygaszone wzgórza kolcolistu zamienią się w wielką, żółtą masę, a drzewa przywdzieją zieloną szatę.








A żeby nie było, że w Dunmore East zawsze panuje sielanka: sztorm

poniedziałek, 31 października 2016

O wietrznym Tramore i wiecznym morza głodzie

Poprzedniego dnia, a w zasadzie to wieczoru, robiliśmy to, czego Połówek pragnął najbardziej na świecie. Oglądaliśmy mecz. Po spędzeniu ponad dwóch godzin w aucie zasiedliśmy na trybunie Waterford RSC, by popatrzeć, jak dwie grupy chłopaków biegają sobie za piłką. Pomysł całkiem niegłupi, zawsze miło zawiesić oko na wysportowanych ciachach, więc w zasadzie to nie miałabym powodów do utyskiwania, ALE… Co innego robić to w ciepłym zaciszu swojego domu, a co innego w zimny marcowy wieczór, kiedy zimno bezlitośnie kąsa cię w tyłek za pomocą betonu pod plastikowym siedziskiem, i odcina dopływ krwi do skostniałych rąk i nóg.



A żebyście mieli pełen obraz, koniecznie muszę jeszcze dodać, że na stadionie należeliśmy do wątłej grupy niedobitków, których nie sprowadziła tu wcale miłość do boys in green. My tu byliśmy dla Włochów. To tak, jakby wypruć sobie flaki, wskoczyć do wody z rekinami, i powiedzieć: cześć, chłopaki! Sami więc rozumiecie, jak bardzo samobójcza była to misja. Co prawda otaczający nas irlandzcy kibice przypominali bardziej potulne owce u skraju żywota niż krwiożercze bestie, ale już ja dobrze wiem, że pozory mylą. Nie ze mną te numery, Brunner.


196 cm szczęścia :)


Starłam sobie wtedy kilka milimetrów zębów, szczękając nimi przez bite 120 minut, odmroziłam wszystkie członki, ale też poprzysięgłam, że ta suka, hipotermia, mnie nie pokona i że to ja - JA! - będę mieć ostatnie słowo. Uknułam zatem plan zemsty na niczym nieświadomym Połówku, który miał zapłacić za to, że przez minione godziny siedziałam tu i trzęsłam się z zimna jak jakaś cholerna Dziewczynka z zapałkami. Co prawda, moje zlodowaciałe serce niemalże roztopił po meczu jeden serdeczny uśmiech Gianluigi Donnarummy, kiedy to prawie uwierzyłam, że to marznięcie miało jakiś wyższy cel, ale na szczęście w porę się opamiętałam.



Swój wyrachowany plan zemsty wprowadziłam w życie już na drugi dzień. I tak, wiem, że zemsta najlepiej smakuje na zimno, ale z braku laku dobry kit. Kiedy Połówek jeszcze smacznie przewracał się z boku na bok, ja już zacierałam ręce planując kolejny etap podróży i złośliwie uśmiechałam się pod nosem na samą myśl o nim.




Plan zakładał brutalną pobudkę [dla Połówka każda, która wymaga od niego wstania przed południem jest właśnie taką], a następnie zaliczenie nadmorskiej trasy i zatrzymanie się w Tramore.  Już widziałam tę „radość” Połówka, to znaczące przewracanie oczami, te okrzyki aprobaty, kiedy radośnie szczebiocząc, obwieszczę mu moją propozycję.




Dla mnie, wieśniaczki, która rzadko kiedy oglądała w Polsce Bałtyk, od którego dzieliły ją setki kilometrów, morze i ocean są ogromną atrakcją. Dla Połówka, urodzonego i wychowanego nad morzem – tak jakby nie bardzo. Wiedziałam jednak, że w ramach starej, dobrej reguły wzajemności, Połówek zgodzi się na moją propozycję. Chociażby dla własnego dobra, bo nikt nie potrafi tak jak ja po mistrzowsku wiercić dziury w brzuchu. Na wszelki wypadek jednak, gdybym musiała dłużej popracować nad swoją ofiarą, wyciągnęłam ze swojego podręcznego przybornika narzędzi tortur, najbardziej ostre wiertło o największej z możliwych średnic. Z takim gadżetem wiercenie dziury w brzuchu nie mogło się nie udać.




Tramore, będące niegdyś skromną osadą rybacką, w dzisiejszych czasach jest popularnym kurortem i mekką dla surferów. Leży sobie kilkanaście kilometrów od Waterfordu, a jego nazwa oznacza po irlandzku dużą plażę. Plaża w istocie tu jest i ma przyzwoite rozmiary, ale z kilku ważnych powodów Tramore nigdy nie było i nie będzie moją ulubioną miejscowością nadmorską. Powód jest prosty: piździ tu jak w Kieleckiem. Tu wiatr nie dmucha, nie wieje, nie muska. Po prostu piździ. Każdy inny czasownik będzie w tym kontekście wielkim niedopowiedzeniem.




Poza tym jak na dziwaka i odludka przystało, wolę bezludne wyspy i opustoszałe plaże, gdzie nie ma rozwrzeszczanych dzieci i głośnego towarzystwa dorosłych. Tramore dalekie jest od bycia opustoszałym, szczególnie w upalne letnie dni. Jak na kurort przystało, jest tu wszystko, albo prawie wszystko, czego przeciętny letnik może potrzebować do szczęścia: promenada, park rozrywki dla dzieci, restauracje i kafejki, puby, sklepiki i inne przybytki radości. Żadna z moich ulubionych plaż tego nie ma. I pewnie właśnie dlatego są tymi faworyzowanymi.




A skoro już mowa o plaży, to warto wiedzieć, że prawie dwa miesiące przed moją wizytą, miasto obchodziło dwusetną rocznicę upamiętniającą tragedię, która rozegrała się tu w 1816 roku. A wszystko za sprawą trójmasztowca o wdzięcznej nazwie Seahorse [Konik Morski], którym płynęło prawie trzystu żołnierzy. Statek wyruszył 25.01.1816 roku z Anglii, gdzie zresztą został wybudowany z irlandzkiego dębu w 1784 roku.  Wiózł na swoim pokładzie nie tylko żołnierzy walczących wcześniej przeciwko Napoleonowi, ale także kilkadziesiąt kobiet i dzieci. Co ciekawe w XIX wieku rodziny podróżujące z oficerami nie były żadnym nadzwyczajnym zjawiskiem, lecz czymś, co praktykowano dość często.




Choć nic nie zapowiadało tragedii, bo warunki atmosferyczne w dniu wypłynięcia były przyzwoite, kilka dni później pogoda uległa znacznemu pogorszeniu. Konik Morski został niemiłosiernie sponiewierany przez sztorm panujący na Morzu Irlandzkim. Ze zrujnowanymi masztami osiadł na mieliźnie w zatoce Tramore. Jeszcze większego dramatyzmu dodaje tej historii fakt, że statek ugrzązł mniej niż milę od wybrzeża. Od tego wybrzeża, gdzie czekało schronienie. Tak blisko, a jednocześnie tak daleko.




Zgromadzeni na nabrzeżu mieszkańcy bezradnie przyglądali się tragedii, która rozgrywała się przed ich oczami. Nic nie mogli zrobić. Bo samą siłą woli nikogo nie można uratować. Czasami są po prostu takie momenty, kiedy nic nie da się zrobić, bo morze jest zbyt rozjuszone, a warunki zbyt niebezpieczne dla samych ratowników. O czym zresztą przypomniała nam niedawno śmierć pięknej i dzielnej Caitriony Lucas, wolontariuszki w Straży Przybrzeżnej Irlandii. Zaledwie 30 osób z ekipy Seahorse przeżyło tę tragedię. Nie było wśród nich ani jednej kobiety, ani też dziecka. Przetrwali najsilniejsi. 363 osoby straciły życie. Tragedia dość mocno odcisnęła piętno na mieszkańcach. Konik morski stał się symbolem słynnej fabryki kryształów w Waterfordzie, symbolem wielu klubów i organizacji w okolicy. Zagościł także w herbach szkół i pól golfowych.




Nie przeczę jednak, że miasto może się podobać, choć mnie zabudowa w najbliższej okolicy promenady wydała się być dość zamerykanizowana. Im głębiej w miasto, im dalej pod górkę, tym bardziej swojsko, szaro i bardziej irlandzko. Jestem jednak w stanie zrozumieć sentyment wielu Irlandczyków, dla których Tramore było/jest tym ukochanym kurortem, do którego jeździło się w dzieciństwie na wakacje. Sama mam takie zwyczajne-niezwyczajne miejsca, które w oczach innych mogą być nijakie, a w moich z kolei wyjątkowe.




Jako że jestem wielką miłośniczką nadmorskich klimatów, spacer po Tramore był dla mnie przyjemnością. Choć nie ukrywam, nie raz i nie dwa, przeklęłam się w myślach za to, że nie byłam na tyle zaradna i przewidująca, by założyć na siebie kombinezon astronauty. Ratowałam się jednak spacerami między budynkami, które dość dobrze spisywały się jako wiatrochrony. A kiedy przechadzając się po mieście, natrafiłam na pewne graffiti, stanęłam jak wryta. Musiałam je sfotografować. Ktoś namalował to, co już od dawna trawiło moją duszę i nadał temu nazwę: Hunger for the sea.



 A sama zemsta okazała się może nie tyle słodka, co po prostu smaczna. I nie tylko dla mnie, ale także niespodziewanie dla samego Połówka, którego miałam nią pokarać. Skusiliśmy się bowiem na rybę z frytkami w Dooly’s, co okazało się być strzałem w dziesiątkę. Bo być w miejscowości nadmorskiej i nie zjeść tego tradycyjnego dania wyspiarzy, to po prostu nie przystoi.