niedziela, 26 kwietnia 2009

Rindoon Castle

Rindoon Castle, cel naszej ostatniejwycieczki, to taka trochę zapomniana pamiątka z odległej przeszłości. Znanyjedynie przez mieszkańców okolicznych wiosek, całkowicie pominięty przeztwórców albumów i przewodników po irlandzkiej ziemi. Aby znaleźć garśćinformacji na jego temat, przewertowałam ponad dziesięć książek przeróżnejgrubości i tylko w jednej znalazłam o nim małą wzmiankę.

  

Nie dziwi mnie to z kilku powodów. Popierwsze Rindoon Castle przetrwał do naszych czasów w bardzo szczątkowejwersji. Nie wątpię, iż kiedyś była tutaj potężna twierdza, łatwo towywnioskować, ale dziś to tylko i wyłącznie kilka niewiele mówiących zamkowychścian. Potęga obrócona w ruiny. Niemyświadek burzliwej niegdyś historii.

  

Drugi powód to jego położenie będące zarazemplusem i minusem. Dlaczego minusem? Dlatego, że zamek znajduje się w hrabstwieRoscommon, w środkowej części Irlandii, zwanej tutaj jako Midlands. A„Midlandy” to nie jest chluba Irlandii. To region traktowany nieco pomacoszemu, już w przedbiegach odpadający w konkurencji z dzikim i naturalnympięknem Connemary, Dingle, Killarney czy chociażby południowo-zachodniego Cork.To jeden z niewielu irlandzkich regionów, który musi walczyć o turystów. Irlandiama zdecydowanie więcej atrakcyjnych zabytków – towarów eksportowych, a RindoonCastle bez wątpienia do nich nie należy.

  

Środkowa część Zielonej Wyspy to przedewszystkim kraina wody. Dominują tu wszelkiego rodzaju kanały, jeziora, mokradłai rzeki. Powiedzmy, że to takie irlandzkie Mazury, gdzie króluje nieco sielskaatmosfera, jaką stwarzają wielkie połacie zieleni, cisza, spokój i malowniczescenerie. Największe atrakcje sprowadzają się tutaj do łowienia ryb i pływaniałodzią po spokojnych wodach miejscowych jezior. Jest to zatem idealny regiondla wędkarzy oraz miłośników wsi i przyrody.  

  

Plus położenia Rindoon Castle to właśnie tewyjątkowo zaciszne i miłe dla oka okolice. Kiedy tutaj przebywam, mam wrażenie,że znajduję się gdzieś daleko od cywilizowanego świata. Że zostałam wyrwana zeświata miejskiego życia, jego gwaru i uciążliwości. I tak właśnie po częścijest, bo ruiny znajdują się w małej wioseczce, na prywatnym tereniesympatycznej farmerskiej rodziny, a znak do niego prowadzący znajduje się wmiejscu idealnym do przegapienia.

  

Aby dotrzeć do ruin koniecznie trzebazostawić samochód przed wjazdową bramą. Informuje o tym tablica zamieszczona nafurtce. Dostosowujemy się więc do niej i ruszamy przed siebie. Zapowiada sięniezwykle ekscytująco. Głównie dlatego, że natrafiamy na tablicę ostrzegającąprzed grasującym tu bykiem. A mniejszy druczek dodaje, iż właściciel nie ponosiżadnej odpowiedzialności za spowodowane szkody. Pokrzepiające. Naprawdę.

  

Licząc na to, iż wspomniany byk maważniejsze rzeczy na głowie i łaskawie nie wyjdzie nam na powitanie, ruszamyprzed siebie żwawym krokiem. Na wszelki wypadek dokonuję też rachunku sumieniai żalu za grzechy, co ostatecznie okazuje się zbędnym posunięciem. Mijamy domwłaścicieli, witamy się z nimi i nadal podążamy wytyczoną ścieżką.


 


Mała wiejska dróżka prowadzi nas przezsoczyście zielone farmerskie pola, niestety nieco zaminowane, jako że tuż obok,po naszej lewej stronie, za niezbyt szczelnym kamiennym ogrodzeniem wesołopasie się barania rodzinka. Ilość znajdujących się na łące czterokopytnychosobników świadczy, iż familia ta musi być bezsprzecznie wielopokoleniowa.  

  

Omijanie baranich min jest niestety ciężkimzadaniem, bo moją uwagę skutecznie rozpraszają dwa czynniki: niebieskie wodyLough Ree i same zwierzęta. Ciekawskie i jakby nieco zaniepokojone mocnopokręcone łby wyglądają zza kamieni i drzew, odprowadzając nas wzrokiem przeznastępne kilka metrów. Weterani tej baraniej rodziny spoglądają na nas jakbypełnym politowania wzrokiem, a ja mam wrażenie, że te ich ruchome oczy chciałybymi powiedzieć: „Haha [albo baaa baaa] naiwniacy, przecież tam nie ma nicciekawego. Tylko jakieś potrzaskane ściany przeszkadzające nam w skubaniutrawy”.

  

Po pokonaniu pierwszej przeszkody w postacifurtki, następuje kolejna. Też furtka. Misternie zawiązany farmerskimi rękamisupeł zniechęca słabej wiary podróżników, a właśnie zeskakujący z niej turystauprzejmie sugeruje nam wykonanie tej samej czynności. Zniechęcona komicznąwizją siebie wspinającej się po metalowych rurach, postanawiam darować sobie tekaskaderskie wyczyny, które w ostatnim przypadku szturmowania przeze mnieirlandzkiego ogrodzenia zakończyły się pokaleczoną na drutach ręką.

  

Co prawda brama, przed którą stoję, niejest tak hardcorowa, jak zdradzieckie ogrodzenie w południowo-zachodnim Cork,na które się nadziałam, ale i tak postanawiam przejść przez nią w jaknajbardziej cywilizowany sposób. Wychodząc z założenia, że farmer zawiązałsupeł w ten sposób, by sam mógł go później rozwiązać, uruchamiam paznokcie[phi, pikuś, nie takie rzeczy się rozsupływało] i po kilku sekundach jestem jużpo drugiej stronie furtki. Z dobroci serca przez bramkę przepuszczam takżePołówka.

  

Z miejsca, w którym się znajdujemy,doskonale widać cel naszej wycieczki: malownicze ruiny pochylone tuz nadspokojnymi wodami jeziora. Widać też małą łódkę z trójką wędkarzy spokojniedryfującą na wodzie. Są też dwa bielusieńkie i jak zawsze dostojne łabędzie, atakże owce. Ale te ostatnie akurat mnie nie dziwią. Są wszędzie. Małe, duże,mniej i bardziej kudłate, z czarnymi i białymi pyszczkami i nogami.

  

Widać, iż rosnąca tutaj trawa jestwyjątkowo soczysta. Sam jej kolor zachęca do jedzenia, a wygrzewające się wsłońcu dorodne owce są doskonałą jej reklamą. Swoją drogą, to jedne z najbardziejzadbanych owiec, jakie spotkałam na drodze moich irlandzkich wędrówek. Miło nanie patrzeć, toteż w całości spędzamy dobre kilkanaście minut podglądając je ibezczelnie fotografując, pozbawiając je tym samym intymności.

  

Mocno świecące popołudniowe słońce daje sięwe znaki nie tylko nam. Nasi czterokopytni sąsiedzi usilnie poszukują nawetnajmniejszego skrawka zacienionej trawy, by wygodnie się w niej ułożyć i oddaćodpoczynkowi. Gruby i ciepły wełniany płaszczyk, jaki każdy z nich nosi, musibyć przekleństwem w tak upalną pogodę. Pod drzewami leżą ciężko dyszące owce, amy ruszamy dalej.

  

Ruiny, jak już wspominałam, to zbiorowiskopotrzaskanych i mocno zniszczonych zamkowych ścian. Niewiele zostało zówczesnej potęgi Rindoon Castle. To jedna wielka plątanina krzewów i chwastów.A pole okalające zamek jest jak nigdy dotąd mocno zaminowane.

  

Trzeba ponadto przedzierać się przez gąszcz, modlić się, by Bóg z dala trzymał od nas wszelkie kleszcze,odhaczać co jakiś czas ubranie z zaczepiających nas kolców, złorzeczyć cichopod nosem, wąchać pamiątki pozostawione po urzędujących tu owcach i w zawrotnymtempie odganiać chmary gzów pożywiających się baranimi plackami.

  

Trzeba też uważać, by czasem nie potknąćsię o zdradziecko zakamuflowany kamień bądź korzeń, bo Połówek wyposażony waparat jest cały czas w pełnej gotowości. Mój osobisty paparazzi posfotografowaniu mnie, malowniczo i żałośnie rozpłaszczonej na jednym z tychprzeklętych kamieni, wydaje z siebie głośny rechot, a jego triumfalnespojrzenie niemo domaga się więcej takich spektakularnych upadków. Robię dobrąminę do złej gry, otrzepuje się i ruszam przed siebie, baczniej patrząc podnogi. No i udając, że stłuczone kolano WCALE mnie nie boli [a siniak jest dodziś].

  

Po ponad dwóch godzinach ruszamy do wyjściai… dowiadujemy się, że nie powinno nas tu być. Tabliczka „Wstęp tylko dlaupoważnionych” spogląda na nas wrogo ze ściany tuż przy głównym wejściu dozamku. My oczywiście dostaliśmy się tutaj okrężną drogą, a co za tym idzieprzegapiliśmy ją. Usprawiedliwiam się, tłumacząc sobie, że i tak nikt jej nierespektuje. 

  

W drodze powrotnej czeka na nas jeszczejedna niespodzianka. Na pobliskim polu natrafiamy na sympatyczną dwójkę osłów.Już zaczynam obmyślać sprytny sposób, by podstępem zwabić je do mnie, kiedyokazuje się, że jest to zupełnie zbędny manewr. Najwyraźniej wyczuwając mojeintencje [heelooł, czy osły mają zdolność czytania ludzkich myśli??!], biegną wmoim kierunku [w celach pokojowych], by przez najbliższe kilkanaście minut niemóc się ode mnie odkleić.

  

Przyniosłam im trochę trawy jako łup iznak mojego pozytywnego nastawienia do nich, ale delikatnie mówiąc miały ją wnosie. Oczywiście nie dosłownie. To, co je najbardziej interesowało to mojaosoba. Na Połówka spojrzały raz i to im wystarczyło [podejrzewam, że to byłyosły płci męskiej]. Lgnęły do mnie, wtulając się w moje głaszczące je ręce inie chciały pozwolić mi odejść. A mnie oczywiście nie trzeba było siłą przynich zatrzymywać.

  

Jeden z nich, szary i duży, dziwnieprzypominał mi bajkowego stwora, Alfa. Mniejszy kojarzył mi się tylko iwyłącznie z osłem. Obydwa w równym stopniu domagały się mojej uwagi, a jeśliktóremuś z nich poświęciłam więcej mojego czasu, jego konkurent natychmiastkarał go uszczypnięciem bądź ugryzieniem. Kilkakrotnie próbowaliśmy opuścić jei wsiąść do auta, ale za każdym razem biegły za nami, śmiesznie wymachującuszami i domagając się kolejnej porcji pieszczot. Zabawne te osły. Przezabawne.

  

Zanim wyjechaliśmy z wioski, udaliśmy sięjeszcze na małą sesje fotograficzną pobliskich dolmenów. Niestety dostęp donich był ograniczony. Znów straszyły ogrodzenia i  tabliczki o złowrogich i żądnych krwi bykach.Do tego stopnia, że w oddali Połówek dopatrzył się sprytnie zakamuflowanegorogatego buhaja, albo kilku kamieni bykopodobnych [niestety nie rozwikłaliśmytej zagadki]. Przezornie udaliśmy się do domu, uznając, iż mamy jużwystarczająco dużo wrażeń.

 

27 komentarzy:

  1. Takie zakątki mają swój nieodparty i niepowtarzalny urok. Pamiętają wspaniałe historie, choć dziś, w czasach świetności królestwa zwanego komercją, nie pamiętają o nich nawet książki. To smutne, bo nawet jeśli po ogromnych niegdyś twierdzach, dziś pozostały jedynie skromne, zrujnowane ściany (i to w szczątkowych ilościach), to jednak jest to kawał historii ludzkości, cywilizacji, która sama doprowadza się do destrukcji. Trzeba pamiętać i walczyć o pamięć tych miejsc.

    OdpowiedzUsuń
  2. Grasujące byki, stada owiec, przymilne osiołki, to naprawdę był udany wyjazd :-) Co tam kawałek ściany, w końcu nie zawsze to on jest najważniejszy :-)Sciskam mocno i zazdroszczę (jak zwykle) zielonej trawy :-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Osiołek Alf - bezcenne :D A te zdjęcia ruin pobudzają do myślenia i wyobrażania sobie jak to wyglądało w rzeczywistości

    OdpowiedzUsuń
  4. Bardzo mi się podoba ta kompozycja ruin i zieleni na tym zdjęciu gdzieś pośrodku, a owieczki rzeczywiście dość czyste ;) Wygląda na to, że w charakterze pamiątek zostają Ci też siniaki i zadrapania, oby obeszło się bez szwów, pozdrawiam ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Mamy teraz na polach takie same owieczki;)Przy okazji zwiedzania nie tak dawno ostatniego pokazanego przeze mnie zamku,odwiedzilam Lochmaben Castlehttp://www.undiscoveredscotland.co.uk/lochmaben/lochmabencastle/index.htmlaz trudno uwierzyc,ze kiedys byl to zamek tetniacy zyciem.I tak to juz jest,ze jedne zachowuja sie w lepszej kondycji ,inne nie.A osiolki przeurocze:)

    OdpowiedzUsuń
  6. Tee, a gdzie dalsza część Mediolanu? Gdzie San Siro się pytam, hę?

    OdpowiedzUsuń
  7. Przepiekne zdjecia!!!Masz niesamowita pasje Taitko i tego mozna ci zazdroscic!! Pozdrawiam po dluzszej przerwie ;)

    OdpowiedzUsuń
  8. Owieczki takie bialutkie i czyściutkie, że ma się chęć zapytać, czy poddane były kąpieli przed sesją? :) Gwarantuję, że osiołki płci męskiej były i gdybyś została na dłużej to zaproponowałyby Ci przyłączenie się do ich stada. Tylko nie wiem, czy trawa, nawet ta najbardziej zielona i soczysta wystarczyłaby Ci do życia? :pTo na tyle w kwestiach zoologicznych... Patrzyłam an fotki zamku, co ja mówię przerażającej kamiennej ściany i pomyślałam sobie, że kiedyś tamto miejsce tętniło życiem, było świadkiem narodzin, śmierci, miłości, nienawiści, walk przegranych i zwycięskich, było schronieniem, azylem, domem... A dzisiaj to jedynie strasząca ruina, której nawet książki poświęcają najwyżej kilka linijek... Smutne to trochę...

    OdpowiedzUsuń
  9. promyczek83@op.pl27 kwietnia 2009 19:52

    Te pupy owieczek są boskie hehehe

    OdpowiedzUsuń
  10. Pupy jak pupy, zbereźnico, ale jak się fajnie do siebie przytulają :))

    OdpowiedzUsuń
  11. Przyłączenie się do stada w celu pełnienia funkcji oślicy? Dziękuję, ale nie skorzystam ;) Owszem, uwielbiam zwierzęta, ale nie jestem aż taką sadomasochistką ;) Poza tym nie jestem wegetarianką, więc trawa by mi nie wystarczyła ;)

    OdpowiedzUsuń
  12. No naaaareeeszcie żeś się pojawiła! :)) Zaraz lecę poczytać, co Cię powstrzymywało przed zaglądaniem na własnego bloga ;)

    OdpowiedzUsuń
  13. Cierpliwości kolego ;) Mediolan będzie, a jakże, ale nie SS ;) Ale o tym więcej w mailu ;)

    OdpowiedzUsuń
  14. Po pierwsze: nie takie same, bo Twoje są szkockie ;) Po drugie: nie zamieściłaś relacji z Lochmaben Castle i jeszcze masz czelność się tym chwalić? ;) Po trzecie: to wszystko wina Cromwella ;) Powysadzał wszystkie irlandzkie zamki ;)

    OdpowiedzUsuń
  15. Aż tak hardcorowo jeszcze nie było. Co prawda przelałam trochę krwi w trakcie pokonywania ogrodzenia dzielącego mnie od pewnych niesamowicie pięknie usytuowanych ruin, ale widoki w pełni zrekompensowały mi doznane szkody :)

    OdpowiedzUsuń
  16. Prawda, że wygląda jak Alf?? :))

    OdpowiedzUsuń
  17. Trudno się z Tobą nie zgodzić, koleżanko :)A ja pozdrawiam serdecznie i zazdroszczę [jak zawsze] góry śniegu ;)

    OdpowiedzUsuń
  18. Racja, Kamilko. Inna sprawa, że na Zielonej Wyspie jest tyle tych wszystkich ruin zamków, opactw i megalitów, że zwyczajnie nie ma możliwości opisania wszystkich. A szkoda, bo z chęcią nabyłabym taki wypasiony przewodnik :)

    OdpowiedzUsuń
  19. Az Ci zazdroszcze tych wszystkich wypadow. Ja zdecydowanie za malo jezdze i zwiedzam, ciagly brak czasu :( Musze jednak w najblizszym czsie wybyc gdizes, bo w przeciwnym razie zwariuje :)pozdrawiam mgoraco :)

    OdpowiedzUsuń
  20. Taitko, jak zwykle pięknie to wszystko opisałaś, a Twój Połówek obfotografował. Patrząc na te osiołki, ręce same się do nich wyciągają, do tych grzywek zalotnych i sierści na pewno milutkiej w dotyku i głos pewnie też jakiś wydawały. Może czekały na jakiś przysmak ? Piękna jest ta Twoja ukochana Irlandia, cała jest piękna, choćby tylko trawa zielona i puszyste osiołki, a to już wystarczy aby się nią zachwycać, jej świeżością i prostym pięknem natury.Pozdrawiam serdecznie. :)))

    OdpowiedzUsuń
  21. Wypraszam sobie, Rozyno ;) Ja też fotografowałam! Połówek miał swój aparat, a ja swój :) A co do reszty - zgadzam się :)

    OdpowiedzUsuń
  22. Lauro, ja również nie cierpię na nadmiar czasu. Inna sprawa, że Ty masz zupełnie inną sytuację. Zdecydowanie łatwiej podróżować, kiedy nie ma się dzieci ;) Poza tym ja nie wyobrażam sobie życia bez zwiedzania. Pozdrawiam serdecznie i ściskam :)

    OdpowiedzUsuń
  23. lawenda_85@vp.pl29 kwietnia 2009 20:06

    To bierz się do pracy i pisz, kochana. Kto jak nie ty? Masz do tego smykałkę. Piszesz ciekawie, widzisz więcej niż inni, lubisz to, co robisz. Mam nadzieję, że kiedyś pojadę do Irlandii z przewodnikiem pt. Dróżkami Taity :)Kama.

    OdpowiedzUsuń
  24. Fajny reportaz, moze wydasz przewodnik z takich zapomnianych miejsc.

    OdpowiedzUsuń
  25. ~nemeziss82@autograf.pl6 maja 2009 11:09

    Jak bedziesz pisac te przewodnik to zmien tegoi polowka bo jakos infantylnie brzmi, ok?

    OdpowiedzUsuń
  26. Świetna stronka.Wpadam tu co jakiś czas by poszukać natchnienia i pomysłu na następną wycieczkę. Chociaż sam preferuję rower do odkrywania pozaprzewodnikowych uroczych miejsc to jednak pogoda rzadko dostosowuje się do moich terminów. Cóż , Irlandia.

    OdpowiedzUsuń
  27. Niestety, Irlandia ma to do siebie, że lubi sobie kpić z naszych planów podróżniczych. I ja się nieraz rozczarowałam, kiedy zamiast planowanej, pięknej pogody budził mnie deszcz. Dziękuję za słowa uznania.

    OdpowiedzUsuń