sobota, 7 czerwca 2008

Powerscourt

O pięknie hrabstwa Wicklow słyszałam już dawno temu. To właśnie na jego terenie znajduje się kilka ciekawych obiektów, w tym m.in. neoklasycystyczna rezydencja Powerscourt, przyciągająca turystów głównie za sprawą swych starannie wypielęgnowanych ogrodów. Mimo iż wyprawę do tego hrabstwa mieliśmy w planach już dawno temu, specjalnie odkładaliśmy ją w czasie. Czekaliśmy na nadejście cieplejszej pory roku. Tego typu rezydencje najlepiej odwiedzać wiosną bądź latem. Tylko wówczas można podziwiać niesamowitą intensywność barw i czerpać ciepło z promieni słonecznych.

 

Tegoroczny maj był wyjątkowo piękny na Zielonej Wyspie. Sprzyjające warunki atmosferyczne sprawiły, iż krajobraz szybko się zazielenił oszałamiając przy tym bujnością listowia. Szare i ponure konary drzew, przypominające o minionej zimie, wreszcie przestały straszyć.


     


Do naszego celu, Enniskerry, docieramy o poranku. Kupujemy bilety, wjeżdżamy na teren rezydencji i zostawiamy samochód na parkingu znajdującym się nieopodal pól golfowych. Jeszcze będąc w aucie wiedziałam, że przyjazd tutaj to była dobra decyzja. Zauroczył mnie tamtejszy górzysty krajobraz. Poczułam się jak w domu. Żyjąc dwa lata w raczej niczym nie wyróżniającym się, równinnym regionie Irlandii, stęskniłam się za morskimi i górskimi widokami, do których mam szczególną słabość.


  

  

Już na pierwszy rzut oka widać, że posiadłość Powerscourt należy do często odwiedzanych miejsc. Mimo że jest dość wczesna godzina, na parkingu nie brakuje samochodów. W momencie naszego przyjazdu przybywają też dwa załadowane autokary. Jeden zawiera turystów francuskojęzycznych, ze Szwajcarii bodajże, drugi natomiast Niemców.


  


Powerscourt mimo że lata świetności ma już dawno za sobą, ciągle stanowi symbol zamożności i potęgi szlachty angloirlandzkiej. Niektórzy z jej przedstawicieli rzadko odwiedzali wyspę, ale byli też tacy, którzy posunęli się do (dosłownego) przenoszenia gór, aby uzyskać wymarzony pejzaż.


    


Wybór Enniskerry na wzniesienie pięknej posiadłości jest w moim odczuciu zupełnie uzasadniony. Po raz kolejny przekonuję się o tym, stojąc na najwyższym tarasie posiadłości i podziwiając rozpościerająca się przede mną panoramę. W oddali, nad okolicznymi terenami wiejskimi dumnie wznosi się góra zwana Wielką Głową Cukru.


   

  

Swój spacer rozpoczynamy od zapoznania się z piękną mozaiką chodnikową przedstawiającą wizerunki planet. Strome tarasy tej posiadłości to dzieło Daniela Robertsona, który podróżując taczką od jednego punktu widokowego do drugiego, dodawał sobie inspiracji popijając sherry. Może alkohol faktycznie ma zgubne skutki, ale w tym wypadku procenty dały korzystny efekt ;)


    


Opuszczamy taras i udajemy się do znajdującej się pośród drzew Pepperpot Tower, małej wieżyczki, zachęcającej do wspięcia się na jej szczyt. Korzystamy z okazji i wchodzimy po schodkach, by po chwili móc podziwiać leśne krajobrazy. Robimy kilka pamiątkowych fotek i ruszamy w trasę. Świeże powietrze i wesoły śpiew ptaków umilają nam spacer. Co jakiś czas przystaję, by uchwycić piękno mijanych rododendronów i azalii.


     


Kiedy docieramy do Japanese Gardens, czuję się jak ryba w wodzie. Pełno tutaj różnych gatunków roślinności stanowiących raj dla moich oczu. Wśród prawdziwej mozaiki intensywnych barw znajdują się typowe elementy ogrodów japońskich: mostki i subtelne świątynie. Ta część ogrodów skupia zdecydowanie największą ilość znajdujących się w nich turystów.


    


Docieramy do kolejnego punktu, jakim jest Jeziorko Trytona i tryskająca z niego fontanna.  To właśnie z tego miejsca rezydencja Powerscourt nabiera najbardziej dostojnego wyglądu. Pięknie się prezentuje, lepiej niż rankiem, gdyż teraz niebo przybrało delikatny odcień błękitu. Rano zaś było blade i anemiczne, a szkoda, bo w zestawieniu z zielenią drzew i pól dałoby uroczy efekt. Trochę sobie na nie ponarzekałam, bo przez tę jego anemiczność moje fotki tracą na urodzie. Są jakieś takie bezpłciowe, pozbawione wyrazistości i soczystych kolorów. Trudno. Nie można sobie zamówić pogody.


    


Ścieżka prowadzi nas na malowniczo usytuowany pagórek, na którym znajduje się cmentarz zwierząt. Wśród zieleni i szumu drzew spoczywają ukochane czworonogi dawnych mieszkańców rezydencji. Cmentarzyk ma małe rozmiary, zawiera ponad dwadzieścia płyt upamiętniających przeróżne czworonogi. W ziemi pogrzebane są głównie pieski, będące niegdyś wiernymi kompanami swych panów wyruszających na polowania. Ku mojemu zdziwieniu, natrafiam też na nagrobki kuców szetlandzkich, a nawet krów, które w podzięce za ilość dostarczonego mleka, pośmiertnie zostały nagrodzone pochlebną tablicą nagrobną.


     


Jeszcze jakiś czas spacerujemy w ogrodach, a następnie udajemy się do wnętrza rezydencji, by zapoznać się ze skromną ekspozycją i materiałami audiowizualnymi. Niestety, musiałam się lekko rozczarować. Z dawnego przepychu i bogato zdobionych sal nie pozostało praktycznie nic. Wszystko zostało strawione przez pożar, który wybuchł w rezydencji kilkadziesiąt lat temu. Wnętrze wręcz razi mnie swoją nagością i surowym stanem. Bardzo słabo wypada w porównaniu z tym, co znajduje się na zewnątrz. Żal, że nie udało się okiełznać płomieni. Jestem pewna, że w latach świetności pałacyk był cudowny. Jakiś czas temu zwiedzałam podobną posiadłość – Emo i muszę przyznać, że do dziś pozostaję pod wrażeniem wyszukanego smaku tamtejszych pomieszczeń. Powerscourt, odarte ze swego bogactwa wewnętrznego, musi nadrabiać pięknymi ogrodami. Kolejne rozczarowanie rodzi się w momencie, kiedy docieramy na piętro rezydencji - znajdujemy tam mały wachlarzyk przeróżnych sklepów, które jednak nie budzą naszego zainteresowania. Sklepów to ja się tam nie spodziewałam… Jakoś nijak mają się do tej posiadłości. 


   


Upał daje się nam we znaki, wnętrze rezydencji jest duszne i wypełnione turystami, opuszczamy je więc czym prędzej. Kupujemy smaczne lody dla ochłody, a następnie udajemy się do auta, które zdążyło się już potwornie nagrzać i przypomina piekło na czterech kółkach. Naszym kolejnym celem jest Powerscourt Waterfall, wodospad oddalony od rezydencji o jakieś 5 km. Szybko docieramy na miejsce. Wysiadamy z auta i podziwiamy kaskadę. Robi wrażenie. Mierzy 130m i jest najdłuższym irlandzkim wodospadem. Choć miejsce jest urocze, to jednak we znaki dają się tłumy turystów. Wszędzie Polacy. Aż trudno uwierzyć, że jesteśmy w Irlandii. W normalnych warunkach pewnie zostalibyśmy dłużej, ale ze względu na męczące tłumy postanawiamy opuścić to miejsce. Ciężko znaleźć wolny kawałek ziemi, wszędzie ludzie. Opalają się, grillują, grają w piłkę, urządzają sobie piknik, spacerują, a przy tym przekrzykują się…


  


My postanawiamy udać się do Glendalough w nadziei, że może tam będzie mniej ludzi. Jednak to, co zastajemy na miejscu przechodzi nasze wszelkie oczekiwania. Nie sposób dostać się do centrum informacyjnego, bo miasteczko jest po prostu przepełnione!  Żaden parking nie jest wolny, a wszelkie możliwe miejsca zostały zajęte przez samochody. Ludzie parkują dosłownie w każdym miejscu, nawet na poboczach drogi, nie zważając przy tym na dwie ciągłe linie i ostrzeżenia: „Clamping in operation”. Glendalough jest potwornie zatłoczone, co czyni je strasznie uciążliwym i przyczynia się do gigantycznych korków. Piękna pogoda i malownicze okolice przywiodły tu tłumy, które nie sposób było pomieścić. Tracimy ponad godzinę krążąc po parkingach w poszukiwaniu wolnego miejsca. W końcu, za przykładem wielu innych zrezygnowanych kierowców, dajemy sobie spokój i udajemy się w drogę powrotną, którą w dużej mierze przesypiam znużona upałem…