niedziela, 19 października 2008

Echa irlandzkiej recesji

Ostatnio coraz częściej mówi się o kryzysie gospodarczym,który już jakiś czas temu dotknął Irlandię. Temat ten systematycznie - niemalżecodziennie - przewija się w irlandzkich mediach. O kryzysie mówi się wpopularnych stacjach radiowych, słucha w dziennikach telewizyjnych i czyta wirlandzkiej prasie. Częstotliwość, z jaką porusza się ten temat, jest tak duża,iż człowiek siłą rzeczy – chcąc czy też nie chcąc – zmuszony jest do refleksjina temat sytuacji ekonomicznej Zielonej Wyspy. Recesja nie jest już tylkosennym koszmarem emigrantów. Czy się to nam podoba, czy też nie –  kryzys dotknął także ten kraj. Recesja stałasię faktem. Stała się też swego rodzaju plagą, która błyskawicznie zataczacoraz większe kręgi i bezlitośnie powiększa kolekcję swoich ofiar.

Czemu mowa o sennym koszmarze emigrantów? Z prostejprzyczyny. Emigranci należą do tej grupy, która jest najbardziej narażona nanegatywne skutki recesji. Nie wszyscy, to oczywiste, ale spora część osób,które przywiodło tu pragnienie lepszego życia, już zdążyła odczuć pierwszeminusy kryzysu gospodarczego. Część emigrantów zdecydowała się opuścić ZielonąWyspę niedługo po tym, jak echo recesji odbiło się w sektorze budowlanym. Wbranży tej – jak powszechnie wiadomo – znalazło zatrudnienie mnóstwo Polaków.  Jako że echo to było dość potężne,budownictwo mocno przystopowało i posypały się zwolnienia. Nagle zmniejszyłosię zapotrzebowanie na usługi, a ekipy budowlańców musiały przełknąć gorzkąpigułkę, którą zaserwowała im brutalna rzeczywistość. Jeszcze do niedawnarozchwytywani pracownicy budowlani coraz częściej zaczęli być odprawiani zkwitkiem. Zmniejszył się popyt, zmniejszyła się liczba intratnych kontraktów.Zwiększyła się ilość bezrobotnych budowlańców. Część z nich zrozumiała, że ich5 minut minęło bezpowrotnie. Nie czekając na dalsze niespodzianki losu,spakowali swój dobytek i wyruszyli w cztery strony tego świata. Sentymentalnioptymiści obrali dobrze im znany kierunek – Polskę. Ci bardziej pesymistyczni,ewentualnie realnie spoglądający na życie, nie liczyli na kolejny „cud nadWisłą”. Z przekonaniem, iż ojczyzna nie zaspokoi ich oczekiwań, gdyż niezastaną tam obiecywanej „drugiej Irlandii”, postanowili nie zbaczać zemigranckiej ścieżki. Ta zaprowadziła ich zaś do sąsiednich bądź bardziejoddalonych krajów. I tu urywa się ich historia. Czy dobrze wybrali? Czyzbłądzili? Dowiedzą się za jakiś czas.

Plagi mają to do siebie, że nie kierują się żadnymiwzględami. Nie robią wyjątków i nie traktują ulgowo. Sieją żniwo tam, gdziezapragną, nie patrząc na to, czy właśnie mają do czynienia z rodzajem ludzkimkoloru białego, czarnego, czy żółtego. Recesyjna plaga dała się więc we znakitakże autochtonom. Narzekające głosy coraz częściej dobiegają z irlandzkichśrodowisk. Powody do narzekania są różne. Ci, którzy są w trakcie budowy domu inie są mieszkańcami dużych miast, stanęli twarzą w twarz z nowym problemem –brakiem wykwalifikowanych fachowców. W ich małych wioseczkach i mieścinachcoraz gorzej znaleźć dobrego budowlańca. Już chyba łatwiej trafić na Leprechauna.W obliczu zaistniałej sytuacji moi znajomi zmuszeni są codziennie przemierzaćdystans 80 kmdzielący ich od miejsca zamieszkania murarza, który zdecydował się pracować dlanich. Facet to niezbyt sympatyczny alkoholik, ale ponoć jest dobry w swoimfachu. Chcąc jak najszybciej ukończyć budowę domu, moi znajomi muszą zadowolićsię osobą tego wschodnioeuropejskiego procentolubnego przybysza. Nie mająwyboru. Tracą ponad dwie godziny przywożąc go i odwożąc do domu.

Po podwyżkach cen paliwa i żywności, zdrożały też inneusługi. Osoby, które wcześniej miały zwyczaj robić zakupy bez sprawdzania cen,zaczęły powoli zmieniać swoje postępowanie. Odnotowano kilkuprocentowy spadeksprzedaży w supermarketach. Irlandzkie giganty zmuszone zostały przystąpić dowzmożonej konkurencji. Rodzime firmy, jak i te zagraniczne zaczęły ścigać się wpromocyjnych ofertach. Niektóre koncerny zaczęły nawet uciekać się do – uchodzącejza brzydką formę konkurencji – reklamy porównawczej. A wszystko to w walce oklienta. Sieci sklepów, działające w myśl zasady „klient nasz pan”, poczęły regularnie obniżać ceny wieluproduktów. Dunnes Stores, widząc poważnych konkurentów w Aldim i Lidlu, wyszedłnaprzeciw oczekiwaniom klientów. Przyjął strategię, która jeszcze jakiś czastemu była rzadko stosowana – coraz częściej udziela sporych [nawet 25%] obniżekna dane produkty. O toczącej się bitwie o klienta nie zapomniało tez Tesco, Superquinnczy mniej licząca się Centra. Sytuacja, jakkolwiek nieciekawa dla właścicielitych sieci, przynosi wiele korzyści klientom. Oferty typu „20% off” i „buy 1get 1 free” pozwalają zaoszczędzić przeciętnemu  obywatelowi kilkanaście euro każdorazowo.Sama, jako wierna klientka dwóch z wymienionych sieci, jestem co jakiś czaszasypywana kuponami uprawniającymi mnie do zniżek bądź darmowych zakupów. Bodobry klient to wierny klient, szczególnie taki, który dużo wydaje. Siecisklepowe doskonale zdają sobie sprawę, iż w obecnych czasach każdy klient jestna wagę złota, toteż nie skąpią mu obniżek i bonusów. A te są wprostproporcjonalne do „zasług” klienta. Proste? Proste! Nie ma to jak układ opartyna symbiozie.

To nie koniec walki o klienta. To dopiero jej początek. Arecesja? Cóż… recesja ma się dobrze. Stoi sobie w bezpiecznej odległości, nauboczu, zaciera ręce i ze złośliwym uśmieszkiem i rosnącą satysfakcją przyglądasię przebiegowi burzliwej walki, którą sama wywołała.