piątek, 24 października 2008

Skerries

Ponoć istnieje miłość od pierwszegowejrzenia. Ponoć należy ona do tych najbardziej namiętnych i niezapomnianychprzeżyć. Ponoć można pokochać kogoś nie znając go, a jedynie opierając się nawrażeniach wzrokowych. Nie wiem. Nigdy nikogo w ten sposób nie pokochałam.Zdarzyło mi się natomiast doświadczyć tego uczucia w stosunku do pięknychmiejsc. Czasem wystarczy postawić stopę na obcej ziemi, by poczuć sympatię dodanego miejsca i by za jego sprawą przeżyć wspaniałe chwile. Są takie zakątkina Zielonej Wyspie, które są dla mnie wyjątkowe i do których zawsze z chęciąpowracam. Nie tylko pamięcią, lecz przede wszystkim poprzez fizyczną obecność.Do grupy takich miejsc dołączyło Skerries. Stało się to całkiem przypadkowo,całkiem niedawno. Przykład tej rybackiej mieściny uświadomił mi, że czasemwarto dać się ponieść chwili – zadziałać pod wpływem impulsu i oddać się w ręceprzypadku.


 


Nie planowaliśmy tej wycieczki. Naszeurlopowe plany były ściśle określone i w zupełności poświęcone IrlandiiPółnocnej. Żeby się jednak do niej dostać trzeba było jechać drogą, któraostatecznie zaprowadziła nas do Skerries. Przemierzając tę trasę, dostrzegliśmyw pewnym momencie znak informujący o pobliskim zamku. Jak się później okazało,chodziło o Ardgillan Castle. Nasze zamiłowanie do tego typu budowli wzięłogórę. Niczym ćmy ślepo lecące do światła, ruszyliśmy w stronę zamku. Niestety.Sobotnie poranki nie sprzyjają wczesnym otwarciom atrakcji turystycznych. Wobliczu półgodzinnego oczekiwania na otwarcie zamkowych bram decydujemy sięjechać dalej. Tym sposobem docieramy do Skerries.


  


Kiedy zauważam morze, mam ochotę piszczeć iskakać z radości. Kocham morze. Odkąd pamiętam, zawsze marzyłam o przytulnymdomku nad wodą. Z tarasem i oszkloną werandą koniecznie. Do dziś marzę oposiłkach spożywanych na tarasie z widokiem na błękitne morze, o wdychaniuporannego morskiego powietrza, o rozkoszowaniu się błękitem tafli wody iwsłuchiwaniu w śpiew ptaków. O spacerowaniu bosymi stopami po cieplutkimpiasku. Morze zawsze budziło we mnie respekt i podziw. Drzemiące w nim siłyprzypominają mi o jego potędze i bezbronności człowieka wobec żywiołu.


  


W Skerries odnajduję to, co uwielbiam –urocze widoki, czyste powietrze, przytulne zakątki i klimat. Klimat, któregotak często brak w dużych miastach. Cudownie słoneczna pogoda nastraja mniewyjątkowo pozytywnie. Podczas, gdy mój półprzytomny facet drzemie w samochodzie(biedak źle znosi wczesne pobudki i krótki sen), ja eksploruję to uroczemiasteczko. Przemierzam jego uliczki, fotografuję zabytki i cieszę się każdąminutą spędzoną tutaj.


  


Spaceruję nad brzegiem morza, mijam pana zpsem, który wita mnie porannym „Morning!”, co zawsze działa na mnie niczymautomatyczny wyzwalacz uśmiechu. Za to właśnie lubię Irlandczyków i małemiasteczka. Za to, że nie mają oporów, by uśmiechnąć się do obcej osoby iprzywitać się z nią. Mały gest, a cieszy. Niech nikt mi nie mówi, że metropoliewypełnione niekończącą się i WIECZNIE gdzieś spieszącą się masą ludzi,przerastają małe miasteczka. Nie w moim odczuciu. Dziękuję Bogu, że nieskrzywdził świata dzieląc go tylko i wyłącznie na duże miasta.


  


Przechadzając się uliczkami Skerries,dostrzegam w oddali uroczy wiatrak. Koniecznie chcę dotrzeć w tamto miejsce. Samaraczej się tam nie zapuszczę, obieram więc kierunek „parking”, gdzie stacjonujeŚpiący Królewicz (czyt: Mój Połówek). Kiedy z językiem na brodzie dobiegam domety, brutalnie wybudzam Królewicza ze snu po to tylko, by zalać go potokiemsłów. Gorączkowo wyrzucam z siebie wyrazy pozbawione ładu i składu: że centrummiasteczka, że wiatraki, że ja muszę tam jechać, że natychmiast, że jak mnietam nie zabierze, to zaraz zrobię sajgon na parkingu [żartowałam]. Ociągającsię, biedak przystaje na moją propozycję i jedziemy w poszukiwaniu wiatraków.Nie żeby z nimi walczyć jak Don Kichot, ale tak zwyczajnie dotknąć, pomacać,kulturalnie pozwiedzać. Nie mogąc liczyć na Rosynanta, rumaka Don Kichota,muszą nam wystarczyć konie mechaniczne naszego czterokołowca.


  


Pomysł dotarcia do wiatraków okazuje sięstrzałem w dziesiątkę. Przewodnik zabiera nas w podróż do świata młynarzy.Zapoznajemy się z urządzeniami używanymi dawniej do produkcji mąki, poznajemymechanizmy działania wiatraków, a także wnętrze jednego z nich. Z reguły nielubię zwiedzania w towarzystwie przewodnika, ale tym razem nie przeszkadza mijego obecność. Pan okazuje się dla mnie wyjątkowo łaskawy. Nie wiedząc ozakazie robienia zdjęć w muzeum, fotografuję poszczególne pomieszczenia. Kiedyw końcu dostrzegam zakaz, robi mi się głupio. Nie słysząc jednak sprzeciwu zestrony przewodnika, czuję się upoważniona do fotografowania. Uwieczniam teżpejzaże - niezbyt często mam okazję oglądać w Irlandii tak malownicze wiatraki.Takie rzeczy to w Holandii, a nie tutaj.


  


Po zakończeniu oprowadzania, udajemy się dosklepiku z rękodziełem. Piękne są te produkty wykonane wprawnymi rękomautalentowanych osób. Podziwiam je, ale nie decyduję się na kupno – ceny lekkoodstraszają. Zbliżając się do wyjścia, natrafiam na małą wystawę sztukidziecięcej. Przystaję koło obrazów oniemiała ich pięknem i talentem dzieciaków.Patrząc na nie ciężko jest uwierzyć, że namalowała je dziecięca, kilkuletniaręka. Przyznam uczciwie, że też kiedyś brałam udział w jakimś tam konkursiemalarskim dla dzieci, dostałam nawet wyróżnienie, ale chyba raczej nie byłabymw stanie namalować tak pięknych obrazów. Rosną nam talenty, oby tylko się niezmarnowały.


  


Kierując się w stronę parkingu,przechodzimy przez lokalny ryneczek farmerski, gdzie zaopatrzyć można się wprzeróżne smakołyki począwszy od dorodnych owoców i warzyw, aż po pysznewypieki. Znajdują się tu także ręcznie robione kolczyki. Jako ich fanatyczkadopadam stoiska z kolczykami w przeróżnych barwach i spędzam tam mnóstwo czasu,dumając nad rozwiązaniem mojego odwiecznego problemu: „Które kupić?”.Najchętniej zaopatrzyłabym się we wszystkie, ale to nie wchodzi w grę. Facecimają to do siebie, że są bezużyteczni w takich sytuacjach, więc nawet nie pytamPołówka o jego zdanie. On zresztą i tak jest zbyt zajęty nabijaniem się zemnie. Pochłonięty rozmową z właścicielką kolczykowego królestwa, nie zwraca namnie większej uwagi. Z wielkim bólem wybieram więc kilka par i z jeszczewiększym uśmiechem odbieram je od sprzedającej. Kupujemy też pyszne drożdżówki,które konsumujemy w aucie – jedne z najlepszych, jakie kiedykolwiek jadłam!Całą drogę w samochodzie gapię się w moje najnowsze kolczykowe nabytki, cieszącsię przy tym, jak dziecko z lizaka. Albo nawet jeszcze bardziej!


  


Te kilka godzin spędzone w Skerrieszapisały się w mojej pamięci jako prawdziwe chwile szczęścia. Do dziś wspominamje z wielkim uśmiechem na twarzy. Już dawno nic nie sprawiło mi takiej radości,jak ten – pozornie błahy – czas spędzony w tym uroczym miasteczku. Nawet czek zpokaźną kwotą nie jest w stanie równać się z tymi beztroskimi chwilamispędzonymi w towarzystwie ukochanego i cieplutkich promieni słonecznych.

 

Szczęście różne nosi imiona. W tymprzypadku nazywało się Skerries.