poniedziałek, 6 czerwca 2011

Moneygall - rodzinna wioska przodków Obamy



Moneygall. Maleńka wioska leżąca praktycznie na granicy rozdzielającej hrabstwa Offaly i Tipperary. Kościół, szkoła, dwa puby i garść sklepów, które można policzyć na palcach jednej ręki. Jeszcze do niedawna mało kto słyszał o tej wiosce. Nawet niektórzy Irlandczycy nie wiedzieli, że w ich kraju istnieje taka osada. Dziś nazwa Moneygall przechodzi z ust do ust. Obiegła już wiele krajów świata. I nadal leci napędzana siłą mass mediów. A wszystko dzięki niedawnej wizycie prezydenta Baracka Obamy i jego małżonki.


 


Dwudziestego trzeciego maja dwutysięcznego jedenastego roku chyba już na zawsze zapisze się w historii Moneygall. To właśnie wtedy oczy praktycznie całej Irlandii zwróciły się w stronę tej niewielkiej irlandzkiej wioski. Prezydent USA zaszczycił Moneygall swoją wizytą. Przyjechał tu, by odwiedzić rodzinny dom i wioskę swojego pra, pra, pradziadka ze strony matki.


 


Dom Falmoutha Kearney, przodka Obamy, który w 1850 roku w wieku 19 lat wyemigrował do Nowego Jorku, stoi przy Main Street. Od kilku miesięcy jest pusty - to właśnie wtedy wyprowadzili się ostatni lokatorzy. Niewielki i skromny dom był regularnie wynajmowany od 1950 roku. Jego stan pozostawia wiele do życzenia, ale właściciel budynku i tak jest szczęśliwy, że konstrukcja przetrwała do naszych czasów.


  dom Falmoutha Kearney


Obama miał szczęście stanąć oko w oko z domem swoich antenatów. Tego szczęścia zabrakło innemu prezydentowi USA o irlandzkich korzeniach. Kiedy w 1984 roku Regan zawitał do Ballyporeen, zobaczył tylko ruiny budynku, w którym niegdyś mieszkali jego przodkowie. Obamie pokazano namacalną konstrukcję - dom, który nie oferuje wygód, ale ciągle nadaje się do użytku. Dom, który stoi na głównej ulicy wioski i przypomina wszystkim niedowiarkom, że "american dream comes true". Amerykański sen spełnia się. Przynajmniej czasami.


 


Mieszkańcy wioski stosunkowo późno dowiedzieli się o koneksjach łączących Moneygall i Obamę. Właściciel domu przodków prezydenta zapoznał się z całą historią dopiero w 2009 roku. Henry Healy, krewny Baracka w ósmym pokoleniu (lub - jak mawiają Irlandczycy - ósmy kuzyn), żartobliwie określany jako "Henryk VIII", odkrył swoje nietypowe powinowactwo dwa lata wcześniej.


 


Życie w Moneygall musiało być nudne. Nic zatem dziwnego, że świat mieszkańców wioski został przewrócony do góry nogami, kiedy dotarła do nich wiadomość o zbliżającej się prezydenckiej wizycie. Frenetyczne przygotowania dały zadowalający rezultat.


 


Moneygall jest idealnie wymuskane. Na ulicy nie ma ani jednego papierka, na parapetach donice z kwiatami, świeżo odmalowane fasady domów. Zużyto na to 3.500 litrów farby. Wioska jest oazą czystości. Spokojnie mogłaby startować w Tidy Towns competitions. I wcale bym się nie zdziwiła gdyby zgarnęła złoty medal.


 


Setka irlandzkich i amerykańskich flag, równomiernie łopocząca na wietrze, zdobi główną ulicę wioski. Jak na tak małą miejscowość jest tu dość dużo ludzi na ulicy. Spacerują z kamerami i aparatami w rękach. W trzech miejscach są największe skupiska ludzi.


 


Punkt pierwszy - Pub Ollie Hayes. To tu parę lat temu zebrali się mieszkańcy wioski, by oglądać zaprzysiężenie Obamy na urząd w Białym Domu. I to tu 23/05/2011 pojawiła się prezydencka para, by gromkim "slainte!" wznieść toast i wypić Guinnessa. Pub pęka w szwach. Nawet nie próbuję się przepychać, by bliżej przyjrzeć się jego wystrojowi.


 


Punkt drugi - dom przodków Obamy. Tu praktycznie cały czas ktoś kręci się przy pamiątkowej tablicy. Przed drzwiami do domu ustawiają się ludzie. Poza, uśmiech, pstryk - jest zdjęcie. Odchodzą jedni, przychodzą drudzy. I tak cały czas.


 


Punkt trzeci - J. Collison's shop. Niewielki sklepik z pamiątkami. Wchodzę do środka, bo lubię tego typu zakątki. Małe wnętrze wypełnione jest do granic możliwości - nie tylko towarem, ale także ludźmi. Ekspedientka uwija się jak w ukropie. A ja czuję się jak słoń w składzie porcelany. Boję się ruszyć, by nie strącić z półki jakiegoś kruchego cudeńka.


 


Nie udaje mi się obejrzeć całego towaru. Wybieram to, co chcę i nawet nie podchodzę do lady. Pieniądze podaję z daleka wyciągniętą ręką. Z ulgą wychodzę na zewnątrz i przyglądam się stojakowi z widokówkami. Jestem pozytywnie zaskoczona, że cena kartek wynosi tylko 50 centów. Fair play to you, Ma'am - myślę sobie. Na sporej części widokówek widnieje uśmiechnięte oblicze Obamy. Wygląda na to, że od maja 2011 roku Irlandia ma nowy symbol.


 


Fajnie i ładnie to wszystko prezentuje się z punktu widzenia turysty. Zastanawiam się, jak tę nową sytuację odbierają mieszkańcy wioski: jak spoglądają na napływ turystów i nagłe zainteresowanie ich miejscowością. Jednych pewnie to cieszy, innych męczy - szczególnie tych, którzy przyzwyczajeni byli do sennego trybu życia wioski.


 


Już same przygotowania do przyjazdu prezydenta dały niektórym w kość. Bo wbrew pozorom nie jest tak łatwo przestawić się ze starych realiów na nowe. Zasypiasz w domu w starym poczciwym Moneygall, gdzie wszystko toczy się według tego samego schematu, a budzisz się w nowej rzeczywistości. Nagle znikąd pojawiają się ważniacy i mówią ci, co masz robić. Dulux ze swoimi doradcami próbuje wmówić ci, że twój dom koniecznie musi być pomalowany, a panowie policjanci sucho obwieszczają, że w dniu przyjazdu prezydenta masz na określony czas opuścić dom i zapomnieć o spoglądaniu na Obamę przez okno. Najlepiej wyjdź na ulice, wiwatuj i pozdrawiaj. A jak poczujesz potrzebę udania się do toalety we własnym domu, znajdź funkcjonariusza Gardy - on cię będzie eskortował. Jakoś nie dziwi mnie, że niektórzy postanowili tupnąć ze złości nóżką i zbojkotować uroczystości powitalne na cześć prezydenta.


 


Kiedy patrzę na ulicę Moneygall, myślę sobie, że jest to w tej chwili najbardziej ożywiona irlandzka wioska. Wygląda na to, że Moneygall trafiło na swoją kurę znoszącą złote jajka. Zastanawiam się tylko, jak długo potrwa ten okres szczęśliwości. Bo przecież wszystko co piękne kiedyś się kończy, prawda?