niedziela, 7 lipca 2013

Stairways To Heaven, czyli spacerem po klifach w Howth


Wiedziałam, że kiedyś to zrobię, ale przez długi czas zabierałam się do tego jak pies do jeża. Mowa o pokonaniu szlaku klifowego w Howth. Ciekawiło mnie to, intrygowało i kusiło. Ale jednocześnie miałam nieco mieszane uczucia przez wzgląd na to, że fabryka wypuściła mnie na rynek z pewną wadą - lękiem wysokości. Takim częściowym, nie zaś jego ekstremalną postacią. I choć mój znak zodiaku sugeruje, że moim środowiskiem naturalnym jest woda, to jednak najlepiej czuję się na ziemi. Nie z głową w chmurach, nie stojąc gdzieś na szczycie kilkutysięcznika i nie pochylając się nad kilkudziesięciometrową przepaścią. Bo w takich sytuacjach mój błędnik szaleje, a ja zwyczajnie mam ochotę schować się gdzieś w kącie, z pampersem pod ręką i nieograniczoną możliwością ssania kciuka.




Zanim zatem wybrałam się na klify w Howth, zrobiłam małe rozeznanie terenu. Wirtualne oczywiście. Przeczesałam Internet, bo koniecznie chciałam wiedzieć, co statystyka mówi na temat ofiar śmiertelnych. Rezultaty potwierdziły moje obawy - ludzie stamtąd spadają i to niekoniecznie ci z samobójczymi skłonnościami - ale jednocześnie nieco uspokoiły, bo wiedziałam już, czego mogę się spodziewać. Lepszy wróg znany od nieznanego. Doszłam do wniosku, że mając rozsądek za najlepszego towarzysza na szlaku, nic nie powinno mi się stać.




I to by było tyle, jeśli chodzi o moje w miarę mądre posunięcia. Bo to, co zrobiłam później, mogłoby posłużyć do napisania poradnika: „Czego nie robić przed wyjściem na szlak”. Na swoje kiepskie usprawiedliwienie mogłabym dodać tylko, że tego dnia tak naprawdę nie do końca wiedziałam, co będę robić w Howth. Najważniejszą sprawą było dotarcie do miasteczka, cała reszta miała znacznie mniejszą rangę.



Kiedy jednak znaleźliśmy się na miejscu, nasze nogi podstępnie zaczęły prowadzić nas w kierunku East Pier, a później w górę drogi. To, co pojawiało się przed naszymi oczami, coraz bardziej nam się podobało. Niebo przywdziało błękitne szaty, po wodzie sunęły żaglówki, a słońce obiecująco oświetlało nam drogę. Nim się obejrzeliśmy, staliśmy już przed niewielkim sklepikiem The Cliff Stop, jak się później okazało, jedynym takim przybytkiem na kilkukilometrowym odcinku. Stoliki, na których poukładano małe sterty z książkami, świeciły pustkami i choć miejsce nie oferowało zbyt ekskluzywnych warunków do wypoczynku, to jednak ceny były tu przystępne, a widoki na Oko Irlandii, czy pozostającą coraz dalej marinę, przyciągały skuteczniej niż najbardziej wyszukana reklama.





W sklepikowym ogródku zaś dumnie prezentowała się para psich olbrzymów, dogów niemieckich, jeśli się nie mylę. Bliskość stolików i psów, które oddzielał tylko niewielki płot, mogła świadczyć tylko o dwóch rzeczach: o łagodnej naturze dogów, albo o tym, że właściciel karmi je… klientami, co w dużej mierze tłumaczyłoby opuszczone stoliki i krzesła. W to pierwsze przestałam wierzyć, kiedy zobaczyłam jak dogi popisowo witają nieświadomego niebezpieczeństwa szczuropodobnego psa spokojnie tuptającego obok swojego właściciela. Dość powiedzieć, że siatka odgradzająca psy od drogi naciągnęła się chyba do granic możliwości, ale szczęśliwie wytrzymała napór masy psiego olbrzyma. Widać dogi uznały, że yorki i inne chihuahua więcej wspólnego mają ze szczurami niż psią rasą, bo ludzkie pieszczoty przyjmowały z wdzięcznością.



mniam, mniam, ale smaczna ręka!


Wchodząc na szlak cały czas miałam w głowie jedną myśl: pospaceruję sobie trochę, a potem wrócę do centrum Howth. Wtedy nie wiedziałam jeszcze, jak bardzo naiwny tok myślenia prezentowałam. Bo na górze było tak fajnie, że absolutnie nie było mowy o powrocie. Spodobało mi się spacerowanie w takich okolicznościach przyrody, choć to był dopiero maj i wzgórze nie prezentowało się jeszcze w swej najpiękniejszej odsłonie. Mijający mnie ludzie tylko potwierdzali swoją obecnością to, co właśnie odkryłam: pięknie tu! Nie chciałam wracać na dół teraz, kiedy przede mną rozciągał się jeszcze taaaaki kawał drogi. Nie wróciłam, choć śmieszną ilością zabranej wody nie nasyciłoby się nawet Siedmiu Krasnoludków, a co dopiero trzy osoby.




Pierwszą część trasy pokonałam niemalże na haju. Nim się obejrzeliśmy, dotarliśmy do Summit Junction, punktu, w którym trzeba było podjąć decyzję: co dalej? Trzy z czterech szlaków zawracały w stronę Howth, tylko jeden z nich –  purple trail -  prowadził dalej i obiecywał jeszcze długą wędrówkę przez 1h 45 min. Popatrzyłam chwilę na wdzięczny obiekt, jakim była latarnia Bailey majaczącą w oddali i bez zastanowienia wkroczyłam na fioletowy szlak.




Druga część trasy przywitała nas nieco odmiennymi widokami, które w moim odczuciu wypadły odrobinę gorzej od tych, które miałam okazję podziwiać w pierwszej części. Ścieżka stawała się momentami naprawdę wąska i zarośnięta przez krzewy, które w wielu przypadkach próbowały się wydostać z ogrodów rezydencji bogaczy. Bywała też mocno wyeksponowana, dzięki czemu można było w całej okazałości podziwiać Doldrum Bay i Drumleck Beach.




Po naszym zapasie wody zostało już wspomnienie, a ja coraz bardziej poważnie zaczęłam rozważać możliwość pokonania dalszej trasy w samym bikini. Każda dodatkowa szmatka niemiłosiernie dawała o sobie znać i choć rzeczywista temperatura wynosiła wtedy kilkanaście stopni, ta odczuwalna była znacznie wyższa. Słońce prażyło bez przerwy, co zresztą zaowocowało później pierwszą tegoroczną opalenizną, choć by oddać prawdę, raczej wypadałoby napisać „spaleniem twarzy na raka”.




W tym momencie mieliśmy za sobą już mocno ponad 10 km i każdy dodatkowy wydawał się być nie lada wyczynem. Choć w przeszłości bywały takie sytuacje, w których musiałam udowadniać, że nie jestem wielbłądem, teraz bardzo pragnęłam nim być. Zmniejszyłoby się moje zapotrzebowanie na wodę, a ja mogłabym w pełni skoncentrować się na podziwianiu pejzażu i kolcolistu, który swą żółtą barwą znacznie uatrakcyjniał trasę.




W pewnym momencie przy życiu trzymała mnie tylko jedna myśl - ta o wodzie, którą w końcu będziemy mogli kupić, kiedy zboczymy ze szlaku i wyjdziemy na drogę prowadzącą do Howth. A kiedy wreszcie przed naszymi oczami coraz mocniej zaczął się zarysowywać The Summit Inn i pobliski sklepik, nasze obroty zwiększyły się dwukrotnie. Wiedzieliśmy, że przeżyjemy i usługi grabarza nie będą potrzebne.




Po wykupieniu całego zapasu wody i zregenerowaniu zapasu energii wszystko potoczyło się już z górki. I to dosłownie. Choć od parkingu, na którym znajdował się nasz pojazd, dzieliło nas jeszcze ze trzy kilometry, to ich pokonanie było śmiesznie łatwe. Od tej pory kroczyliśmy znaną i łatwą drogą, a w oddali coraz bardziej majaczyła niebieska woda w zatoce. Dotarcie do centrum Howth wiązało się już tylko z sielanką – zero jakiegokolwiek wysiłku, same przyjemności. A tych ostatnich nie pożałowałam sobie, kiedy dotarłam do mojego ulubionego sklepiku z książkami. Opuściłam go z torbą wypchaną sześcioma grubymi książkami, przy czym jedna była prezentem od sympatycznej pani właścicielki.




Ach, cóż to był za dzień! Ileż pięknych widoków, ileż emocji… Ile mądrości na przyszłość! Dwie z nich: w przyrodzie równowaga musi być zachowana i karma to mściwa bitch - dopadnie człowieka wszędzie, nawet na krańcu Europy. Pamiętacie, jak chwaliłam się, że w czasie jednej z wizyt w Howth znalazłam mapę Dublina i okolic? W czasie tego wyjazdu zgubiłam moją. Przechowywanie mapy w bluzie przewieszonej przez biodra to nie jest najlepszy pomysł. Mądrość trzecia: met.ie kłamie, nigdy więcej nie sugerować się ich prognozą pogody. Z szesnastu przepowiadanych przez nich stopni zrobiło się o kilka więcej.




Tego dnia przeszłam niemalże 20 km, wylałam z siebie siódme poty na szlaku, usychałam z pragnienia, wpadłam w krzaki robiąc miejsce biegnącemu przystojniakowi, wbiłam sobie oset w palec, pokłułam uda kolcolistem, ale i tak za nic nie cofnęłabym czasu, by wymazać choć jedno z powyższych wydarzeń. Bo spacer w słoneczny dzień po klifach w Howth to najprzyjemniejszy sposób na spalanie kalorii. A ponieważ ostatnio ktoś magicznie zamienił umiarkowany klimat Irlandii na ten tropikalny, to pogoda jest idealna do aktywnego spędzania czasu na świeżym powietrzu. Howth czeka!




Tylko zabierzcie ze sobą kremy z filtrem ochronnym i dużą ilość wody. I nie ma się czego bać! Ścieżki nie są umiejscowione tuż nad pionowymi urwiskami. Jeśli zachowacie rozsądek, to nic Wam się nie stanie.