Jeszcze
do niedawna nieskromnie uważałam, że w naszym małym gospodarstwie domowym odgrywam
rolę Sherlocka Holmesa, któremu niejeden mógłby pozazdrościć jego wybitnych
zdolności dedukcyjnych. Byłam jak ten Wielki Brat, który nad wszystkim czuwa i
przed którym nic nie można ukryć.
Lubiłam
myśleć, że mam wszystko pod kontrolą i że znam swój dom jak własną kieszeń.
Moja wiedza obejmowała nawet aktualny stan populacji nielegalnych pajęczych imigrantów
- usilnie szturmujących nasze gniazdo - a to już jest wyczyn, jako że zmienia
się ona z prędkością światła. Nie żebym przykładała rękę do tego
"ludobójstwa", jakie regularnie odchodzi pod naszym dachem. Ja jako
zwolenniczka haseł peace & love,
mająca starą, hippisowską duszę, uważam, że w naszym domu jest wystarczająco
miejsca dla każdego i że wszyscy możemy tu tak pięknie żyć jak bohaterowie rajskich
obrazków ze "Strażnicy" Świadków Jehowy. Moje koty mają jednak inne
zdanie na ten temat. A ponieważ Połówek wytresował nasz najnowszy koci nabytek
na bezdusznego killera, maluch
uczynił z eksterminacji pajęczaków swoją życiową misję. Nie zdziwiłabym się
zatem, gdyby pająki podzieliły wkrótce los dinozaurów.
Ale
do rzeczy...
Jako
że jestem dumną panią domu, która to praktycznie sama udekorowała go od A do Z,
i na której to barkach spoczywa odpowiedzialność za utrzymywanie go w stanie
dalekim od stajni Augiasza, łatwo jest mi zauważyć wszystkie zmiany i odtworzyć
niemal wszystko to, co się w nim dzieje pod moją nieobecność.
Tymczasem
niedawno mój światopogląd legł w gruzach, a ego spadło z wysokości Empire State
Building i boleśnie potłukło się o beton. Okazało się bowiem, że taki ze mnie
Sherlock jak z koziej dupy trąbka.
Dwa
kartony mleka. Tyle trzeba było, by moje dwie szare komórki dodały 2 do 2 i
połapały się, że coś jest nie tak. Chodzi o to, że z nadejściem września nasza
stara i wierna lodówka wydała ostatnie tchnienie, a my zauważyliśmy to dopiero...
po paru dniach. Że Połówek tego nie odkrył - nic dziwnego, bo to stuprocentowy
odpowiednik pana Hilary'ego z wierszu
Tuwima. Ale ja?! Że też ja - samozwańczy
Sherlock Holmes - tego nie zauważyłam, to doprawdy niepojęte i tak skandaliczne
zachowanie, że nie pozostaje mi nic innego jak podanie się do dymisji. Zanim to
jednak uczynię, muszę pokajać się przed Połówkiem, który to został uprzednio zmuszony
do niesłusznego wysłuchiwania utyskiwań Naczelnej Zrzędy, "by następnym
razem w czasie robienia zakupów uważał na to, co kupuje, bo to nowe mleko,
które przywiózł ze sklepu było ewidentnie nieświeże, skoro zepsuło się już w
dwa dni po zakupie i to w dodatku przed terminem ważności!!!"
Sprawa
została oczywiście bezzwłocznie zgłoszona do organów sprawujących kontrolę nad
naszym gospodarstwem domowym, czyli do naszej Przesympatycznej Landlady, a ta
orzekła, że rozpuści wici i jak już znajdzie speca od lodówki, to się z nami
skontaktuje.
I
tak się to mniej więcej rozeszło po kościach. Dni mijały, lodówka świeciła pustką,
bo umieszczanie w niej czegokolwiek mijało się z celem, ale miało to swoje
zalety. Tak się bowiem złożyło, że niedługo przed wyzionięciem ducha przez
lodówkę, Połówek rozpoczął pracę na drugą zmianę, co oznaczało nie tylko to, że
od teraz będziemy się rozmijać, ale przede wszystkim to, że będzie miał rano
czas, by pojechać do sklepu i kupić świeże produkty. I tak oto codziennie po
powrocie z pracy czekały na mnie moje ulubione croissanty i inne przysmaki, a
jednego dnia doczekałam się nawet pięknego bukietu łososiowych róż i to
zupełnie bez okazji!
W
sobotni poranek Połówek wyjechał do pracy, a ja poczłapałam do salonu, by zjeść
śniadanie przed szklanym ekranem. Odpaliłam Netfliksa, rozsiadłam się wygodnie
w fotelu i zaczęłam szukać czegoś lekkiego i relaksującego, co mogłabym
obejrzeć po męczącym tygodniu w pracy. Sama nie wiem, czemu wybrałam serial
"Ozark". Zresztą, to i tak nie miało większego znaczenia. Miałam
obejrzeć tylko jeden odcinek. Skończyło się na tym, że ciurkiem obejrzałam trzy
- każdy prawie godzinny! - i o mało co... nie przyprawiłam Połówka o zawał.
Przepadłam.
Straciłam poczucie czasu i umiaru. Po pierwszym odcinku koniecznie musiałam
zobaczyć drugi, a po drugi trzeci! Musiałam przecież wiedzieć, co się stanie w
kolejnym! Patrzyłam w ekran z wypiekami na twarzy, niczym wyrostek, który po
raz pierwszy dobrał się do "świerszczyków" starszego brata, a
kilkadziesiąt kilometrów dalej Połówek odchodził od zmysłów i już zaczął się
zastanawiać, jaki pochówek mi urządzić.
Okazało
się bowiem, że kiedy ja z przejęciem oglądałam kolejne odcinki serialu, on
uporczywie do mnie wydzwaniał, tyle tylko że ja o tym nie miałam zielonego
pojęcia, bo mój telefon leżał sobie na szafce nocnej w sypialni na piętrze.
Chciał mnie poinformować, że Przesympatyczna Landlady znalazła speca od lodówki
i że niespodziewanie jest on dostępny w zasadzie od zaraz. Nie miał jednak
możliwości uprzedzenia mnie, bo ja nie odbierałam telefonu.
Spec
zastał mnie zatem w najmniej odpowiednim momencie, kiedy to potrzeba
fizjologiczna oderwała mnie od szklanego ekranu i zaprowadziła tam, gdzie nawet
król piechotą chodzi. A jakby tego było mało - praktycznie au naturel, niemal taką, jak mnie Bozia stworzyła: bez stanika, bez
makijażu. A ja bez tego ostatniego potrafię wystraszyć dzieci, spłoszyć konie, a
nawet wykoleić pociąg.
Spec
najwidoczniej spotykał na swojej drodze gorszych Bazyliszków, bo spotkanie ze
mną przeżył bez uszczerbku na zdrowiu fizycznym - za psychiczne to jednak nie ręczę.
Po
krótkich oględzinach potwierdził w zasadzie to, co czego się domyślaliśmy. Nie
uczyni z naszej lodówki Łazarza i nie wskrzesi jej do życia. Sugeruje zatem,
żeby czym prędzej pozbyć się truposza i zastąpić go nowym modelem.
Przesympatyczna
Landlady przychylnie przyjęła tę sugestię, jeszcze tego samego dnia zakupiła nowy
sprzęt i ponownie podesłała speca pod mój adres. Dzień dobiegał już jednak
końca, zatem spec wstawił nową lodówkę, a tę zepsutą zabrał ze sobą, obiecując,
że wróci w poniedziałek, by dokończyć to, co zaczął. Zostaliśmy zatem przez
weekend z chyboczącą się lodówką, ale to nie stanowiło większego problemu. Najważniejsze
było to, że była i działała!
Gorzej,
że "spec" zdążył w czasie wymiany uszkodzić podłogę w kuchni,
zostawiając w niej w kilku miejscach grube i głębokie szramy. W poniedziałek
zaś przez bite dwie godziny męczył się z przymocowaniem lodówki do zabudowy,
sypał fuckami i bollocksami jak z rękawa, by ostatecznie porysować drzwi lodówki i
tak ją umieścić, że drzwi zabudowy się nie domykają, przez co w ogóle nie
maskują ukrytego za nim sprzętu. Nie wspominając o tym, że po przyczepieniu
magnesów do lodówkowych drzwi te od szafki zwyczajnie odstają na kilka
centymetrów...
Zaiste
rację ma wspomniana Przesympatyczna Landlady, twierdząc: Life is interesting every day. Ten opisany dzień uświadomił mi, że
mam w sobie coś z autystycznego dziecka - przywiązuję dużą wagę do stałości
otoczenia i nie lubię, gdy ktoś mi miesza w moim poukładanym światku [a spec
namieszał, oj namieszał...] Nade wszystko przypomniał mi jednak, że wielu tutejszych
specjalistów tworzy osobny gatunek ludzi. I nie jest to raczej homo sapiens sapiens.