sobota, 21 grudnia 2019

Kobieta, która jeździła koleją. Preludium

Jedno z kardynalnych praw Murphy'ego mówi, że jeśli coś może pójść nie tak, to z pewnością tak właśnie się stanie. 

W piątek trzynastego, kiedy to po trzynastu latach życia na wyspie po raz pierwszy zapakowałam się do irlandzkiego pociągu, odjeżdżającego niedługo po 13:30, WSZYSTKO mogło pójść nie tak. 
Ponieważ jednak jestem mniej więcej tak samo przesądna jak i religijna, to zrezygnowałam z całodniowej opcji modlenia się w domu z krucyfiksem w ręku (dla odżegnania pecha) na rzecz ekscytującej podróży koleją. 
Teraz jednak cofnijmy się na chwilę do przeszłości, nieco ponad dwa tygodnie wstecz, do momentu, który zainicjował tę moją podróż. 
Listopadowi i grudniowi bez wątpienia należy się ex aequo niechlubne miano najgorszych miesięcy w moim mijającym roku, choć i one wniosły nieco dobrego do mojego życia. 
Przede wszystkim to właśnie jednego późnolistopadowego dnia, kiedy tak desperacko pragnęłam, by spotkało mnie coś dobrego, usłyszałam w radiu zapowiedź koncertu Walking On Cars - świetnego irlandzkiego zespołu, do którego zapałałam ogromną sympatią dobre kilka lat temu - i w ułamku sekundy zrozumiałam, że oto dostałam odpowiedź na moje pragnienia.  
"O tak, Patrick Sheehy jest teraz tym, czego mi potrzeba!" - pomyślałam. Nietuzinkowy głos wokalisty WoC przypadł mi do gustu od pierwszego momentu, kiedy go usłyszałam. Nie tylko dlatego, że miał fajną i oryginalną barwę, ale też dlatego, że w jakiś niezrozumiały sposób zawsze działał na mnie niesamowicie pozytywnie. Relaksował, wyciszał i uspokajał. Sprawiał, że wszystko wokół przestawało na chwilę istnieć i mieć jakiekolwiek znaczenie. Miał magiczne właściwości niczym czarodziejski flet z opery Mozarta. Uzdrawiał i oczyszczał duszę. 
Zatapianie się w muzyce tej grupy zawsze było dla mnie niezawodną formą katharsis. Bez względu na to w jakim stopniu byłam utaplana w metaforycznym błocie, po oczyszczającej sesji z Walking On Cars czułam się nie tylko nieskazitelnie czysta, ale dodatkowo naładowana pozytywnymi emocjami. 
I mając to powyższe na uwadze zapragnęłam znaleźć się na tym koncercie. Bardzo wyraźnie pamiętałam bowiem ten moment, kiedy po raz pierwszy taka myśl przeszła mi przez głowę. A było to dawno, dawno temu w czasie oglądania filmiku z grudniowego występu Walking On Cars w dublińskiej katedrze Christ Church. Ta odsłuchiwana wersja "Winter Song" tak bardzo przypadła mi do gustu, że w kulminacyjnym momencie, kiedy Patrick z przejęciem i zaangażowaniem wyśpiewywał "Is love alive? Is love alive?", autentycznie miałam ciary i z zazdrością pożerałam wzrokiem każdego, kto siedział w tamtym momencie w tym kameralnym pomieszczeniu, w jakże nastrojowej atmosferze, i miał okazję słyszeć to na żywo. 
Dlatego na parę dni znalazłam się w kropce. Chciałam, ale też bałam się. Wyszło przy okazji, że noszę w sobie więcej negatywnych polskich naleciałości, niż bym chciała - nie miałam bowiem nikogo, z kim mogłabym pojechać na ten koncert i bałam się, jak to będzie. To słynne "co powiedzą/pomyślą inni?" nie dawało mi spokoju. "Wyjdę na no-life'a i losera" - zadręczałam się w myślach, choć nie sprawiało mi to żadnej przyjemności. 
Galway i Dublin, dwa miasta, do których miałabym najbliżej na koncert i najmniejszy problem z transportem, nie wchodziły w grę. Galway było już wyprzedane, a występ w Dublinie pechowo miał odbyć się w sylwestra, którego to miałam spędzać na zachodzie wyspy, w grę wchodził zatem albo Castlebar albo Killarney, gdzie zostało już niewiele biletów. 
Mimo że już wtedy moje opcje były mocno okrojone, nie wykupiłam wstępu ani tego samego dnia, ani następnego, bo musiałam przespać się z "problemem". 
Spałam z nim przez kilka nocy, aż wreszcie poszłam po rozum do głowy. Przyjęcie optyki "ah, fuck it!", będącej odpowiednikiem polskiego "tumiwisizmu", było najlepszym, co mogłam wtedy dla siebie zrobić. 
Późno, bo późno (blondynki z IQ kostki brukowej tak już mają...), ale zrozumiałam, że w zasadzie to nie interesuje mnie to, co ktoś obcy pomyśli sobie o mnie. Ktoś weźmie mnie za samotną i godną pożałowania nieudacznicę? So be it! Be my guest! 
Z dewizą "ah, fuck it!" egzystencja staje się znacznie łatwiejsza (szkoda, że Syzyf tego nie wiedział - o ile przyjemniej mógłby spędzić resztę swojego życia!), ja sama zresztą czuję się, jakbym właśnie zrzuciła okowy albo chociaż stukilogramowy głaz. 
Bez konsultacji z szefem (bo co mi zrobi?) kupuję bilet na piątkowy koncert w Castlebar, mimo że mam być tego dnia w pracy (priorytety!), a także rezerwuję nocleg w hotelu Ellison, znajdującym się tuż koło "sali koncertowej", choć doskonale zdaję sobie sprawę, że za niego przepłacam i pokój pewnie nie będzie tego wart. W głowie rozbrzmiewa mi za to slogan reklamowy jednej z kosmetycznych firm "ponieważ jesteś tego warta!", a moje ego, słysząc go, ochoczo potakuje i podszeptuje: "jeśli sama o siebie nie zadbasz, nikt tego nie zrobi!". Macham więc ręką na sztucznie wywindowaną cenę, prawie czterokrotność mojego biletu na koncert, wychodząc z założenia, że choć Castlebar nie jest Kapsztadem, a twórcy list "iluś tam najniebezpieczniejszych miast na świecie" zapewne nigdy o nim nie słyszeli, to jednak nie chcę bardziej kusić losu - to ciągle piątek trzynastego ;) - i włóczyć się przed północą samotnie po mieście. 
W piątek trzynastego, kiedy to po trzynastu latach życia na wyspie po raz pierwszy zapakowałam się do irlandzkiego pociągu, odjeżdżającego niedługo po 13:30, WSZYSTKO mogło pójść nie tak...