niedziela, 10 maja 2020

Don't Do It Yourself, czyli jak prawie uśmierciłam swoje marzenie



Niewiele brakowało, abym przez swoją nieuwagę zdusiła w zarodku jedno ze swoich największych marzeń. 

Już praktycznie wszystko miałam dopięte na ostatni guzik. Wolne - potwierdzone. Opiekunka do kotów - zarezerwowana. Brakowało tylko jednej rzeczy. Za to najważniejszej - rezerwacji pobytu w latarni. 

Kiedy pod koniec lipca minionego roku po raz pierwszy podjęłam próbę zrealizowania tego marzenia i wysłałam maila z zapytaniem, czy ta niesamowicie zachęcająca promocja, na którą natrafiłam, nadal obowiązuje, dostałam błyskawiczną odpowiedź. Niestety negatywną. 

W pewien ponury lutowy wieczór znów wysłałam maila z zapytaniem pod ten sam adres. Trawił mnie już zew przyrody, a moja spragniona przygód natura dogorywała z nudów i błagała o życiodajny zastrzyk adrenaliny, o odrobinę surwiwala. O cokolwiek, co - po trudnym styczniu - pozwoliłoby mi znowu poczuć, że żyję. 

Jako że gonił mnie czas, wyczekiwałam tej mailowej odpowiedzi jak nieopierzony młodzian pierwszego włosa na klacie. Godziny kolejnego dnia mijały, dzień chylił się ku końcowi, a ona nie chciała nadejść. Wylogowałam się zatem ze swojego prywatnego maila, nie chcąc już dłużej na nią czekać, zalogowałam na blogowy i... zapomniałam o bożym świecie, bo zajęłam się pisaniem recenzji "Dżentelmenów". 

Kiedy zaś sobie o nim przypomniałam, było już za późno. Maila dostałam, nie inaczej, ale dopiero późnym piątkowym popołudniem, a moja korespondentka prosiła, bym odezwała się do niej jeszcze tego samego dnia przed siedemnastą (w przeciągu ponad godziny), jeśli nadal byłam zainteresowana pobytem w domku latarnika. Byłam. Byłam zainteresowana i chętna jak cholera, ale nie miałam już szansy jej o tym poinformować, bo podczas gdy ona pakowała manatki, by rozpocząć swój weekend, ja w tym samym czasie rwałam sobie włosy z głowy z powodu własnej opieszałości. I niepewności, którą zafundowałam sobie na własne życzenie. Przyszło mi bowiem żyć w niej przez cały weekend, jako że do wyjazdu miało dojść w poniedziałek. 

Nie mogłam sfinalizować tej transakcji online, bo strona internetowa nie akceptowała rezerwacji robionych na mniej niż tydzień przed przyjazdem (moja była zdecydowanie last minute), wszystko zatem trzeba było załatwiać telefonicznie/mailowo w godzinach otwarcia biura, bądź też osobiście, jeśli komuś akurat było po drodze do Dublina. 

W takiej sytuacji doszłam do wniosku, że może mnie uratować jedynie bezpośredni kontakt z zarządcą latarni, o którym wiedziałam tylko tyle, że ma na imię Gerard, mieszka w boskim hrabstwie Donegal, i jest bardzo dobry w tym, co robi, bo wychwalał go niemal każdy, kto zostawiał recenzję swojego pobytu. 

Szukanie Gerarda było tak samo łatwe i przyjemne jak poszukiwania igły w stogu siana. Przekopałam cały Internet, zdzierając sobie paznokcie, ale mimo to robiąc to z pasją Reksia węszącego za kością z apetycznym szpikiem kostnym. Dokopałam się do wszystkiego: do złóż ropy i metali, do przedwojennych szkieletów, a nawet do Bursztynowej Komnaty. Do wszystkiego tylko nie do telefonu do Gerarda, który wydawał się być najbardziej chronioną tajemnicą świata. I do czegoś, do czego wolałabym się wtedy nie dokopać - do strony Bookingu, za pomocą której Irish Landmark Trust wynajmuje swoje posiadłości, w tym także interesującą mnie latarnię, o czym oczywiście nie miałam zielonego pojęcia, jako że korzystałam z ich strony firmowej.

I to ten wspomniany Booking.com okazał się być gwoździem do mojej trumny, bo kiedy z duszą na ramieniu wklepałam interesujące mnie daty pobytu w upatrzonej latarni, dowiedziałam się, że obydwa domki latarnika są już niedostępne. I że mogę się wypchać. Na przykład tym sianem, w którego stogu buszowałam, naiwnie licząc, że trafię tam na telefon Gerarda, a on potwierdzi mi słowa dublińskiej "biurwy" i każe się pakować na poniedziałkowy przyjazd. 

Choć moja wrodzona podejrzliwość nie chciała uwierzyć w to, co zobaczyłam na Bookingu, jakaś część mnie - najprawdopodobniej ta odpowiedzialna za instynkt przetrwania - zakazała mi się pakować na wypadek, gdyby w poniedziałek pracownica biura osobiście potwierdziła moje obawy. Niechybnie pękłoby mi serce, gdybym musiała wtedy rozpakować walizkę przygotowaną z myślą o wymarzonym pobycie w latarni. 

Miałam co prawda plan b, spreparowany na podorędziu, zakładający pobyt w jednym z kilku pięciogwiazdkowych hoteli, które już od dawna chciałam odwiedzić, doszłam jednak do wniosku, że nijak się to ma do mojej potrzeby hardcore'u i surwiwalu. Chciałam bowiem uciec od świata, a nie trafić w samo jego epicentrum. I choć pomysł ten miał jakieś tam swoje plusy - większą dostępność terminów i chyba też niższe ceny pobytu jako że sezon turystyczny jeszcze się nie rozpoczął - ja nie miałam serca do jego wykonania. Czekając zatem na mój poniedziałkowy "wyrok", wiedziałam już, że gram va banque. I że nie interesuje mnie nagroda pocieszenia. I tak nie potrafiłabym się nią cieszyć. Przede wszystkim jednak nie zasługiwałam na nią, gdyby faktycznie okazało się, że przez własną głupotę i opieszałość zaprzepaściłam taką niepowtarzalną okazję na pobyt w latarni. 

Jak być może się domyślacie, to był dla mnie wyjątkowo długi i stresujący weekend. Jednak poniedziałkowy telefon do dublińskiego biura Irish Landmark Trust, wykonany z samego rana, zanim jego pracownica zdążyła ściągnąć z siebie okrycie wierzchnie i zaparzyć kawę, przyniósł mi odpowiedź, na którą tak bardzo czekałam... 

Na moją z kolei czekała moja niezawodna petsitterka, która - niczym jej podopieczni - chyba posiada szósty zmysł, bo skutecznie wyczuła, że ten wyjazd wisiał na włosku, i to niekoniecznie z powodu panoszącego się wtedy nad Irlandią sztormu, bo jak nigdy wcześniej chciała się upewnić - na dzień przed wyznaczonym wyjazdem - że nic się nie zmieniło w moich planach i że nadal jej potrzebuję...