środa, 18 grudnia 2013

Michael A. Hess: człowiek dwóch narodów i wielu talentów

SPOILER ALERT: Post zawiera sporo informacji, które mogą popsuć przyjemność czytania "Philomeny" Martina Sixsmitha.


***


Anthony, syn Philomeny, przyszedł na świat w wyjątkowo bolesnych okolicznościach. Kobiecie nie dano żadnych środków przeciwbólowych, bo dla matki przełożonej była to tylko zwykła grzesznica, która za swój grzech musiała zapłacić bólem. Płaciła więc Philomena dłużej niż musiała – przez całe swoje życie. Anthony urodził się 5 lipca 1952 roku, a ból, w którym się narodził, stał się jego nieodłącznym towarzyszem. Stał się częścią życia zarówno Anthony’ego jak i jego matki.


grudzień 1955 roku: Michael tuż przed podróżą, która zmieniła całe jego życie


Nieprzychylny splot okoliczności rzucił go w ręce adopcyjnych rodziców, Marjorie i doktora Michaela Hessa, zamożnego małżeństwa z Ameryki. Para miała już trójkę synów, ale nigdy nie doczekała się ukochanej córeczki. Swoją wymarzoną pociechę znaleźli w Roscrea, gdzie w prowadzonym przez zakonnice azylu dla „upadłych kobiet” przebywała Philomena i jej syn.




Dziewczynka miała na imię Mary i liczyła sobie dwa i pół roku. Była córką Margaret - najlepszej przyjaciółki Philomeny – i ukochaną koleżanką starszego o pół roku Anthony’ego. Dzieci były wyjątkowo mocno ze sobą związane, co najmniej tak jak ich matki, a malutki Anthony wykazywał niespotykanie troskliwą postawę w stosunku do Mary. Dbał o nią, troszczył się, był jej aniołem stróżem. Dostrzegła to Marjorie i wraz z mężem postanowili zmodyfikować swoje plany. Do Ameryki sprowadzono nie jedno, ale dwójkę dzieci. Dzieci, które przez prawie trzy lata przebywały ze swoimi rodzicielkami. Dzieci, które siłą odebrano kochającym matkom, po uprzednim wymuszeniu na nich zrzeczenia się rodzicielstwa.


zawsze razem: Mary i Michael


Philomenie, która nie miała nawet szansy pożegnania się z dzieckiem, pozostał po Anthonym przeraźliwy ból. I zdjęcie zrobione przez poczciwą siostrę Annunciatę – coś, co przez wiele lat skrzętnie przechowywała i traktowała niczym najświętszą relikwię. Anthony’emu pozostał kurczowo trzymany samolocik, podarunek od matki. To był jego jedyny namacalny łącznik z matką, ale i on jakiś czas później zaginął.


Dzieci, wyrwane z doskonale znanego im środowiska, pozbawione znanych i kochających ich osób, potrzebowały czasu na aklimatyzację w domu, w którym rządy sprawował twardy i dość oschły lekarz niemieckiego pochodzenia. To na jego cześć nadano Anthony’emu imię Michael. Niestety z nowym ojcem nie łączyło chłopca tak naprawdę nic. Żadna głębsza więź, żadne przywiązanie, żadna miłość.


Teoretycznie dzieci miały wszystko, w praktyce już nie. Ich nowemu ojcu nie podobało się to, że malutka Mary nie wykazywała zainteresowania mówieniem po angielsku. To, co on brał za jej bezsensowny bełkot, okazało się być irlandzką mową. Mary zamknęła się w swoim świecie, stworzyła sobie schronienie, do którego mógł przedostać się tylko jej „brat” Michael. On, jak nikt inny na świecie, doskonale rozumiał ją i jej pragnienie odnalezienie miseczki żołędzia wypełnionej rosą, bo to w niej według irlandzkich podań wróżki myją swoje buźki. Odnaleziona wróżka z pewnością spełniłaby ich życzenie. Wtedy  mogliby wrócić do domu.  Do swoich prawdziwych matek.



Nieprzeciętnie inteligentny Michael, szybko pnący się po drabinie politycznej kariery, nie czuł się w Ameryce jak u siebie w domu. Dręczyły go pytania, na które nie miał odpowiedzi: dlaczego porzuciła go matka? Co takiego zrobił, że postanowiła się go pozbyć? Niewyjaśniona przeszłość prześladowała go, burzyła jego szczęście i negatywnie wpływała na kształtowanie jego stosunków z innymi.


Michael był klasycznym przykładem porzuconego dziecka borykającego się z problemami wynikającymi z jego przeszłości. Przeszedł różne etapy: od sieroty intensywnie szukającej akceptacji i miłości, do osoby nadmiernie się asekurującej: odrzucających innych zanim oni ją odrzucą - osoby niszczącej swoje własne szczęście, bo święcie przekonanej, że jest niegodna tego co dobre.


Trzy bardzo bliskie mu osoby zmarły, kiedy Michael był bardzo młody, utwierdzając go w przekonaniu, że ma w sobie jakąś destrukcyjną siłę niszczącą to, co kocha. I chyba w istocie tak było, bo czytając o nim, miałam wrażenie, że Michael był tykającą bombą. Osobą, która przyszła na świat z wyjątkowo silnymi skłonnościami do autodestrukcji. Osobą, której celem było samounicestwienie.


Ta mroczna siła, nad którą nie mógł zapanować, zwyciężyła. Jego uzależnienie od wyuzdanych praktyk homoseksualnych doprowadziło do smutnego końca życia, które mogło jeszcze długo, długo trwać. Michael zmarł w wieku 43 lat, 15 sierpnia 1995 roku, po przegranej walce z AIDS, po latach ukrywania swojej orientacji seksualnej.



na tym cmentarzu tylko jeden nagrobek ma tyle kwiatów


Zanim jednak umarł, dwukrotnie przyleciał do swojej ojczyzny w celu odnalezienia matki. Dwukrotnie odwiedził Sean Ross Abbey w Roscrea, gdzie przyszedł na świat i dwukrotnie zakonnice odmówiły mu pomocy. Wiedziały, że umierał, że jego ostatnim marzeniem było zobaczenie swojej matki, ale żadna z nich nie zrobiła nic, by to spotkanie umożliwić. Żadna nie pisnęła ani słowa o tym, że zaledwie kilka kilometrów dalej żyje rodzina Philomeny (ona sama wyemigrowała do Anglii).


Jego druga wizyta u sióstr zakonnych miała miejsce zaledwie trzy tygodnie po wizycie jego matki (!). Jednak żadne z nich nigdy nie dowiedziało się o poszukiwaniach tej drugiej osoby. Wszystko dzięki uprzejmości sióstr. Zakonnic, które powinny być przykładnymi owieczkami bożymi, a niestety okazały się wilkami w owczej skórze. Mogły umożliwić umierającemu człowiekowi spotkanie z długo szukaną matką. Mogły ukoić jego psychiczny ból. Mogły, ale nie zrobiły nic, by mu pomóc.



wymarzone miejsce spoczynku Michaela


Będąc w Irlandii, Michael nie odnalazł matki. Poczuł jednak, że to jest kraj, do którego należy, a tego poczucia przynależności brakowało mu przez całe życie. Patrząc na twarze spotykanych Irlandczyków poczuł, że ma więcej z nimi wspólnego niż z mieszkańcami Ameryki. Zapragnął spocząć po śmierci w cieniu ruin starego opactwa w Roscrea. Tam, gdzie wszystko się zaczęło. Łudził się, że może chociaż po śmierci odnajdzie go matka. Umarł w Waszyngtonie, a w czasie jego ceremonii pogrzebowej rozbrzmiewały dźwięki smutnej „irlandzkiej” ballady Danny Boy. Jego prochy spoczęły tam, gdzie sobie zażyczył. I to tu, dzięki pomocy Martina Sixsmitha, odnalazła go Philomena. Matka, która straciła swoje dziecko dwukrotnie.



zawsze blisko myślami: pamiątka zostawiona przez Philomenę

czwartek, 12 grudnia 2013

"Philomena" - recenzja książki Martina Sixsmitha

 „Philomenę” Martina Sixsmitha przeczytałam ponad dwa tygodnie temu i choć w tym czasie skończyłam także kilka innych książek, to właśnie ona powraca do mnie niczym bumerang.


Najpierw była książka, potem był film. W 2009 roku ukazała się kolejna powieść Sixsmitha zatytułowana „The Lost Child of Philomena Lee”, a cztery lata później dokonano jej adaptacji. Na wielki ekran wszedł film „Philomena” i został bardzo dobrze przyjęty nie tylko przez krytyków, lecz także przez publikę. Historia Philomeny, młodej Irlandki, której siłą odebrano dziecko, wędrowała z ust do ust, objawiając smutną prawdę, przypominając o niewygodnej dla kościoła przeszłości i budząc wiele emocji.


Gdzieś w międzyczasie, zapewne w celu zwiększenia sprzedaży, książka zyskała nowy tytuł – „Philomena” – a także nową szatę tożsamą z plakatem reklamującym film. Działania te zapewne przyniosły pożądany skutek, ale jednocześnie pojawił się efekt uboczny – tytuł książki jest po prostu nieco konfundujący. Bo ci, którzy sięgają po nią w nadziei na zapoznanie się z dokładną historią Irlandki, mogą poczuć się rozczarowani. Książka jest nie tyle historią Philomeny, co po prostu jej syna, Anthony’ego, przechrzczonego później przez nowych rodziców na Michaela Anthony’ego Hessa.

poczciwa siostra Annunciata


Zachęcona filmem postanowiłam sięgnąć po książkę. Nie bałam się tego, że jej czytanie nie przyniesie mi satysfakcji, bo przecież będę czytać o tym, co już widziałam. Gdzieś podświadomie wyczuwałam, że film to nie wszystko. Że w tej całej historii pozostało jeszcze wiele do opowiedzenia. Nie sposób przecież w półtorej godziny ukazać w filmie kilkadziesiąt lat czyjegoś życia. Nie można zrobić tego bez szkody dla wielu ciekawych wątków pobocznych.

 

Michael, Mary i ich nowa matka


Film i książka nie są o tym samym. Film bazuje na Philomenie i jej poszukiwaniach. I jak to niestety bywa w przypadkach ekranizacji i adaptacji, nie pokazuje całej prawdy: bierze historię, przycina ją do własnych potrzeb i ogołaca z wielu wątków. Modeluje ją, traktując jak plastelinę, a jednocześnie nieco ją fałszuje. Jeszcze nie spotkałam się z produkcją filmową, która by była czystym odzwierciedleniem książki. I „Philomena” tym wyjątkiem nie jest.


 

Mimo to „Philomenę” czytało mi się wyśmienicie, a z jej 452 stronami rozprawiłam się w błyskawicznym tempie. Śmiało mogę powiedzieć, że z kilkudziesięciu książek, które przeczytałam w tym roku, ta była jedną z kilku, które na dłużej zapisały się w mojej pamięci. Bo wobec historii takich jak ta nie można pozostać obojętnym. Po prostu się nie da.


Książka jest cudną wiwisekcją Michaela, dogłębnym studium jego dylematów i skomplikowanej natury i ten psychologiczny aspekt bardzo mi się podobał. Wzruszała mnie, oburzała, sprawiała, że kręciłam z niedowierzaniem głową. Popychała do tego, by pójść w ślady wilka i zwyczajnie wyć do księżyca. Niebezpiecznie podnosiła poziom adrenaliny we krwi, przez co zdarzało się, że zaczynałam gadać sama do siebie i maniakalnie powtarzać jedno z dwóch pytań: Why? Why? Why? Albo: How could you, you… bitch?! 


„Philomena” stanowi wspaniałe uzupełnienie filmu. Sixsmith, jak przystało na solidnego dziennikarza, sumiennie zapoznaje czytelnika z klimatem społecznym i politycznym Irlandii lat 50. XX wieku i homofobicznego USA, które zaledwie kilka dekad temu niczym nie przypominało tej współczesnej, tolerancyjnej, wyzwolonej Ameryki otwartej na to, co nowe, niesztampowe i udziwnione.


 

Ówczesna Irlandia nie ustępowała pod tym względem USA. Lata świetności przeżywały niechlubne instytucje zwane pralniami magdalenek, gdzie Philomena miała nieprzyjemność pracować. Powstałe ze szlachetnej inicjatywy mającej na celu dobro i resocjalizację „kobiet upadłych”, były niestety w wielu przypadkach obozami pracy, w których zakonnice bezlitośnie wykorzystywały fizycznie swoje podopieczne. Ich największym grzechem było często to, że zaszły w ciążę nie będąc w związku małżeńskim.

Kobiet takich jak Philomena, którym jeden niewinny błąd młodości diametralnie odmienił życie, było mnóstwo. Siostry ochoczo przyjmowały je pod swój dach. Nie tyle z chęci pomocy, co z żądzy zysku. Za każdą kobietę, za każde dziecko zakonnice dostawały tygodniowy dodatek od państwa. Same kobiety również musiały zapracować na swój pobyt. Jeśli nikt z rodziny nie zdecydował się wykupić ich za 100 funtów, przez trzy lata musiały ciężko pracować dla sióstr zakonnych. To tu rodziły się ich nieślubne dzieci, tu też umierały. Czasami razem z matką, czasami same. Jeśli udało im się przeżyć, rosły nieświadome tego, że pewnego dnia zostaną odłączone od swoich matek. Irlandia była bowiem w ówczesnym czasie dogodnym „terenem do polowań” dla bogatych obcokrajowców, głównie z Ameryki, którzy pragnęli nabyć dziecko.

O trudnej przeszłości Irlandii, o ciężkich czasach dla osób homoseksualnych, o bezlitosnej polityce adopcyjnej, o niepotrzebnym cierpieniu, o obłudzie i hipokryzji Kościoła, o psychologicznych wędrówkach w głąb siebie, o braku zrozumienia i empatii, o wyalienowaniu, o przejmującej samotności wśród innych ludzi, o tym jak ważna jest dla nas nasza tożsamość jednostkowa i społeczna – o tym jest ta książka. To solidna pozycja dla wymagających czytelników i wszystkich tych, którzy lubią literaturę faktu. A dla Kościoła katolickiego w Irlandii niewygodna para butów, która nieznośnie uwiera i przypomina o tym, co najchętniej wymazano by z kart historii. Gdyby tylko można było to uczynić.

Można spalić obciążające dokumenty jak to zrobiły zakonnice z Roscrea, można udać niepamięć, można zasłonić się ignorancją, ale prawda i tak kiedyś wyjdzie na jaw. Bo ona jest jak przeklęta i parząca szata, która zabiła córkę Kreona. Uwielbia przylegać do ciała kłamcy i stapiać się z jego skórą. Można się z nią gorączkowo mocować, wić i skręcać, ale i tak się jej z siebie nie zrzuci.


____


Dysponuję dodatkowym egzemplarzem „Philomeny” i bardzo chętnie komuś go prześlę. Zainteresowanych proszę o komentarz pod postem albo maila. W przypadku większej ilości chętnych zwycięzca zostanie wylosowany.


piątek, 6 grudnia 2013

Larry's Old Time Village - powrót do przeszłości w starodawnej wiosce Larry'ego


Wrota prowadzące do wioski z dawnych czasów stoją otworem. Odbieram to jako zaproszenie i wchodzę do pierwszej chatki – małego, białego domku z intensywnie żółtym dachem i dwoma miniaturowymi wręcz oknami.



Czuję się jak Gulliver w Krainie Liliputów, kiedy wchodzę do domku przez niskie czerwone drzwi złożone z dwóch niezależnie zamykających i otwierających się części. To przykład tak zwanych drzwi holenderskich, bardzo popularnego rozwiązania w dawnych czasach, kiedy Irlandczycy zmuszeni byli płacić czynsz w zależności od wielkości i ilości okien. Zastosowanie drzwi holenderskich było bardzo praktycznym rozwiązaniem, pozwalającym lokatorom uzyskać większą ilość światła bez konieczności wydawania majątku. Zamykana dolna część doskonale sprawdzała się także jako zapora przed nieproszonymi gośćmi w postaci kaczek, kur i innych boskich stworzeń pałętających się po podwórku.




Weszłam do środka i niemalże podskoczyłam ze strachu, kiedy mój wzrok padł na znajdujące się po lewej stronie łóżko i siedzącą obok niego kobietę. Wyjątkowo szpetną staruszkę przywodzącą na myśl upiory z tanich horrorów. Widać Geralt z Rivii jeszcze nie dotarł na irlandzką wyspę, skoro uchowała się tu taka strzyga.



strzeż się strzygi!


Jak się szybko okazało, starsza pani miała też niezbyt urodziwego sąsiada, Paddy’ego. Ten miał jednak na tyle samokrytyki, że zamiast z uśmiechem na twarzy obnażać swe szpetne oblicze, litościwie spoglądał w ziemię.



Paddy - największe ciacho we wsi



Paddy ma 45 lat i jest lokalnym farmerem. Samotnym, a do tego wstydliwym. Zamieszczona obok niego informacja mówi, że Paddy szuka wybranki serca – wdowy z traktorem. Zainteresowane panie prosi o przesłanie fotki traktora.



Kiedy minęły mi palpitacje serca spowodowane wizytą w pierwszej chatce, mogłam na spokojnie zapoznać się z wnętrzem kolejnej. I jak zwykle w takich sytuacjach – kiedy otacza mnie nadmiar rzeczy – nie wiedziałam na co patrzeć i czemu poświęcić moją uwagę. Tym razem przynajmniej nie wystraszyłam się lokatorów.




Z chatki strzygi trafiłam do rezydencji znanych polityków, rodziców dziecka umieszczonego w tym, co wydawało mi się być końskim chomątem. Nie wiedziałam, czy to sen na jawie, czy też mara nocna, na wszelki wypadek jednak postanowiłam zapić wszystkie koszmary w znajdującym się obok pubie.



Pub okazał się miejscem z historią – oblepionym mnóstwem dokumentów, zdjęć i wycinków z gazet – i nie tylko sceną socjalną, lecz także polityczną. Barmanka polewała piwo z czego niewątpliwie korzystał palący fajkę Reagan i wyluzowana Hillary Clinton, nieudolnie próbująca schować się za lenonkami.




Larry Egan, emerytowany kierowca autobusowy, zdecydowanie ma poczucie humoru i fantazję. Wioska, którą zwiedzałam, powstała z jego inicjatywy, przy ogromnym trudzie pracy. To jego „dziecko”, któremu poświęcił niemalże 20 lat swojego życia. W imię czego? Swojego hobby.




Przez te wszystkie minione lata Larry pracował niczym mrówka: zbudował szkołę, pub, kościół, policyjny budynek, kuźnię, wiatrak, trzy chatki kryte strzechą o realnych rozmiarach, do których spokojnie można wejść. Tak powstała Larry’s Old Time Village, starodawna wioska Larry’ego, zaopatrzona w kilkadziesiąt figur zwierząt i ludzi. Część z nich powstała rękami mężczyzny, część została wynaleziona w sklepach lub zdobyta na aukcjach.





Umęczeni robotą czy po prostu upici? ;)


Budowa miniaturowych chatek ze strzechy z uwzględnieniem najdrobniejszych szczegółów – tak na zewnątrz jak i wewnątrz – to jedyne hobby sędziwego Irlandczyka. Hobby dla Larry’ego, a dla hrabstwa Offaly, gdzie znajduje się wioska, ważny element dziedzictwa narodowego i kulturalnego wyspy. Wioska Irlandczyka daje bowiem wgląd w dawne życie mieszkańców wyspy przypadające głównie na lata 1900-1950.



:)




Larry, wychowany w zupełnie innych czasach, „cierpi” na przypadłość wielu zaawansowanych wiekowo ludzi. Z niesamowitymi detalami potrafi opowiadać o wydarzeniach, które miały miejsce kilkadziesiąt lat temu. O czasach, w których dominującymi powozami były końskie lub ośle zaprzęgi, a w wiosce były tylko trzy samochody – zazwyczaj księdza, nauczyciela i jakiegoś bogatego farmera. O paczkach przysyłanych z Ameryki, o znajdujących się w nich perfumach o zapachu więdliny, o datkach zbieranych na kościół – ciągle pamięta nazwiska i kwoty! – o czasach, w których zabraniano odprawiania i brania udziału w mszach i o zrodzonej z tego tradycji „pełnienia straży” przed świątynią. O skromnych chatkach ze składanymi łóżkami umieszczonymi w kuchni, o dezynfekowaniu ich rozpowszechnionym w czasie II wojny światowej azotoxem.





Zwiedzenie wioski Larry’ego jest darmowe dla dzieci i wszystkich tych, którzy mają ponad 90 lat i są w towarzystwie obojga rodziców. Każda inna osoba pragnąca zapoznać się z tą nietuzinkową wioską powinna zapłacić 2 euro za zwiedzanie. Nawet jeśli nie ma tam nikogo, kto przyjąłby od nas pieniądze. W tym celu tuż przy wejściu Larry umieścił specjalną zieloną skrzynkę. Większe datki są bardzo mile widziane. Jak łatwo się domyślić, hobby Larry’ego pochłania nie tylko sporo energii i czasu, lecz także pieniędzy. Wraz ze starzejącym się właścicielem starzeje się też jego „dziecko” i to widać. Niestety.




Różne opinie można mieć o dziełu życia Larry’ego. Dla jednych być może będzie to niesamowicie oryginalny wgląd w przeszłość, dla innych rupieciarnia z tandetnymi eksponatami, ale nie można nie zgodzić się w jednym: Larry jest ogromnie cenną skarbnicą wiedzy. Takim łącznikiem między przeszłością i przyszłością.



środa, 27 listopada 2013

Pseudorecenzja "Zawodowca" Johna Grishama, czyli jak zawodowo zepsuć książkę

Do rekomendacji innych osób mam dość ambiwalentny stosunek. Jeśli ktoś mówi, że coś jest be, do kitu i w ogóle szkoda na to czasu, to zazwyczaj odnosi odwrotny efekt do tego zamierzonego. Nie zniechęca mnie, lecz intryguje i kusi, by przekonać się, czy faktycznie jest tak źle. Skrywa się we mnie niewierny Tomasz, który koniecznie musi sprawdzić, jak jest naprawdę. Nawet jeśli wiąże się to ze sparzeniem. Głupi film? Nieciekawa książka? Brzydki facet? Nieurodziwa dziewczyna? Może tak, może nie. Uwierzę i ocenię tylko wtedy, gdy zobaczę.


Trochę inaczej jest z pozytywnymi rekomendacjami. Wtedy już wykazuję mniejszy sceptycyzm. Wtedy bardziej jestem skłonna uwierzyć w cudzą opinię i przyjąć, że pokryje się z moją. Wtedy też mój kobiecy głos zagłusza niewiernego Tomasza.


Kiedy zatem pewnego dnia wyczytałam w jakiejś gazecie, że ceniony przeze mnie piłkarz lubi czytać powieści Johna Grishama, amerykańskiego pisarza, któremu sławę przyniosły głównie prawnicze thrillery, zakodowałam sobie tę wiadomość w głowie. Miało to miejsce w minionej dekadzie, a Grisham był mi wtedy nieznanym pisarzem.


Jakiś czas później udało mi się nieco uszczknąć z dość imponującego dorobku Grishama i przeczytać dwie z jego powieści. Źle nie było, ale rewelacji też nie odnotowałam. Nie na tyle, by celowo wyszukiwać jego książki. Zepchnęłam Grishama do kąta, gdzie znalazł się obok innych pisarzy, którzy nie zrobili na mnie większego wrażenia.



„Playing for Pizza” (2007) znaną w Polsce jako „Zawodowiec” pożyczyłam od Matki Przełożonej. Nie wiem, co mnie podkusiło. Diabeł chyba. Nie napiszę, że miało być pięknie, bo wzięłam ją do rąk bez większych oczekiwań, ot tak po prostu, by zapełnić chwilową pustkę wywołaną przeczytaniem „Teacher Mana” McCourta. Ale nie spodziewałam się, że książka tak mnie znudzi, a jej bohater, Rick Dockery, wywoła u mnie takie emocje.


Kim jest zatem ów Rick? Jankesem grającym na pozycji rozgrywającego w Cleveland Browns - jednej z najpopularniejszych drużyn amerykańskiego futbolu - który dziwnym trafem nigdy nie potrafi na dłużej zagrzać miejsca w swoim zespole. Nie inaczej jest tym razem. W ważnym meczu swojej drużyny doprowadza do spektakularnej przegranej, a w dodatku nabawia się wstrząśnienia mózgu, w efekcie czego ląduje w szpitalu. Kiedy budzi się, dowiaduje się, że nie ma już pracy, a kibice domagają się jego głowy [och, jakże wkrótce zaczęłam ich doskonale rozumieć!]


„Głupi ma zawsze szczęście” powiada mądre porzekadło i doskonale sprawdza się ono w przypadku naszego rozgrywającego. Rick, który w błyskawicznym tempie stał się persona non grata w środowisku futbolu amerykańskiego, dostaje ofertę pracy we włoskiej lidze w Parmie. Co prawda nie bardzo wie, gdzie ta Parma jest i zdaje sobie sprawy, że kokosów tam nie zarobi [zawodnikami w jego nowej drużynie są głównie amatorzy grający za tytułową pizzę], ale mimo wszystko decyduje się zaakceptować propozycję. Co by nie mówić, dużego wyboru nie ma.


Pakuje zatem Rick swoje wybujałe ego do walizy i leci do cholera-wie-gdzie-ta-Parma, zapewne śliniąc się na myśl o urodziwych włoskich cheerleaderkach, do których ma już swoje plany. Swojej dziewczyny nie raczył nawet poinformować o wyjeździe, bo i po co? Była tylko chwilowym elementem dekoracyjnym u jego boku, nic nieznaczącym epizodem, a poza tym pewnie była dumb as a rock. Jak reszta innych. Nie to co on. Miszcz.


Ląduje nasz panicz na włoskiej ziemi - kraju dwóch skarbów narodowych: jedzenia i kobiet - i wkrótce przeżywa głęboki szok, bo dowiaduje się, że… nie będzie miał kogo zaliczać. Cheerleaderek nie ma! Jak tu żyć, panie trenerze?! No jak?


W ogóle wszystko w tych Włoszech jest jakieś dziwne. I co on w ogóle robi w tej cholernej Parmie? Zimniej tu niż na Florydzie, zamiast galonów mają litry, w jakimś dziwnym języku mówią… Nawet normalnych aut z automatyczną skrzynią biegów nie mają! Piekło, normalnie piekło na ziemi! I on, biedak, w samym jego centrum! Nawet nie można wejść do kawiarenki, burknąć „kawa!” i jej dostać. Dzień dobry trzeba mówić! Fanaberie jakieś!


Rick irytował mnie okrutnie swoją ignorancją, brakiem podstawowej wiedzy z geografii i innych dziedzin, nieznajomością elementarnych zasad dobrego wychowania i savoir-vivre, swoim głupim podejściem do życia i marudzeniem na wszystko co było nowe i inne. Kiedy kilkuletnie dziecko zadaje głupie pytania, można się przy tym pobłażliwie uśmiechnąć. Kiedy robi to dorosły facet, można tylko mu współczuć. „Is he here?” – pyta Rick o Giuseppe Verdiego, będąc w operze na „Otello”. „Tak, specjalnie dla panicza go wskrzesiliśmy” – chciałoby się mu odpowiedzieć…


Książki Jamesa Pattersona chwilowo odstawiłam, bo czasami przykro mi się robiło, gdy coś złego spotykało bohaterów. Z Rickiem nie miałabym takich zmartwień. Gdyby zamknięto nas razem w pokoju, jedno z nas nie wyszłoby z niego żywe.


Nie dałam rady zbyt długo czytać „Playing for Pizza” m.in. dlatego, że jej główny bohater budził we mnie żądzę krwi. Dlatego lekturę książki Grishama przeplatałam z kryminałami Tess Gerritsen. Niezbyt obszernego „Zawodowca” liczącego nieco ponad 300 stron, czytałam ponad dwa tygodnie. W tym samym czasie zdążyłam w błyskawicznym tempie przeczytać cztery thrillery Tess – grubo ponad 1000 stron.



Czytałam bez większego zainteresowania, a ilekroć spojrzałam na okładkę i napis „The international number one bestseller”, zastanawiałam się, co jest ze mną nie tak, skoro taki hit nie jest w stanie wciągnąć mnie w swoją fabułę. Winę częściowo zrzucałam na czytanie w oryginale i trochę nieznanych słówek „technicznych”. Kiedy jednak po przeczytaniu książki [jakże piękny był to dzień!], weszłam na goodreads.com i poczytałam sobie opinie innych, doszłam do wniosku, że wszystko ze mną w porządku. Książka jest po prostu mocno przeciętna. Jak dla mnie to nawet bardzo słaba. Z przyjemnością wystawiłabym jej jedynkę, ale ostatecznie daję jej dwóję – za Livvy, bardziej ogarniętą rodaczkę Ricka, za wzmianki kulturowe i turystyczne. To były jedyne rozdziały, które czytałam z nieco większym zainteresowaniem.

środa, 20 listopada 2013

Szwajcaria, odcinek 7: Berno w pierwszej odsłonie


Najsilniejsze są rekomendacje padające z ust znanych i lubianych przez nas osób. Rodziny, przyjaciół, znajomych. Uśmiechająca się, czasem nawet nadgorliwie, pani z telewizyjnej reklamy chwali daną rzecz, ale nie robi tego bezinteresownie. Patrzę na nią i myślę sobie: „ale ściemniasz, kobieto”. Zupełnie inaczej jest, gdy te same słowa wypowiada ktoś, kogo znam.




Kiedy zatem pewnego dnia Połówek wrócił z pracy i w podekscytowany sposób zaczął: „Opowiem Ci, jakiego miałem dziś klienta...” z zainteresowaniem wytężyłam słuch. Ów klient opowiedział mu o swoim urlopie w Szwajcarii i o wielkim wrażeniu, jakie wywarła na niego stolica tego kraju. To nie była chłodna relacja z wycieczki, to był pean do Berna. I to w najczystszej postaci.



Zjadany obiad odszedł wtedy na drugi plan. Najważniejsze wówczas było to, co chciał mi powtórzyć mój podekscytowany towarzysz. Jego entuzjazm szybko mi się udzielił, kiedy słuchałam kolejnych wyrazów zachwytu nad tym niezbyt mi znanym miastem. I to właśnie wtedy, w czasie spożywania obiadu, zakiełkowało u mnie ziarno ciekawości i pragnienia, by zobaczyć to wszystko, o czym przed chwilą usłyszałam.




Kiedy po raz pierwszy postawiłam stopę w Bernie był niedzielny poranek, a miasto – idealnie dla mnie – niemalże świeciło pustkami. Czuć było tę leniwą atmosferę weekendowej sielanki. Gdzieniegdzie tylko spotkać można było porannych ptaszków sączących gorące napoje z filiżanek. Miasto zwiedzałam po lekkim śniadaniu, niewielkiej i niedopitej filiżance kawy z mlekiem, a mijane przeze mnie restauracje z krzesłami i stolikami na świeżym powietrzu wyjątkowo na mnie nie oddziaływały.




Jedna z największych atrakcji miasta – wyniosła gotycka katedra, St. Vinzent Münster, była o tej porze niedostępna dla zwykłych szaraków. Zatrzymałam się przed nią, by jeszcze raz rzucić okiem na godziny otwarcia, a czekanie do 11:30, kiedy drzwi świątyni miały stanąć przede mną otworem, wydało mi się całą wiecznością. Z przyjemnością przeniosłam za to wzrok na zgromadzoną nieopodal grupkę kobiet w ciekawych berneńskich kostiumach i niecodziennych okryciach głowy. Grono niewiast przygotowywało się najwyraźniej do jakiejś uroczystości, a w katedrze miała mieć miejsce próba generalna. W miarę subtelnie zerkałam na niecodziennie odziane kobiety, choć zapewne ich uwadze nie umknęła moja osoba i wycelowany w ich stronę aparat.




Katedra zwieńczona jest stumetrową – ponoć najwyższą w całym kraju – wieżą, z której, jak głosi wieść gminna, rozciąga się panorama zapierająca dech w piersiach. Tych męskich i żeńskich. Nie dane było mi to sprawdzić, bo oto okazało się, że nieprawdę mówi przysłowie „kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje” i czasami dłuższe zabawienie w łóżku jest lepszą opcją niż wczesnoporanne zwiedzanie. Poza tym niefortunny zbieg okoliczności sprawił, że wieżę okalały szpecące rusztowania i nie miałam pewności, czy ktokolwiek jest wpuszczany na jej szczyt.




Platformę widokową położoną nieopodal katedry miałam za to na swój prywatny użytek. I jeśli z tamtego punktu widzenia położone poniżej „dolne miasto” i wszystko to, co je okalało, prezentowało się w istocie ciekawie, to nie trzeba być geniuszem, by domyślić się, że widok z wieży musi być doprawdy wart pokonania tych 344 stopni, które dla niektórych wydawać by się mogły wspinaczką na Mount Everest.




Berneńskie Stare Miasto jest dość przyjazne piechurom. Nie sposób się zanadto zmęczyć przechadzając się po nim. Tutejsza starówka składa się w zasadzie z trzech głównych ulic biegnących równolegle do siebie. Cechą charakterystyczną tego miejsca są zadaszone przejścia. Podcienia z arkadami ciągną się przez kilka kilometrów i zapewniają schronienie przed ewentualnym deszczem. Berno można zatem całkiem swobodnie zwiedzać w brzydką pogodę, choć naturalnie całość prezentuje się dużo ładniej, kiedy oświecają ją promienie słoneczne. W czasie spaceru szybko rzuca się w oczy duża ilość fontann wypełnionych czystą wodą. Z góry spoglądają na przechodniów przeróżne figury, którymi zwieńczono fontanny.



fontanna była tylko pretekstem :)



Starówka w Bernie zachowała średniowieczny układ urbanistyczny, a jej urodę doceniono poprzez umieszczenie jej w 1983 roku na liście UNESCO. W nietypowych miejscach ulokowano różne sklepiki i restauracje. Aby dostać się do nich, trzeba często przekroczyć drewniane drzwi i zejść po schodach do „podziemia”.




Tego poranka prawie wszystkie drzwi były zamknięte, a ja po raz pierwszy zdałam sobie wtedy sprawę, że trochę tracę zwiedzając miasto w niedzielę, a nie w dzień powszedni. Często mówi się, że skarbem i duszą danego miejsca są ludzie, a tych na berneńskich ulicach było wtedy jak na lekarstwo. Nie mogłam podejrzeć ich rytmu życia, przyjrzeć się ich twarzom, ale mimo to nie cierpiałam na brak zajęć.




„Szału nie ma” - z lekkim rozczarowaniem stwierdziłam wtedy kilkukrotnie. Podświadomie chciałam czegoś więcej. I czegoś mi tu brakowało. Miasto było czyste, ładne i przyjemne, ale ta jego uroda nie powalała mnie na kolana. A bardzo chciałam być wtedy znokautowana.




urzekł mnie kolor rzeki Aare


Po kilku godzinach spacerowania miałam już nieco dość monochromatycznych budynków, które na szczęście ożywiały liczne doniczki z kwiatami. Przypomniała mi się wtedy zwiedzona Brugia i mój zachwyt nad nią. A potem uświadomiłam sobie, że już nie chcę tu być. Poddałam się przyciągającej mnie sile – sile auta zaparkowanego na pobliskim parkingu i szwajcarskiej prowincji, którą pokochałam od pierwszego wejrzenia. „Dlaczego mam być tutaj, kiedy mogę być tam?” – pomyślałam wizualizując sobie te wszystkie majestatyczne góry i zamki, które oglądałam kilka dni przed przyjazdem do Berna. „Chodźmy już stąd” – powiedziałam do Połówka. Wcale, ale to wcale mnie nie zdziwiło, że nie protestował. Nie po raz pierwszy czuliśmy to samo.