„Philomenę” Martina Sixsmitha przeczytałam ponad dwa tygodnie temu i choć w tym czasie skończyłam także kilka innych książek, to właśnie ona powraca do mnie niczym bumerang.
Najpierw była książka, potem był film. W 2009 roku ukazała się kolejna powieść Sixsmitha zatytułowana „The Lost Child of Philomena Lee”, a cztery lata później dokonano jej adaptacji. Na wielki ekran wszedł film „Philomena” i został bardzo dobrze przyjęty nie tylko przez krytyków, lecz także przez publikę. Historia Philomeny, młodej Irlandki, której siłą odebrano dziecko, wędrowała z ust do ust, objawiając smutną prawdę, przypominając o niewygodnej dla kościoła przeszłości i budząc wiele emocji.
Gdzieś w międzyczasie, zapewne w celu zwiększenia sprzedaży, książka zyskała nowy tytuł – „Philomena” – a także nową szatę tożsamą z plakatem reklamującym film. Działania te zapewne przyniosły pożądany skutek, ale jednocześnie pojawił się efekt uboczny – tytuł książki jest po prostu nieco konfundujący. Bo ci, którzy sięgają po nią w nadziei na zapoznanie się z dokładną historią Irlandki, mogą poczuć się rozczarowani. Książka jest nie tyle historią Philomeny, co po prostu jej syna, Anthony’ego, przechrzczonego później przez nowych rodziców na Michaela Anthony’ego Hessa.
poczciwa siostra Annunciata
Zachęcona filmem postanowiłam sięgnąć po książkę. Nie bałam się tego, że jej czytanie nie przyniesie mi satysfakcji, bo przecież będę czytać o tym, co już widziałam. Gdzieś podświadomie wyczuwałam, że film to nie wszystko. Że w tej całej historii pozostało jeszcze wiele do opowiedzenia. Nie sposób przecież w półtorej godziny ukazać w filmie kilkadziesiąt lat czyjegoś życia. Nie można zrobić tego bez szkody dla wielu ciekawych wątków pobocznych.
Michael, Mary i ich nowa matka
Film i książka nie są o tym samym. Film bazuje na Philomenie i jej poszukiwaniach. I jak to niestety bywa w przypadkach ekranizacji i adaptacji, nie pokazuje całej prawdy: bierze historię, przycina ją do własnych potrzeb i ogołaca z wielu wątków. Modeluje ją, traktując jak plastelinę, a jednocześnie nieco ją fałszuje. Jeszcze nie spotkałam się z produkcją filmową, która by była czystym odzwierciedleniem książki. I „Philomena” tym wyjątkiem nie jest.
Mimo to „Philomenę” czytało mi się wyśmienicie, a z jej 452 stronami rozprawiłam się w błyskawicznym tempie. Śmiało mogę powiedzieć, że z kilkudziesięciu książek, które przeczytałam w tym roku, ta była jedną z kilku, które na dłużej zapisały się w mojej pamięci. Bo wobec historii takich jak ta nie można pozostać obojętnym. Po prostu się nie da.
Książka jest cudną wiwisekcją Michaela, dogłębnym studium jego dylematów i skomplikowanej natury i ten psychologiczny aspekt bardzo mi się podobał. Wzruszała mnie, oburzała, sprawiała, że kręciłam z niedowierzaniem głową. Popychała do tego, by pójść w ślady wilka i zwyczajnie wyć do księżyca. Niebezpiecznie podnosiła poziom adrenaliny we krwi, przez co zdarzało się, że zaczynałam gadać sama do siebie i maniakalnie powtarzać jedno z dwóch pytań: Why? Why? Why? Albo: How could you, you… bitch?!
„Philomena” stanowi wspaniałe uzupełnienie filmu. Sixsmith, jak przystało na solidnego dziennikarza, sumiennie zapoznaje czytelnika z klimatem społecznym i politycznym Irlandii lat 50. XX wieku i homofobicznego USA, które zaledwie kilka dekad temu niczym nie przypominało tej współczesnej, tolerancyjnej, wyzwolonej Ameryki otwartej na to, co nowe, niesztampowe i udziwnione.
Ówczesna Irlandia nie ustępowała pod tym względem USA. Lata świetności przeżywały niechlubne instytucje zwane pralniami magdalenek, gdzie Philomena miała nieprzyjemność pracować. Powstałe ze szlachetnej inicjatywy mającej na celu dobro i resocjalizację „kobiet upadłych”, były niestety w wielu przypadkach obozami pracy, w których zakonnice bezlitośnie wykorzystywały fizycznie swoje podopieczne. Ich największym grzechem było często to, że zaszły w ciążę nie będąc w związku małżeńskim.
Kobiet takich jak Philomena, którym jeden niewinny błąd młodości diametralnie odmienił życie, było mnóstwo. Siostry ochoczo przyjmowały je pod swój dach. Nie tyle z chęci pomocy, co z żądzy zysku. Za każdą kobietę, za każde dziecko zakonnice dostawały tygodniowy dodatek od państwa. Same kobiety również musiały zapracować na swój pobyt. Jeśli nikt z rodziny nie zdecydował się wykupić ich za 100 funtów, przez trzy lata musiały ciężko pracować dla sióstr zakonnych. To tu rodziły się ich nieślubne dzieci, tu też umierały. Czasami razem z matką, czasami same. Jeśli udało im się przeżyć, rosły nieświadome tego, że pewnego dnia zostaną odłączone od swoich matek. Irlandia była bowiem w ówczesnym czasie dogodnym „terenem do polowań” dla bogatych obcokrajowców, głównie z Ameryki, którzy pragnęli nabyć dziecko.
O trudnej przeszłości Irlandii, o ciężkich czasach dla osób homoseksualnych, o bezlitosnej polityce adopcyjnej, o niepotrzebnym cierpieniu, o obłudzie i hipokryzji Kościoła, o psychologicznych wędrówkach w głąb siebie, o braku zrozumienia i empatii, o wyalienowaniu, o przejmującej samotności wśród innych ludzi, o tym jak ważna jest dla nas nasza tożsamość jednostkowa i społeczna – o tym jest ta książka. To solidna pozycja dla wymagających czytelników i wszystkich tych, którzy lubią literaturę faktu. A dla Kościoła katolickiego w Irlandii niewygodna para butów, która nieznośnie uwiera i przypomina o tym, co najchętniej wymazano by z kart historii. Gdyby tylko można było to uczynić.
Można spalić obciążające dokumenty jak to zrobiły zakonnice z Roscrea, można udać niepamięć, można zasłonić się ignorancją, ale prawda i tak kiedyś wyjdzie na jaw. Bo ona jest jak przeklęta i parząca szata, która zabiła córkę Kreona. Uwielbia przylegać do ciała kłamcy i stapiać się z jego skórą. Można się z nią gorączkowo mocować, wić i skręcać, ale i tak się jej z siebie nie zrzuci.
____
Dysponuję dodatkowym egzemplarzem „Philomeny” i bardzo chętnie komuś go prześlę. Zainteresowanych proszę o komentarz pod postem albo maila. W przypadku większej ilości chętnych zwycięzca zostanie wylosowany.