piątek, 14 lutego 2014

Czary-mary w fabryce kryształów: Waterford Crystal Factory


Waterford, uchodzące za najstarsze miasto Irlandii założone przez Wikingów, jest brzydkie jak noc listopadowa. Jest też dobrym przykładem potwierdzającym tezę, że tutejsze miasta nie są najsilniejszą stroną wyspy. Mimo że jego historia liczy sobie kilkanaście wieków, miasto tak naprawdę ma niewiele zabytków, które mogłoby zaoferować turyście.



Autorzy przewodnika Lonely Planet potraktowali Waterford dość surowo, ale jednocześnie sprawiedliwie. Bo z ich mocnymi słowami: „(…)Waterford city can only be described as ugly” i „Waterford is an ugly, dirty place with little of interest outside its heritage sites” ciężko mi polemizować. Brud jakoś szczególnie nie rzucał mi się w oczy, ale brzydoty nie sposób było nie zauważyć. Nie bez znaczenia pozostał tutaj także fakt, że miasto było dość mocno rozkopane przez odbywające się tam roboty drogowe.



Warto jednak wiedzieć, że miasto na wiele sposobów przysłużyło się wyspie i jej mieszkańcom. Ze względu na swoją korzystną lokalizację Waterford już od dawien dawna pełnił funkcję ważnego portu. To tu, o czym zapewne wie niewiele osób, lokalny rzeźnik Henry Denny „wynalazł” w 1820 roku uwielbiane przez Irlandczyków back rashers. Jego nazwisko do dziś figuruje na opakowaniach produktów mięsnych. To tu w 1885 roku powstał kolejny wyspiarski przysmak – cream crackers braci Jacobs. To tu urodził się Thomas Francis Meagher, który zaprojektował irlandzką, trójkolorową flagę. To tu wreszcie miasto wydało na świat wielką chlubę Irlandii – kryształy z Waterford, które do dziś są synonimem elegancji, piękna i solidnej roboty. I to właśnie one ściągają do miasta setki tysięcy turystów.



Wszystko zaczęło się w XVIII wieku. W 1783 roku George i William Penrose, dwaj angielscy kwakrzy, postanowili założyć fabrykę kryształów w Waterford. Wszystkie znaki na ziemi i niebie wróżyły sukces. Waterford święcił triumfy jako bardzo ważny port europejski, irlandzkie szkło nie było obłożone podatkami, a bracia Penrose posiadali przepis na doskonałe kryształy. Ich produkty doskonale się sprzedawały, rosła liczba miłośników waterfordzkich kryształów. Ale ponieważ los lubi czasami płatać nam figla, po sutych latach przyszły te uboższe. Fabrykę zamknięto w 1851 roku bynajmniej nie z braku popytu. Wysokie podatki okazały się dla niej zabójcze.



Niecałe sto lat później, w 1947 roku, z hutniczych pieców znów zaczął buchać żar. Fabryka odrodziła się niczym Feniks z popiołów. Sprowadzono wykwalifikowanych rzemieślników z Europy do przyuczania miejscowych pracowników, zaczęto wprowadzać nowe wzory, nowe linie produkcyjne. Druga połowa XX wieku charakteryzowała się ogromnym zapotrzebowaniem i niemalejącą renomą. Ponieważ jednak historia lubi się powtarzać, niezbyt fortunny dla Irlandii rok 2009 przyniósł recesję i kolejne zamknięcie fabryki. Tym razem jednak nie uśpiono jej na kolejne sto lat, lecz otwarto już rok później: nowoczesną, elegancką, przyjemną dla oka. I taką właśnie ją zobaczyłam, kiedy pojawiłam się w niej w 2013 roku.




Eleganckie wnętrze od razu przypadło mi do gustu. Duże białe bukiety na ladzie w recepcji, przykuwające wzrok kryształy w showroomie, przepych i blask żyrandoli królujących na suficie. Czułam się tak, jakbym co najmniej była w ekskluzywnym butiku Gucci lub Louisa Vuitton. Tylko że tutaj zamiast chust, butów i torebek otaczały mnie błyszczące kryształy: od tych w zwyczajnym kształcie i barwie, po te fikuśne, wyrafinowane i kolorowe. Nieraz w cenach przyprawiających o zawrót głowy. W cenach, które spokojnie mogłyby czasami konkurować z cenami klasycznych torebek Chanel. Klasa, klasa, klasa. Renoma i jakość.




Ta wizyta zdecydowanie nie była taka jak inne, a moje wrażenia potwierdziły się zaraz na początku zwiedzania, kiedy znaleźliśmy się w pomieszczeniu, w którym wyemitowano nam krótki filmik. Żadnych nudów, tradycyjnych ławek/krzeseł do oglądania. Spowiła nas ciemność, niedługo później usłyszeliśmy odgłosy fajerwerków, by na koniec ujrzeć stopniowo podświetlane, powoli wyłaniające się kryształowe trofea. Bardzo imponujące to było.




Zwiedzanie tej fabryki wspominam niezwykle miło. Podobała mi się ta ekskluzywna otoczka, ale nade wszystko ujęło mnie to, co zobaczyłam. Nigdy wcześniej nie byłam w żadnej hucie szkła, a co za tym idzie, nie byłam zaznajomiona z procesami w niej zachodzącymi. Z zaciekawieniem oglądałam formy z drzewa bukowego i gruszy. To właśnie po te drzewa najchętniej się sięga produkując formy. Mimo że mają one wielką tolerancję na wysokie temperatury, formy „dożywają” i tak zaledwie kilku dni.




Z równie wielkim zainteresowaniem przyglądałam się pracy hutników. To, co dla mnie było niespotykanym zjawiskiem, dla tamtejszych rzemieślników jest tylko zwykłą codziennością. Zmieniają się tylko ludzie przyglądający się ich pracy, cała reszta pozostaje bez zmian. Nawet tu można pewnie po jakiś czasie wpaść w rutynę.




Patrzyłam na nich oczami dziecka, które po raz pierwszy pojawiło się w cyrku lub na przedstawieniu magika. Oczami dziecka zafascynowanego, ale nie do końca dowierzającemu temu, co widzi. Bo czyż produkcja kryształów nie nosi takich „czarodziejskich” znamion? Przecież to, co wyprawiają hutnicy, to istne czary-mary. Zapytajcie dziecka, każde Wam to powie.




To wprost niesamowite, jak z niepozornych składników – minii ołowianej, saletry potasowej, potażu, krzemionki z piasku i arszeniku – można wyczarować szkło ołowiowe, które następnie można dowolnie uformować. Tu pole do popisu mają panowie, wszak dmuchanie to ich dziedzina. Patrzę więc z zaciekawieniem na te pomarańczowe „bąble” powstające na końcach specjalnych, długich rurek i tak bardzo mnie to pochłania, że w ogóle nie słyszę, co mówi nasza przewodniczka. Na dobrą sprawę mogłoby jej nie być. Nie da się ukryć, że to nie jej spektakl i to nie ona gra tu pierwsze skrzypce.




Jesteśmy w królestwie mężczyzn. Od początku do końca naszej trasy widzę tylko ich. To oni w skupieniu i pocie czoła pracują przy rozgrzanych do czerwoności piecach, to oni operują plastyczną szklaną masą, to oni pochylają się nad wysokiej jakości diamentowymi tarczami. To oni nadają kryształom odpowiednie fryzy i szlify. To oni pieczołowicie zdobią i cierpliwie rzeźbią jeden kryształ nawet długimi miesiącami. Dmuchają i rżną – jakkolwiek by to nie zabrzmiało – a to, co robią teraz, wymagało od nich uprzednio wielu, wielu długich lat nauki. I widać to doskonale, gdy przyglądam się ich pracy. Ta pewność ruchów, to skupienie. Tu nie ma miejsca na pomyłki, na szkło drugiej klasy. Aż 45% produktów jest odrzucanych na jednym z sześciu etapów obróbki. Jeden zły ruch i kryształ ląduje w koszu. “If it’s not perfect, it is smashed, unworthy to bear the name Waterford” – słowa wypowiedziane dawno temu przez jednego z braci Penrose nadal są tu aktualne.




I choć przewodniczka zachęca nas do zadawania pytań hutnikom grawerującym kolejne kryształowe wazy, stoję cicho niczym mysz ukryta za miotłą i nie śmiem wydać głośniejszego dźwięku. Jakby z obawy, że mój głos mógłby spowodować niepożądane wibracje i wywołać nieplanowany, jakże zgubny w skutkach ruch u szlifierzy i rytowników. Podejrzewam, że gdybym ściągnęła stanik i tak żaden z nich nie zauważyłby moich pięknych oczu.




Sporo lat upłynęło od założenia w Waterford pierwszej huty kryształów, ale pewne rzeczy nadal się tu nie zmieniły. W fabryce nadal stosuje się tradycyjne metody wyrobu szkła ołowiowego, które znane były ludzkości nawet w odległej przeszłości. Mimo tego, że wiele waterfordzkich kryształów produkuje się poza granicami Irlandii, do dziś są one synonimem piękna, klasy i luksusu. Wiele z nich zdobi dziś wspaniałe rezydencje tego świata, wiele kryształowych trofeów wznosi się w triumfującym geście. Cierpliwość, dokładność, talent i solidność przetopiono tu na kryształ. I to jest chyba tajemnica kryształów z Waterford.

niedziela, 9 lutego 2014

"Gaumardżos! Opowieści z Gruzji" - pseudorecenzja

To nieprawda, że nie zwracam uwagi na okładkę książki. Pewnie lepiej by brzmiało, gdybym napisała, że jej oprawa nie ma dla mnie żadnego znaczenia i że na dobrą sprawę kupiłabym daną książkę nawet wtedy, gdyby na jej froncie znajdował się najbrzydszy z najbrzydszych, nagich zadów świata. Prawda jest jednak taka, że jako urodzona estetka i stuprocentowy wzrokowiec, lubię to, co ładne i przyjemne dla oka.



„Gaumardżos! Opowieści z Gruzji” Anny i Marcina Mellerów to jedna z wielu książek, które znajdowały się w moim świąteczno-noworocznym stosie, a zarazem jedna z pierwszych, po które wyciągnęłam ręce. Nie pozwoliłam jej długo leżeć bezczynnie, mimo że Gruzja zdecydowanie nie leży w pierwszej dziesiątce krajów, do których chciałabym zawitać w najbliższym czasie.



Książka kusiła mnie tak, jak białe pralinki Lindora zawsze wodzą mnie na pokuszenie, kiedy jestem na diecie. Uległam jej ostatecznie, ale w przeciwieństwie do słodkości nie poszło mi to w boki, ani bokiem też nie wyszło.


Zaczynając ocenę od tego, co najbardziej widoczne, czyli od „opakowania”, książka jest taka jak lubię. Miękka okładka ze skrzydełkami, ciekawa oprawa zachęcająca do zapoznania się z treścią, elegancki papier dobrej jakości. Bardzo atrakcyjny wyrób poligraficzny i introligatorski. Już na samym wstępie przyznałam jej za to dużego plusa.


Nie była to jedynie uczta dla oczu, lecz przede wszystkim dobrej jakości strawa dla umysłu. „Gaumardżos!” znajduje się w tej komfortowej pozycji, że jest to moja pierwsza pozycja traktująca o Gruzji, zatem nie mogę jej mimowolnie zestawiać z żadną inną.


Książka powstała z miłości do Gruzji. Zarówno Anna jak i Marcin żywią gorące uczucie do tego kraju. I to widać. Nie jest to zatem obiektywna książka podróżnicza, ale też nigdy nie miała zamiaru pretendować do takiego tytułu. Zresztą, jak we wstępie piszą Mellerowie: nie jest to ani przewodnik, ani książka podróżnicza, ani zbiór reportaży. Powiedzmy, że „Gaumardżos!” jest takim książkowym odpowiednikiem szaszłyka. On zawiera różne kawałki mięsa i warzyw, a ona przeróżne opowieści. Te zabawne, te smutne, absurdalne, jak i te przyprawiające o ciarki. Całość jednak doskonale przybliża nam Gruzję i mentalność Gruzinów. Daje nam przedsmak tego, czego należy się spodziewać. Po części radzi też, co zrobić, by zminimalizować szok kulturowy.


Cieszę się, że autorzy nie umieścili ostatniego rozdziału gdzieś na samym początku książki, bo pewnie nieco bym się zniechęciła do jej lektury. Był on dla mnie przeładowany historią i, co tu dużo mówić, po prostu nudnawy. Pomijając ten mały mankament, „Gaumardżos!” czytało mi się naprawdę przyjemnie. Cała reszta utrzymywała moje zainteresowanie na stałym, dość wysokim poziomie.


Książkę napisano w ładnym stylu i wzbogacono sporą ilością zdjęć, przez co przebrnęłam przez nią z łatwością. Lekkie pióro Marcina nie uszło mojej uwadze. Mellerowie są po prostu dobrzy w tym, co robią. Reporterstwo i dziennikarstwo to ich kawałek chleba. Z zapisanych kart „Gaumardżos!” wyłonił mi się obraz ludzi nie tylko do szaleństwa zakochanych w Gruzji, lecz przede wszystkich oczytanych, elokwentnych, wykształconych. Ciekawych. I posiadających dar zainteresowania innych swoim konikiem – tematami, które może nie do końca leżą w obrębie zainteresowań ich rozmówców/czytelników. Sięgnęłabym po kolejną książkę ich autorstwa.


Zastanawia mnie tylko jedna rzecz. Czy gdyby Mellerowie byli zwykłymi szarakami, przeciętnymi zjadaczami chleba, czy wtedy również mogliby liczyć na tak ciepłe przyjęcie i tyle dobra ze strony Gruzinów? Ich losy mimowolnie przywodzą mi na myśl przypadek Tony’ego Hawksa, który pewnego dnia postanowił objechać autostopem Irlandię, taszcząc ze sobą… lodówkę [tu przy okazji polecam jego książkę „Round Ireland With A Fridge”]. Bez odpowiedniego nagłośnienia akcji, bez konkretnej pomocy nie byłoby mu tak łatwo tego dokonać.


Książka dobra jako preludium do czegoś więcej – prawdziwej gruzińskiej przygody. Obowiązkowa pozycja dla tych, którzy wybierają się do tego kraju. A już szczególnie dla tych, którzy chcieliby oprócz zwykłych waliz, zabrać bagaż potrzebnych informacji, by potem nie zachowywać się jak głupi Jaś i nie rozdziawiać gęby w kontakcie z tym, co odmienne.