sobota, 25 października 2014

Przeczytaj, zanim zaśniesz. Pseudorecenzja "Before I Go to Sleep"

Remember, some things happen for a reason* – filozoficznym tonem obwieściła pewnego dnia moja znajoma Irlandka, a mnie to jednocześnie zadziwiło i rozbawiło. Nie byłoby w tym stwierdzeniu nic nadzwyczajnego, gdyby padło ono z ust dorosłej osoby. Moją rozmówczynią była jednak niespełna wtedy sześcioletnia dziewczynka, więc nie omieszkałam pociągnąć tematu i dowiedzieć się, skąd w takiej małej główce takie wielkie słowa i poważne przemyślenia. Z książki – taka padła odpowiedź. Gdyby to kogoś interesowało.

W istocie, mała miała rację. Ku mojemu zaskoczeniu, słowa te wypowiedziane przez dziecko wyjątkowo zapadły mi w pamięć i zwykłam później wracać do nich wielokrotnie, by w mniej ciekawych momentach życia trzymać się ich niczym tonący brzytwy.


Kiedy pewnego dnia natrafiłam w gazecie na plakat reklamujący zbliżającą się premierę filmu „Before I Go to Sleep” ucieszyłam się jak alkoholik z nadprogramowej flaszki wódki. Mark Strong w obsadzie, nieoficjalnie okrzyknięty przeze mnie najseksowniejszym łysolem ever, do tego Nicole Kidman i Colin Firth. Zapowiadała się niezła uczta dla moich zmysłów. Smaczku dodawał całości gatunek filmu – thriller.

Parę dni później poczułam się jak alkoholik, któremu odebrano ostatnią flaszkę wódki. Kiedy bowiem przejrzałam repertuar mojego miejscowego kina, okazało się, że o „Before I Go to Sleep” ["Zanim zasnę"] mogę sobie jedynie pomarzyć. Los właśnie rzucił mi pierwszą kłodę pod nogi. Nic to. Znalazłam jednak wyjście z sytuacji – film miał być wyświetlany w pobliskim mieście. Ta wiadomość okazała się remedium na moją bolączkę.

Ku mojemu rozczarowaniu nie udało mi się jednak na niego dotrzeć. Okoliczności nie sprzyjały, a krótki okres projekcji – bodajże tylko siedem dni – też zrobił swoje. Żaden dzień nie wydawał się odpowiedni, a perspektywa spędzenia w aucie po pracy jakiejś półtorej godziny drogi w obydwie strony, by dojechać do kina nie napawała radością. Stało się więc to, co wisiało w powietrzu – film ściągnięto z ekranu, a mnie pozostał jedynie niesmak.

Nic nie dzieje się jednak bez przyczyny – jak słusznie zauważyła wspomniana na wstępie filozofka. Kiedy już niemalże zapomniałam o tym, że był taki film jak „Before I Go to Sleep”, okazało się, że będzie on w naszym kinie! I nieważne, że ze sporym opóźnieniem. Ważne, że będzie. Moja wcześniejsza opieszałość ostatecznie wyszła mi na dobre. Zaoszczędziłam sporo czasu – nie musiałam jechać do kina w sąsiednim hrabstwie - a przy okazji trochę grosza, jako że udało mi się nabyć bilet w bardzo korzystnej cenie.

Kolejną miłą niespodzianką okazała się sala kinowa świecąca pustkami. Obok nas siedziała młoda para, ale prawdę powiedziawszy czułam się tak, jakby ich nie było. Gdyby nie wyjątkowo złe doświadczenia z mojej ostatniej wizyty na „If I Stay”, pewnie nawet nie doceniłabym ich zachowania. Czasami musimy przejść przez piekło, by należycie docenić raj. I tak właśnie było w tej sytuacji. Ich, zgoła normalne i przykładowe, zachowanie nie mogło ujść mojej uwadze. Przez cały seans siedzieli cicho jak mysz pod miotłą, nie komentowali, nie bawili się komórkami i – jakby tego dobrego było mało – nic nie przeżuwali. I jakoś nie umarli z głodu.

Wyobraź sobie, że pewnego dnia budzisz się i nie rozpoznajesz niczego, co widzisz wokół siebie: ani łóżka, ani śpiącej w nim osoby, ani pokoju, w którym się znajdujesz. Ogarnia Cię panika, przez głowę przelatuje cała masa myśli: co? Jak? Dlaczego? Kim jestem? Co tu robię? Z trudem rozpoznajesz się w lusterku, nie dowierzasz zmarszczkom, które widzisz u siebie na twarzy. Jak to możliwe, że dobijasz do pięćdziesiątki? Przecież wydawało Ci się, że masz zaledwie dwadzieścia parę lat. Wszystko jest jakieś obce, nieznajome, nowe. Witaj w świecie Christine Lucas. Dorosłej kobiety, która jest bezbronna niczym dziecko. Taką czyni ją amnezja, której nabawiła się w wyniku traumatycznego wydarzenia z przeszłości. To z kolei poważnie upośledziło jej pamięć: Christine pamięta tylko to, co dzieje się danego dnia. Kiedy śpi, jej umysł kasuje wszystkie wspomnienia i przeżycia.

Pierwsze wrażenie po obejrzeniu kilku minut? O nie, to będzie coś na kształt „50 pierwszych randek”. Trudno się pozbyć odczucia: „ale to już było...” i nie ma w tym nic dziwnego, bo temat amnezji jest tak oklepany jak gęba Gołoty i przewijał się średnio w co drugiej szanującej się telenoweli.

Na początku trochę męczył mnie ten filmowy monotonny klimat: powtarzalność pewnych wydarzeń i wypowiadanych kwestii. Przeszkadzał mi też nieco jego „klaustrofobiczny” wymiar. Chciałam sobie pooglądać więcej różnych twarzy, a nie tylko skupiać się na czołowej trójce: Christine, Benie [Colin Firth] i dr Nashu [Mark Strong]. Gdyby był większy wachlarz postaci, miałabym większy orzech do zgryzienia. Ograniczenie bohaterów do minimum odebrało mi sporo „zabawy”. Bo co to za problem wskazać palcem czarny charakter, kiedy ma się taki ubogi wybór?  Częściowa przewidywalność – to jest właśnie jedna z małych wad tej produkcji. A plusy? Przede wszystkim dobra gra aktorska. Nicole Kidman bardzo dobrze wcieliła się w postać zagubionej i zdezorientowanej Christine. Udźwignęła nawet dodatkowy ciężar w postaci akcentu angielskiego [akcja filmu toczy się w Londynie].

Przyznać muszę, że się nieco rozczarowałam tym filmem. I to nawet nie dlatego, że nastawiłam się na coś zupełnie innego. Po prostu zabrakło mi w nim większych emocji, większego napięcia, nerwowego wiercenia się w fotelu, obgryzania paznokci i przyspieszonego oddechu. Tego właśnie oczekuję od dobrego dreszczowca, szczególnie takiego, który jest adaptacją bestsellerowej książki.

Właśnie, książka. Dużego plusa przyznaję „Before I Go to Sleep” za to, że zachęcił mnie do sięgnięcia po źródło – po powieść Stevena J. Watsona z 2011 roku. Niedługo po obejrzeniu filmu wypożyczyłam ją sobie z biblioteki, a kiedy już zaczęłam ją czytać, nie mogłam przestać. Cały czas powtarzałam sobie: „jeszcze tylko jeden rozdział, zaraz ją odłożę”. Potem już się nie łudziłam, że uda mi się to zrobić. Już wiedziałam: muszę ją przeczytać zanim zasnę.

Kiedy zaś już ją przeczytałam, niczym koneser testujący wino o niespodziewanie pięknym bukiecie smakowym i zapachowym, wymruczałam z zadowoleniem: „no, no, no!” Lubię takie niespodzianki.

Książka jest skonstruowana w naprawdę solidny sposób, nie brakuje w niej suspensu, ani niespodziewanych zwrotów akcji. Na moje szczęście film nie jest jej wierną kopią. I choć mocno na niej bazuje, to jednak umieszczono w nim kilka znaczących różnic [m.in. zakończenie]. Czyta się ją niezwykle łatwo i przyjemnie. Niejeden pisarz mógłby pozazdrościć Watsonowi lekkości pióra. Co ciekawe on sam nie miał żadnego doświadczenia pisarskiego. „Zanim zasnę” to jego debiut pisany w wolnym czasie, między jedną a drugą zmianą w szpitalu. Założę się, że kiedy w 2009 roku Watson zapisał się na kurs, który miał go zagłębić w tajniki pisania powieści, nie spodziewał się, że zaledwie dwa lata później wyda książkę, która szybko stanie się bestsellerem przetłumaczonym w dodatku na ponad czterdzieści języków.

Film można obejrzeć [dobry, ale nie rewelacyjny], ale książkę trzeba przeczytać.


_____

* pamiętaj, niektóre rzeczy nie dzieją się bez powodu

17 komentarzy:

  1. Recenzja jak zwykle. I rzeczowa i na prawdę profesjonalna. Nie dopatrzyłem się zdradzania treści filmu czy książki, więc w mojej ocenie minimum piątka. Rzekłbym, opis wrażeń "książkowych" na tyle przemawiający, że natychmiast nabyłem książkę i tutaj mały... ZONK!
    Książka w przekładzie (bo po angielsku czytam tylko trochę lepiej niż Kali) Ewy Penksyk Kluczkowskiej jest napisana w sposób, który ledwie trawię, znaczy narratorem jest główna bohaterka opowiadająca o wszystkim w czasie teraźniejszym i przyszłym. I nie wiem, czy jest to wierne tłumaczenie i wynika z "przypadłości" Christine, czy może pani Ewa dodała to od siebie. Oświecisz mnie? W każdym razie wolę jednak tradycyjnie pisane powieści z narratorem w osobie trzeciej. Co prawda jestem po króciutkim fragmencie i istnieje szansa, że jednak przekonam się do takiego stylu ale przyznam się, że bestselleru Suzanne Collins przełożonego w ten sam sposób nie przebrnąłem. A jestem wielbicielem SF. Poproszę więc, przy następnych recenzjach o jakieś słówko o stylu utworu. A na razie brawa za recenzję (wcale nie pseudo) i tak trzymaj.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  2. W moim odczuciu recenzja pozostawia sporo do życzenia, dlatego zwie się pseudorecenzją :) Nie do końca jestem z niej zadowolona, bo nie zawarłam w niej wszystkiego, co sobie pierwotnie zaplanowałam. I bez tego post jest wystarczająco długi, nie chciałam już przynudzać :) Myślę jednak, że masz w sobie przypadłość wielu nauczycieli - podciągasz oceny swoim ulubieńcom ;) Nie wnikając już w szczegóły, kłaniam się z wdziękiem [albo i nie], Panie Profesorze, i dziękuję za przyznaną piątkę :) Będzie pięknie prezentować się w moim dzienniczku ;)

    Ale mnie zaskoczyłeś tym błyskawicznym kupnem! Tak się zastanawiam, masz wersję papierową czy może e-booka? To akurat bez znaczenia dla tłumaczenia, to tylko zwykła moja ciekawość :) Nie jestem obeznana z polskim tłumaczeniem, bo jak widać na zdjęciu "Before I Go To Sleep" czytałam w oryginale. Mam jednak złą wiadomość - książka napisana jest z punktu widzenia głównej bohaterki, czyli Christine. Znajdują się w niej m.in. zapiski z jej dziennika. Dla mnie akurat nie ma większego znaczenia, czy czytam powieść w pierwszo- czy trzecioosobowej narracji. Ważne, by fabuła była wciągająca. Myślę, że narracja w "Zanim zasnę" jest zaletą, bo doskonale ukazuje odczucia Christine [kto wie lepiej od nas, jak się czujemy], a do tego buduje fajny klimat.

    Dzięki za wskazówkę, zapamiętam sobie, by na przyszłość wspominać o rodzaju narracji. Mam jednak nadzieję, że na przekór wszystkiemu uda Ci się dokończyć tę książkę.

    Miłego weekendu życzę :) Dynia już nabyta? ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Dynia? Jeszcze nie. Czekam do prawie ostatniej chwili bo po dyniowym święcie potworów i czarownic robię dynię w occie. To znaczy tak się nazywa ale jest słodko kwaśna i wcale nie w orientalnych smakach. ;)
    Tak, mam e-ridera Kindle'a. Czyta się jak papierową, bo wymaga światła z zewnątrz. Nie tak jak smartfony. No i bateria starcza na miesiąc, nie wspominając o szybkości nabywania książek i ilości noszonych ze sobą w urządzeniu. Gdybym tak zechciał zabrać w formie papierowej tylko część, to bagażu rejestrowanego by nie wystarczyło. Jednym słowem wygoda. :)
    No i jak mam traktować "W moim odczuciu recenzja pozostawia sporo do życzenia..." ? Mam wierzyć, że piszesz jakąś "zapchajdziurę" z której nie jesteś zadowolona, czy może raczej krygujesz się czekając na dalsze pochwały? ;) Bo ja tam mogę chwalić dalej. Ech, ta kobieca próżność. ;)
    Ja również życzę miłego długiego weekendu. A Wasza już wycięta? Fotkę poproszę. :)

    OdpowiedzUsuń
  4. A co Ty, gdzie tam wycięta! :) Nigdzie jeszcze jej nie upolowałam. W Tesco chyba wszystkie wykupione, bo jak robiłam dziś zakupy online, to żadnej dyni już nie było. W minioną niedzielę w Dunnes Stores były piękne rozmiarowo, ale każda z nich miała jakiś mankament, więc postanowiłam nie brać. Może jutro w Lidlu coś się znajdzie ciekawego. W zeszłym roku Połówek fantastycznie "wyrzeźbił" dynię, więc w tym roku też chyba będzie to robił. Ma talent do tego.

    O dyni w occie jeszcze nie słyszałam. Ja zawsze robiłam z niej zupę.

    A ja nadal nie przekonałam się do czytników książek. Zdecydowanie wolę tradycyjną, papierową książkę. Nawet jeśli jest ciężka jak cegłówka. Jeszcze niedawno nosiłam ze sobą w torebce niezwykle obszerną trzecią część Millenium Larssona. Czytniki zabijają mi cały urok czytania. Bo co to za atrakcja? To jak surfowanie w sieci i czytanie różnych stron. Ale kto wie? Może kiedyś się do nich przekonam. Ponoć tylko krowa nie zmienia poglądów.

    Potraktuj to tylko jako moją opinię, nic więcej. Akurat w tym przypadku bardzo mi odpowiada, że Twoje zdanie jest inne niż moje :) Posta pisałam późno w nocy, nieco z przymusu, bo przerwa od ostatniego wpisu była dość duża i chciałam szybko opublikować coś nowego. Trochę inaczej sobie go zaplanowałam, ale kiedy zaczęłam pisać, poniosło mnie i nieco zboczyłam z obranej ścieżki. A później doszłam do wniosku, że już nic nie będę modyfikować.
    A tak poza tym, to jestem bardzo krytyczna w stosunku do moich wpisów. Wiesz, ile mam na komputerze postów, których nigdy nie opublikowałam? Kilkadziesiąt. Gdybym chciała zamieszczać tylko te, z których jestem w 100% zadowolona [np. z Dunmore Cave], to na nowe wpisy nie czekalibyście tydzień czy dwa tygodnie tylko kilka miesięcy. Sam zatem rozumiesz - publikuję częściej, ale nie zawsze to, co mnie całkowicie zadowala ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Ha! I tu Cię zaskoczę. Czytnik Kindle, który posiadam, jest jak prawdziwa książka i w niczym nie przypomina takiego na przykład tabletu. Strony książki przekłada się dedykowanymi przyciskami na krawędzi czytnika, a kiedy jest w okładce, to jakbyś miała kieszonkowego paperback'a. Bo ekran (w nowszych już nie) nie jest dotykowy i jest w technologi e-papieru. Nie można czytać kiedy nie ma oświetlenia zewnętrznego bo taki e-papier jest w odbiorze jak zwyczajny (takie rozwiązanie nie męczy oczu) z tym, że nie można poskładać go na pół czy zwinąć w rolkę. No i wszelki tekst jest wciąż na tej samej kartce "drukowany". Też miałem obawy przed zakupem, ale teraz czytamy wszyscy i nawet sceptyczna Ula przekonała się do tego rozwiązania. Tym bardziej, że każdy może czytać własną książkę i nie trzeba poszukiwać strony na której skończyło się czytać, bo automatycznie otwiera się na ostatnio wyświetlanej z wybranego tytułu. W TESCO mają wystawione i można sobie pomacać i zorientować się czy Ci to będzie pasowało, a na Amazonie są lepsze ceny obecnie.
    Krótki ten długi weekend, już się kończy. Szkoda. Wczoraj byliśmy w kinie na "Alexander and the Terrible, Horrible, No Good, Very Bad Day". Może nie jest to komedia z górnej półki, ale ubawiliśmy się i morał, że rodzina jest najważniejsza, do latorośli naszej chyba też dotarł.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  6. ~Przypadkowy Turysta28 października 2014 10:25

    Dzień Dobry :)
    Zaintrygowałaś mnie tą recenzją, bo książka wygląda zachęcająco, choć wygląda też na trudną.
    Sugestywne wprowadzenie w klimat książki uwolniło we mnie pewne obawy, czy podołam wymogom stawianym ambitnym czytelnikom - co sie jeszcze okaże jak zacznę czytać :) Najpierw muszę ją znaleźć.
    Dlaczego mam takie obawy? Otóż jest to jak widzę horror osoby uwięzionej w dziwnym labiryncie niedoskonałego umysłu. O ile czytam jakiś horror "mechaniczny", czyli spowodowany zagrożeniem zewnętrznym to mogę zamknąć książkę i odpocząć od jej treści. A tu obawiam się, że zamknięcie książki nic nie da, bo akcja będzie się toczyć dalej ... w umyśle bohaterki. To taki jakby inny poziom odbioru. Trudno mi to wytłumaczyć, ale takie mam obawy. Może być całkiem ciekawie :) Mogę się również bardzo mylić, bo próbuję poznać smak cukierka po jego zewnętrznym opisie :):);)
    Pogadamy o tym jak przeczytam, ale najpierw muszę dokończyć już napoczęte "smakołyki".
    Pozdrawiam i życzę dużo słońca :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Fajnie to brzmi i w pełni zdaję sobie sprawę z wszystkich zalet takiego urządzenia, ale mimo wszystko myślę, że to nie jest gadżet dla mnie. OK, gdybym go dostała w prezencie, to pewnie skorzystałam od czasu do czasu, ale swojej kasy nie planuję na niego przeznaczać. Jedyny "gadżet" jaki mi się marzy od jakiegoś czasu wygląda następująco: http://www.nikonusa.com/en/Nikon-Products/Product/Camera-Lenses/AF-S-VR-Zoom-Nikkor-70-300mm-f%252F4.5-5.6G-IF-ED.html :)
    Jak będę w Tesco, to rzucę okiem na te czytniki, choć zdziwiłabym się, gdybym zdecydowała się jakiś kupić. Jest coś "magicznego" w odwiedzaniu biblioteki, buszowaniu między jej regałami, w czytaniu tradycyjnych, papierowych książek. Przypuszczam, że żaden Kindle nie jest w stanie mi tego zastąpić.

    Prawda, szybko zleciał. Miałam trzy dni wolnego, za to w ten weekend będę mieć tylko jeden dzień relaksu, bo w sobotę muszę pojawić się w pracy. Niedziela za to to Clannad. Przyznam Ci się, że nie bardzo chce mi się jechać. Nie upatrywałabym jednak w tym winy samego zespołu, lecz po prostu całego tego zamieszania z wyjazdem.

    Jak się dobrze bawiliście, to najważniejsze - nie zawsze trzeba oglądać górnolotne produkcje. Ja tam lubię oglądać z dziećmi bajki i filmy przeznaczone dla nich :)

    OdpowiedzUsuń
  8. Witaj, Przypadkowy Turysto :)
    Daleka jestem od określenia tej książki trudną. Nie jest to też żaden horror, raczej thriller psychologiczny i to też w wersji soft, łagodnej, a nie jakiejś hardcorowej :) Nie masz się czego obawiać. Jak Ci kiedyś wpadnie w ręce, to możesz do niej zajrzeć. A nuż Cię zaintryguje. Ja w każdym razie nie mam zamiaru nikogo namawiać, bo doskonale zdaję sobie sprawę jak odmienny odbiór może wywołać ta sama książka. Ja Wam tylko sygnalizuję, że jest taka pozycja, że spotkała się z dobrym odbiorem krytyków, a także moim własnym :)

    Pozdrawiam serdecznie i wracam do czytania mojego "smakołyka" - książki o kryminalistyce. W sam raz na dobry sen :)

    OdpowiedzUsuń
  9. "No ładne cacko", że tak zacytuję klasyka. Fajne szkło. Znaczy, Nikonem pstrykasz. A ja przez pewien czas myślałem, że używasz Sony Alpha. To przez te "ostre" HDRy, o których wspomniałem jakiś czas temu.
    Tak, a w zasadzie TAK, zgadzam się w 110 procentach. Czytnik nie ma się nijak do chodzenia między regałami w bibliotece i macaniu prawdziwych książek. To po prostu nowoczesność i wygoda.
    Czekam na maila.

    OdpowiedzUsuń
  10. Ładne, to prawda, ale też dość drogie [ale niespodzianka!]. Teoretycznie mogłabym sobie na niego pozwolić, ale przeważnie jest tak, że rozsądek bierze górę i obiektyw wydaje mi się zbędnym zakupem.
    Nigdy nie miałam aparatu Sony. Do robienia zdjęć używam albo kompaktowego Canona [mniejszy, lżejszy] albo lustrzanki Nikona [przyjemniejszy w użytkowaniu i lepsza jakość zdjęć].

    Wiem, wiem... I przepraszam, że trochę jeszcze poczekasz. Dziś już nic na pewno nie napiszę, bo właśnie uciekam od komputera i wracam do czytania książki. Może w weekend się uda. Wybacz za zwłokę. Gdybym jednak wysyłała Ci za dużo maili, to szybko by Ci się one "przejadły" ;)

    OdpowiedzUsuń
  11. No dobrze. A przyznaj się, zamierzasz zmienić zainteresowania? No bo wiesz, takie szkło to idealne jest do tropienia niewiernych mężów, ewentualnie podglądania dzikiej przyrody. Do dotychczasowej działalności lepiej nadawało by się coś w przedziale 18 do 135 mm i w miarę jasne w całym zakresie. Ale to moje zdanie a przecież wiadomo nie od dziś, że nie to ładne co ładne, ale co się komu podoba. Więc nie czekaj zbyt długo, bo kiedy realizować swoje marzenia, na emeryturze?
    Czekam na kolejne posty.

    OdpowiedzUsuń
  12. Haha :) Albo do podglądania atrakcyjnych sąsiadów ;) Na pewno byłby przydatny na nasze wyjazdy meczowe, w czasie których nierzadko siedzimy na przykład na drugim bądź trzecim kręgu trybuny.

    Wszelkie uwagi na temat fotografii są jak najmilej widziane - szczególnie od Ciebie i Piotra z Mayo, bo znacie się na rzeczy - więc cieszę się, że wyraziłeś swoje zdanie. A co powiesz na: http://www.nikonusa.com/en/Nikon-Products/Product/Camera-Lenses/AF-S-DX-NIKKOR-18-200mm-f%252F3.5-5.6G-ED-VR-II.html
    Widziałam go u znajomej i muszę powiedzieć, że bardzo przypadł mi do gustu. Potrzebuję czegoś z dużym zoomem, bo mój kitowy 18-55 mm jest po prostu do kitu ;) Nie bardzo mnie zadowala. Zoom, bokeh i szeroki kąt w 18-200 bardzo mnie kuszą. Póki co muszę się obejść wspomnianym kompaktem Canona [większość zdjęć na blogu pochodzi z niego i jego "przodka"] i tym, co mam :)

    Nowy post będzie już niedługo. Może jeszcze dzisiaj. Najpóźniej jutro :)

    OdpowiedzUsuń
  13. 18-200 świetny obiektyw. Jaśniejszy i wg mnie bardziej uniwersalny. Ja wybrałbym właśnie ten gdybym był posiadaczem Nikona i miał trochę gotówki w nadmiarze. ;) Bierz i używaj. Boże Narodzenie już niedługo więc prezent pod choinkę jak znalazł. 3mam kciuki.

    OdpowiedzUsuń
  14. No właśnie, dużo osób zachwala tę jego uniwersalność, dlatego ostatecznie będę się skłaniać ku niemu. W optymalnej wersji pojawi się u mnie jeszcze w tym roku. Byłabym w siódmym niebie :) Jeszcze raz dzięki za Twoje uwagi, przydały się :) Teraz już nie mam żadnych wątpliwości :)

    OdpowiedzUsuń
  15. Właśnie skończyłem czytać. Nooo, proszę Pani! Dzięki za recenzję, która skłoniła mnie do sięgnięcia po tę pozycję. Trochę trwało, bo i czasu na czytanie nie mam wiele (raptem dwa razy w tygodniu po godzinie, kiedy czekam aż syn skończy trening, a i to nie zawsze) ale dzięki temu mogłem się delektować. I nawet moja niechęć do formy pisania zniknęła w trakcie. Bardzo dobra książka. Co prawda już gdzieś w połowie odniosłem wrażenie, że Ben nie do końca jest ... ale może ktoś to będzie czytał, więc nie będę spoilerował. No i zakończenie według mnie zostało niepotrzebnie przyspieszone, może "skurczone". Można było je nieco rozciągnąć i pozwolić czytelnikowi cieszyć się rozplataniem wątku zamiast gwałtownym ucinaniem. Ale mogę nie mieć racji i rzeczywiście należało tak skończyć.

    A jak obiektyw? Zdecydowałaś już?

    Pozdrawiam, Zielak.

    OdpowiedzUsuń
  16. Witaj, Zielaku! Ale się cieszę, że książka przypadła Ci do gustu! Powiem szczerze, że miałam pewne obawy. Myślałam, że Twoja niechęć do narracji weźmie górę i poddasz się gdzieś na początku, nawet nie zdążywszy wkręcić się w fabułę. Teraz jednak czuję się tak, jakby kamień młyński spadł mi z szyi albo serca ;) Fajnie by było, gdybyś kiedyś trafił na film, miałbyś wtedy pełny obraz :) Ja lubię czytać książki, a później oglądać ich adaptacje lub ekranizacje.
    Wczoraj obejrzałam "The Grey" [kusi mnie, by napisać o nim parę słów na blogu] oparty na opowiadaniu "The Ghost Walker" i chciałam się z nim zapoznać. Okazało się jednak, że nie mają go w bibliotece.

    O obiektywie napisałam w mailu :) Tak, w MAILU. Wreszcie udało mi się odpowiedzieć :)

    Trzymaj się ciepło i dzięki za podzielenie się opinią :)

    OdpowiedzUsuń
  17. Przekonałaś mnie do tego, abym sięgnąć po książkę. Jestem obecnie po filmie i również nie porwał mnie zbytnio. Jest ciekawy na tyle aby obejrzeć do końca. pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń