Pokazywanie postów oznaczonych etykietą oceanarium. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą oceanarium. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 26 września 2013

Niedziela na zachodzie: oceanarium w Salthill

Plan na koniec tygodnia był prosty: w piątkowy wieczór impreza w zamku Leap, w niedzielę ciąg dalszy jakże przyjemnego procesu ukulturalniania się. Tym razem w Dublinie. Choć wizyta w stolicy nie uwzględniała żadnego zamku i tak zapowiadało się przyjemnie: zwiedzanie, potem relaks w niedawno otwartej kawiarnio-herbaciarni. Stuprocentowy chillout. Hedonizm w czystej postaci.



Człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi. I tak w niedzielę zamiast obrać kierunek na Dublin, padło na zachód – na trasę, którą za niedługo będziemy mogli pokonywać z zawiązanymi oczami. Tyle razy już ją obieraliśmy w tym roku. Do zmiany planów skłonił mnie krótkotrwały powrót lata. Po tygodniu chłodnawych temperatur, które zmusiły mnie do wyciągnięcia z szafy babcinej piżamy, onuc i czapki pilotki, nastały ciepłe dni do złudzenia przypominające lato.



Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby, kiedy zatem w niedzielny poranek słońce zapukało do mojego okna, nie miałam zamiaru marudzić, że nie tak miało to wyglądać. Jasnym jak słońce stało się, że wizyta w stolicy przeniesiona zostanie na inny raz, bo tam zdecydowanie nie potrzebowałam pięknej pogody.



Nie było jednak mowy o tym, by ten bardzo ciepły i słoneczny dzień spędzić w domu. Taki scenariusz ziściłby się tylko wtedy, gdyby mnie ktoś umieścił w kaftanie bezpieczeństwa. Na szybko wymyśliłam sobie Salthill, do którego jakimś cudem nie udało mi się wcześniej dotrzeć. Nowy plan przewidywał wizytę w tamtejszym oceanarium i przechadzania się po promenadzie. Zanim jednak konie naszego czterokołowca ruszyły z kopyta, wpadliśmy na pomysł zabrania ze sobą zestawu małego plażowicza. Bo taka piękna pogoda, bo stamtąd tak blisko do wody,  bo popływałoby się… Za nic mając sobie przesądy o tym, by nie wracać do domu po zapomnianą rzecz, Połówek pobiegł do domu po nasz plażowy niezbędnik.



Salthill leży sobie niedaleko Galway, ma kilka przyzwoitych plaż i to między innymi dzięki temu stało się popularnym kurortem nadmorskim, gdzie w zasadzie przez cały rok ściągają turyści. Kasyna, centra rekreacyjne i przeróżne imprezy skutecznie wabią chętnych. Udział samej natury również nie pozostaje bez znaczenia. To wszystko jednak nie wystarczyło, by mnie oczarować. Czegoś mi w Salthill zabrakło. Chyba jakiegoś romantyzmu, nieodpartego uroku, jakiejś intymności. Mimowolnie zaczęłam je od razu porównywać do Howth [1:0 dla dublińskiego przedmieścia] i do mojej ulubionej plaży, na widok której zawsze rozbieram się w biegu.



W Salthill stanęłam nad plażą przy promenadzie i o mało co nie przewrócił mnie dolatujący z niej odór. Witamy w świecie odpływu. Kamienie wokół, dużo ludzi, mało ciekawa sceneria. Skwaszona księżniczka – być może ku swojej szkodzie - postanowiła darować sobie dalszy spacer promenadą i poszukać pocieszenia w oceanarium.




Galway Atlantaquaria, bo tak zwie się wspomniany przybytek, to największe akwarium Irlandii. Ciężko je przegapić, bo leży przy samej promenadzie. Jeszcze siedząc w domu nie do końca byłam przekonana, czy udanie się tam jest dobrym pomysłem i, jak się okazało chwilę później, Połówek również żywił podobne obawy. Zdecydowaliśmy się jednak dać szansę tej atrakcji, licząc na to, że skoro jest to największe akwarium, to być może będzie też najlepsze.



Byliśmy już w dwóch tutejszych oceanariach w Bray i Dingle i żadne z nich nie powaliło nas na kolana. Owszem, przyjemnie było, ale mój apetyt nie został ani razu całkowicie zaspokojony. I tu, moi drodzy, muszę Wam niestety przekazać tę złą nowinę: na Zielonej Wyspie po prostu nie ma oceanarium z prawdziwego zdarzenia, a trzy wspomniane obiekty to raczej skromne akwaria, które z pewnością nie dostarczą nam niezapomnianych wrażeń.



Galway Atlantaquaria mieści się na dwóch poziomach i przedstawia nie tylko florę i faunę morską, lecz także obiekty, z którymi nie spotkałam się w żadnym innym irlandzkim akwarium. Na parterze, tuż przy wejściu i splash tanku, zbiorniku podstępnie umieszczonym tam, by chlapać i straszyć co bardziej płochliwych odwiedzających, znajduje się replika skonstruowanego w 1964 roku ALVIN-a, batyskafu umożliwiającego badania głębinowe.




Na parterze dominuje płytki, ale spory zbiornik z płaszczkami i innymi chrzęstnoszkieletowymi rybami. To właśnie tu spędziłam dłuższą chwilę, przyglądając się koleniom, cudacznym płaszczkom i fascynującym mnie turbotom, które świetnie się maskowały, „stapiając” się z dnem. Gdyby nie poruszające się skrzela i oczy, można by było je przegapić. Ryby pływają sobie koło siedmiometrowej łodzi, przykładu Galway Hookera.




Trochę dalej znajduje się największy z tutejszych zbiorników, The Ocean Tank, przy którym nakręcono jedną ze scen z mojego ulubionego filmu „The Guard”, gdzie Mark Strong odwraca się do widzów i mówi: I like sharks. They are soothing. Rekinów niestety nie widziałam, można było za to podziwiać urzędującą sobie tam Walentynkę należącą do rodziny rajowatych [white skate], gatunku niegdyś dość popularnego w zachodnich wodach Irlandii, teraz zaś zagrożonego wyginięciem. Walentyna trafiła do akwarium jako zarodek w 2003 roku, a na świat przyszła 14 II 2004, stąd jej pseudonim artystyczny. Ponoć jest jedyną przedstawicielką swojego gatunku będącą na uwięzi. Co można o niej jeszcze powiedzieć? Że jest wyjątkowa pod każdym względem. Objawiło się to m.in. tym, że pewnego dnia Walentyna dostąpiła… niepokalanego poczęcia, choć nigdy nie udało się biedaczce zaznać igraszek z samcem.



A  oto sama Walentynka


W Atlantaquarii zobaczymy też dwa ze skarbów, jakie skrywają w sobie tajemnicze irlandzkie torfowiska. Pierwszym obiektem jest poroże jelenia szlachetnego i choć to ciekawy artefakt, jego atrakcyjność blednie w konfrontacji z Bearna Dugout Canoe, niesamowitego czółna wystruganego rękami pierwotnych ludzi i liczącego sobie bagatela 5 500 lat!  Zobaczymy tu także czterometrową replikę latarni z Mutton Island, ogromny szkielet wieloryba, dowiemy się, jak powstają słynne łodzie Galway Hooker, a w Touch Poolu, zbiorniku z rozgwiazdami, krabami i innymi kreaturami możemy sobie nawet pogrzebać rękami, jeśli tylko mamy taką ochotę. Możemy też wziąć udział w karmieniu ryb odbywającym się przeważnie co godzinę. Jeśli nawet je pominiemy, nie mamy powodów do zmartwień, bo bilet do akwarium ważny jest przez cały dzień, więc możemy do niego powrócić nawet za parę godzin.




Byłoby takie fajne ujęcie, gdyby ta cholerna ryba nie zachuchała szybki ;)


Jeśli już wcześniej byliśmy w oceanarium przez duże o, Galway Atlantaquaria zapewne nie zrobi na nas ogromnego wrażenia, choć niewątpliwie wiele może nas nauczyć i umiejętnie przybliżyć nam podwodny świat. Z wizyty w akwarium najwięcej radości pewnie będą mieć ci najmniejsi. Cena za bilet nie jest najniższa, szczególnie gdy weźmie się pod uwagę gabaryty akwarium. Stosunek ceny do jakości mógłby być lepszy,  ale gdybym miała wybrać najlepsze i najciekawsze irlandzkie akwarium, wskazałabym właśnie to.



 

 

środa, 2 czerwca 2010

Oko w oko z piraniami i rekinem, czyli co ciekawego można zobaczyć w Dingle

Półwysep Dingle znajduje się w zachodniej części Irlandii w hrabstwie Kerry. Jego sława dotarła do mnie już dawno temu. I choć byłam w Kerry dwukrotnie, nigdy nie miałam okazji bliżej się z nim zapoznać.


 


Piękno półwyspu opiewają nie tylko przewodniki i rodowici mieszkańcy wyspy, lecz przede wszystkim turyści. Kiedy udało nam się dostać kilka dni wolnego, postanowiliśmy, że na własnej  skórze przekonamy się o prawdziwości tych stwierdzeń.




Kiedy wjechaliśmy do Dingle, miasta noszącego tę samą nazwę co cały półwysep, w oczy rzuciła mi się ogromna ilość pensjonatów B&B. W pewnym momencie przejeżdżaliśmy takim odcinkiem, w którym co drugi dom pełnił funkcję noclegowni dla turystów. Już wtedy zrozumiałam, że nie będziemy mieć żadnych problemów ze znalezieniem odpowiedniego pokoju do wynajęcia. I tak właśnie było.




Wybraliśmy jeden z wielu domów malowniczo usytuowanych nad zatoką. Wybór okazał się trafny – sympatyczni właściciele szybko wzbudzili naszą sympatię, a czysty i wygodny pokój całkowicie spełnił nasze oczekiwania. Barbara, gospodyni w sile wieku, chętnie udzielała nam wskazówek turystycznych, a jej mąż Michael podbił nasze serca i rozpieścił nasze podniebienia wyśmienitym chlebem jego własnej, domowej roboty.


 


Śniadania w tym pensjonacie to w ogóle odrębny temat zasługujący na wyróżnienie. W jadalni widać było dbałość o każdy szczegół. Stoliki przykryte perfekcyjnie wyprasowanymi obrusami i udekorowane pachnącymi flakonami frezji umiejętnie wabiły do spożycia śniadania. Na kredensie duży wybór przeróżnych smakołyków: owoców, jogurtów, płatków i dżemów. Menu z kilkoma pozycjami sprawiło, że poczułam się jak w przytulnej, rustykalnej restauracji. Co ciekawe, na śniadanie można było spożyć nie tylko nieśmiertelne typowe Full Irish Breakfast, lecz na przykład także wędzonego łososia z jajecznicą i pomidorami. Wszystko oczywiście niezwykle schludnie podane, przyprawiające kubki smakowe o szaleństwo. Wszystkie wyżej wspomniane zalety w połączeniu z przystępną ceną sprawiły, że to B&B szybko awansowało do czołówki moich ulubionych irlandzkich pensjonatów.


 


Wracając do tematu samego miasteczka – zauroczyło mnie ono z kilku powodów. Dingle urzeka przytulnymi domkami w kolorach tęczy. Jest czyste, małe i radosne. Wprost urocze w swojej prowincjonalności.



Na korzyść miasta przemawia bardzo malownicze położenie. Dingle to niezwykle przyjemny port rybacki, gdzie można spędzić wiele rozrywkowych godzin. Oprócz nastrojowych pubów i restauracji znajdują się tu liczne sklepy z rękodziełem. To właśnie one podbiły moje serce.


 
Gdybym tylko miała więcej czasu i mniej napięty grafik, poświęciłabym co najmniej dwie, trzy godziny na samo chodzenie po tych sklepikach i wyszukiwanie nietuzinkowych ozdób i pamiątek. Sklepiki przyciągają kolorowymi witrynami i cudeńkami na nich zalegającymi.



Niebanalne torebki, kolorowe okrycia, ręcznie malowane obrazy na szkle, świetnie wyposażone księgarnie, gdzie półki niemalże uginają się od ilości książek – to wszystko aż błagało, bym została tam dłużej.



Dingle umiłowały sobie rzesze turystów. Szczególnie w sezonie wakacyjnym. Dlatego, jeśli ktoś z Was planuje się tam wybrać w lipcu albo w sierpniu, doradzałbym wcześniejszą rezerwację noclegu, aby po prostu uniknąć straty czasu i kłopotów. Bo Dingle choć małe i naszpikowane pensjonatami, znacznie zwiększa swoją populację w czasie wakacji. Czasem nawet dwukrotnie.



"Śpiący Olbrzym" - wyspa Inishtooskert


Poranne godziny, które spędziliśmy w Dingle pozwoliły nam uniknąć męczącego tłumu. Choć im bliżej było popołudnia, tym ulice miasteczka zagęszczały się, a parking tuż przy porcie pęczniał od masywnych autokarów. Wtedy właśnie najlepiej zaszyć się gdzieś, poza granicami miasta i we względnej ciszy kontemplować dzieła matki natury.


 
Miasteczko oferuje turystom kilka atrakcji. Dla tych, którzy chętnie zapoznają się z małymi i dużymi mieszkańcami irlandzkich wód, otworem stoją drzwi oceanarium. Za 12 euro dostajemy pieczątkę na rękę i pozwolenie zanurzenia się w morskim świecie. Za drzwiami dzielącymi sklepik od oceanarium czekają na nas nie tylko dobrze nam znane ryby, lecz także te dziwaczne, śmieszące niekiedy swym wyglądem.


 
Miło jest poprzyglądać się kolorowej florze i faunie morskiej: stanąć oko w oko z potężną żółwicą Molly, niepozornymi z wyglądu piraniami, złowrogimi i masywnymi rekinami, lecz przyjemność ta nie jest warta dwunastu euro. Niewątpliwym minusem oceanarium są jego małe rozmiary. Plusem zaś… świetnie wyposażony sklepik, gdzie udało mi się zdobyć edukacyjną grę turystyczną o Irlandii, a także m.in. ciekawą biżuterię z howlitu, która – jeśli wierzyć ezoteryce - ma eliminować napięcie i wyciszać umysł jej posiadaczki :)



Dla tych, którzy potrzebują mocniejszych wrażeń i nie chcą zadowolić się oglądaniem ryb przez szybę, Dingle ma specjalną ofertę, ale o tym następnym razem