Jedno
z kardynalnych praw Murphy'ego mówi, że jeśli coś może pójść nie tak, to z
pewnością tak właśnie się stanie.
W
piątek trzynastego, kiedy to po trzynastu latach życia na wyspie po raz
pierwszy zapakowałam się do irlandzkiego pociągu, odjeżdżającego niedługo po
13:30, WSZYSTKO mogło pójść nie tak.
Ponieważ
jednak jestem mniej więcej tak samo przesądna jak i religijna, to zrezygnowałam
z całodniowej opcji modlenia się w domu z krucyfiksem w ręku (dla odżegnania
pecha) na rzecz ekscytującej podróży koleją.
Teraz
jednak cofnijmy się na chwilę do przeszłości, nieco ponad dwa tygodnie wstecz, do
momentu, który zainicjował tę moją podróż.
Listopadowi
i grudniowi bez wątpienia należy się ex
aequo niechlubne miano najgorszych miesięcy w moim mijającym roku, choć i
one wniosły nieco dobrego do mojego życia.
Przede
wszystkim to właśnie jednego późnolistopadowego dnia, kiedy tak desperacko
pragnęłam, by spotkało mnie coś dobrego, usłyszałam w radiu zapowiedź koncertu
Walking On Cars - świetnego irlandzkiego zespołu, do którego zapałałam ogromną sympatią
dobre kilka lat temu - i w ułamku sekundy zrozumiałam, że oto dostałam odpowiedź
na moje pragnienia.
"O
tak, Patrick Sheehy jest teraz tym, czego mi potrzeba!" - pomyślałam.
Nietuzinkowy głos wokalisty WoC przypadł mi do gustu od pierwszego momentu,
kiedy go usłyszałam. Nie tylko dlatego, że miał fajną i oryginalną barwę, ale też
dlatego, że w jakiś niezrozumiały sposób zawsze działał na mnie niesamowicie
pozytywnie. Relaksował, wyciszał i uspokajał. Sprawiał, że wszystko wokół
przestawało na chwilę istnieć i mieć jakiekolwiek znaczenie. Miał magiczne
właściwości niczym czarodziejski flet z opery Mozarta. Uzdrawiał i oczyszczał
duszę.
Zatapianie
się w muzyce tej grupy zawsze było dla mnie niezawodną formą katharsis. Bez
względu na to w jakim stopniu byłam utaplana w metaforycznym błocie, po
oczyszczającej sesji z Walking On Cars czułam się nie tylko nieskazitelnie
czysta, ale dodatkowo naładowana pozytywnymi emocjami.
I
mając to powyższe na uwadze zapragnęłam znaleźć się na tym koncercie. Bardzo
wyraźnie pamiętałam bowiem ten moment, kiedy po raz pierwszy taka myśl przeszła
mi przez głowę. A było to dawno, dawno temu w czasie oglądania filmiku z grudniowego występu
Walking On Cars w dublińskiej katedrze Christ Church. Ta odsłuchiwana wersja
"Winter Song" tak bardzo przypadła mi do gustu, że w kulminacyjnym
momencie, kiedy Patrick z przejęciem i zaangażowaniem wyśpiewywał "Is love
alive? Is love alive?", autentycznie miałam ciary i z zazdrością pożerałam
wzrokiem każdego, kto siedział w tamtym momencie w tym kameralnym
pomieszczeniu, w jakże nastrojowej atmosferze, i miał okazję słyszeć to na
żywo.
Dlatego
na parę dni znalazłam się w kropce. Chciałam, ale też bałam się. Wyszło przy
okazji, że noszę w sobie więcej negatywnych polskich naleciałości, niż bym
chciała - nie miałam bowiem nikogo, z kim mogłabym pojechać na ten koncert i
bałam się, jak to będzie. To słynne "co powiedzą/pomyślą inni?" nie
dawało mi spokoju. "Wyjdę na no-life'a
i losera" - zadręczałam się w
myślach, choć nie sprawiało mi to żadnej przyjemności.
Galway
i Dublin, dwa miasta, do których miałabym najbliżej na koncert i najmniejszy
problem z transportem, nie wchodziły w grę. Galway było już wyprzedane, a występ
w Dublinie pechowo miał odbyć się w sylwestra, którego to miałam spędzać na
zachodzie wyspy, w grę wchodził zatem albo Castlebar albo Killarney, gdzie
zostało już niewiele biletów.
Mimo
że już wtedy moje opcje były mocno okrojone, nie wykupiłam wstępu ani tego
samego dnia, ani następnego, bo musiałam przespać się z "problemem".
Spałam
z nim przez kilka nocy, aż wreszcie poszłam po rozum do głowy. Przyjęcie optyki
"ah, fuck it!", będącej odpowiednikiem polskiego
"tumiwisizmu", było najlepszym, co mogłam wtedy dla siebie zrobić.
Późno,
bo późno (blondynki z IQ kostki brukowej tak już mają...), ale zrozumiałam, że
w zasadzie to nie interesuje mnie to, co ktoś obcy pomyśli sobie o mnie. Ktoś
weźmie mnie za samotną i godną pożałowania nieudacznicę? So be it! Be my guest!
Z
dewizą "ah, fuck it!" egzystencja staje się znacznie łatwiejsza (szkoda,
że Syzyf tego nie wiedział - o ile przyjemniej mógłby spędzić resztę swojego
życia!), ja sama zresztą czuję się, jakbym właśnie zrzuciła okowy albo chociaż
stukilogramowy głaz.
Bez
konsultacji z szefem (bo co mi zrobi?) kupuję bilet na piątkowy koncert w
Castlebar, mimo że mam być tego dnia w pracy (priorytety!), a także rezerwuję
nocleg w hotelu Ellison, znajdującym się tuż koło "sali koncertowej",
choć doskonale zdaję sobie sprawę, że za niego przepłacam i pokój pewnie nie
będzie tego wart. W głowie rozbrzmiewa mi za to slogan reklamowy jednej z
kosmetycznych firm "ponieważ jesteś tego warta!", a moje ego, słysząc
go, ochoczo potakuje i podszeptuje: "jeśli sama o siebie nie zadbasz, nikt
tego nie zrobi!". Macham więc ręką na sztucznie wywindowaną cenę, prawie
czterokrotność mojego biletu na koncert, wychodząc z założenia, że choć
Castlebar nie jest Kapsztadem, a twórcy list "iluś tam
najniebezpieczniejszych miast na świecie" zapewne nigdy o nim nie
słyszeli, to jednak nie chcę bardziej kusić losu - to ciągle piątek trzynastego
;) - i włóczyć się przed północą samotnie po mieście.
W
piątek trzynastego, kiedy to po trzynastu latach życia na wyspie po raz
pierwszy zapakowałam się do irlandzkiego pociągu, odjeżdżającego niedługo po
13:30, WSZYSTKO mogło pójść nie tak...