piątek, 30 stycznia 2009

W sidłach przemocy

Gdyby rok temu ktoś zapytał mnie, czy czuję siębezpiecznie w moim miejscu zamieszkania, moja odpowiedź byłaby krótka i padłabybez wahania: „Tak, czuję się tu bezpieczna”. Bezpiecznie czułam się nie tylko usiebie w domu, czy na ulicach mojego miasteczka, ale praktycznie w całejIrlandii [no może pomijając Dublin, Limerick i Belfast – miasta, które uczciwiezapracowały sobie na tę najgorszą sławę]. Dziś z przykrością stwierdzam, iż niemogłabym odpowiedź w ten sam sposób. Nie, nie czuję się tutaj aż tak bezpiecznie,jak dawniej, ale też nie popadam w obłęd. Bez przesady! Jaka jest szansa, żewyjdę na ulicę, zostanę rozjechana przez walec, uprowadzona, czy zaatakowanaprzez pozbawionego skrupułów i kodeksu moralnego bandytę? Mała? Duża? Ogromna? Pocieszamsię, że ciągle niewielka, aczkolwiek wyższa niż w poprzednich latach. Niestety.

 

Powiem tak: gdybym nie oglądała tutejszej telewizji, nieczytała lokalnej prasy i nie rozmawiała ze znajomymi Irlandczykami, pewniespokojnie żyłabym sobie we własnym ograniczonym środowisku, święcie przekonana,że otaczający mnie świat jest oazą szczęścia i wszelkiego dobrobytu, amieszkający w nim ludzie klonami Matki Teresy. Nie, życie bajką nie jest, więcnie oczekuję dobrych wróżek, które będą czuwać nade mną 24/24 h, na każdymkroku wybawiając mnie z opresji. Jeśli sama o siebie nie zadbam, nikt tego niezrobi.

 

Obserwuję, czytam, rozmawiam i ze smutkiem stwierdzam, że charakterspołeczności, w której żyję zmienia się w zastraszającym tempie. Dokonywaneobserwacje coraz częściej tworzą nowy wizerunek mojego miasta. Miasta, którepowoli zalewa fala napadów. O ile jeszcze parę lat temu można było opiewaćbezpieczny charakter Zielonej Wyspy, o tyle dziś można jedynie mówić o kraju,który powoli, ale systematycznie trawiony jest przez niewdzięczną chorobę zwanąagresją. Nie podoba mi się, to co widzę, ale nie mam na to żadnego wpływu. Mojeprzekonanie, że żyje w miejscu relatywnie bezpiecznym przez długi czas byłosilne. Potem zaczęło słabnąć, aż w końcu stało się nieuniknione – umarłośmiercią naturalną. Umarło całkiem niedawno, w zasadzie z  nadejściem Nowego Roku i kilku innychwydarzeń… Ale o tym za chwilę.

 

Jakieś dwa tygodnie temu udaliśmy się na stację paliw wwiadomym celu. Mój Mr Right zajął się tankowaniem, po czym udał się do kasy.Siedziałam sobie w aucie, słuchając muzyki, obserwując otoczenie i rozmyślając.Mrok. Mały ruch. Cisza i spokój. Patrząc na to wszystko, pomyślałam, żeabsolutnie nie chciałabym mieć tego typu pracy. Kiedy wrócił Mój Połówek, podzieliłam się z nim swoimi przemyśleniami,co z kolei doprowadziło do dyskusji na temat niebezpieczeństw związanych zpracą na stacji paliw. Uznaliśmy, że panują tam sprzyjające warunki do napadu.Najwyraźniej nie było to tylko i wyłącznie nasze zdanie. Kilka dni późniejpracownik wspomnianej stacji paliw został sterroryzowany przez dwóch bandytów,którym za broń posłużył metalowy pręt. Zabrali niewielką ilość gotówki iuciekli. Pościg nie przyniósł rezultatów. Uciekli przed Gardą i przed wymiaremsprawiedliwości. Przepadli. Przeraża mnie ich bezczelność, napad dokonany pogodzinie 21:00 i bezsilność policji.

 

To niestety nie jedyny taki przypadek. Kilka dni wcześniejudaremniono podobny napad na sklep na stacji paliw. Choć w tym wypadku bandyciwykazali się większym sprytem i dbałością o szczegóły, nie udało im sięzrealizować swojego chorego planu. Uciekli. Nie odstraszyły ich ani kamery,którymi naszpikowany jest wspomniany obiekt, ani bliskość domostw  i często uczęszczanej drogi. Czarna serianapadów została zapoczątkowana wraz z nadejściem stycznia. To wtedy wsąsiedniej wiosce dwóch młodocianych osobników uzbrojonych w śrubokręt -najwyraźniej zainspirowanych zbrodnią, która w zeszłym roku wstrząsnęłaIrlandią – sterroryzowało pracownika apteki i przebywającego w nim klienta. Odtego momentu docierało do mnie coraz więcej informacji o bezczelnych napadach ikradzieżach. Nadzieja, że był to tylko pojedynczy i niesmaczny wybryktutejszego marginesu społecznego została szybko rozwiana. Lokalna gazetazaczęła regularnie donosić o tego typu incydentach, a moi znajomi opowiadać onieprzyjemnych wydarzeniach, które ich spotkały.

 

Przemoc narodziła się na świecie wraz z człowiekiem. Zawszebyła i będzie. Także w tym moim małym irlandzkim miasteczku. Jest tylko jednomałe „ale”. Ona wcześniej istniała, ale nie na tak wielką skalę. Ciąg tychkilku szokujących wydarzeń, występujących w bardzo krótkim odstępie czasu, niejest normalny dla tego miasta. I nie jest przypadkiem. Może dla innych osóbtak, ale nie dla mnie. Kryzys o którym cały czas się mówi nie przeszedł tu bezecha. Trzeba być albo głuchym albo ślepym, by tak uważać. Wystarczy tylkootworzyć się na świat, rzucić okiem chociażby na artykuły zamieszczane wlokalnej prasie. Grube nagłówki mówią same za siebie –  bezrobocie w tym hrabstwie znacznie sięzwiększyło, agencje pracy przeżywają największe oblężenie od wielu lat, a listaosób ubiegających się o socjalne domy i zasiłki osiągnęła porażającą długość.

 

W obecnych czasach, kiedy praktycznie cały czas dobiegająmnie niepokojące informacje przekazywane nie tylko przez media, lecz głównie przez moich znajomych, ciężkoczuć się bezpiecznie. Owszem, niewielkim pocieszeniem jest dla mnie świadomość,że mieszkam na osiedlu cieszącym się dobrą sławą, z dala od miejsc o podwyższonymryzyku, będących wylęgarnią wszelkiego zła. Nie jest to jednak na tylebudujące, bym mogła czuć się komfortowo. Jeśli dom mojej koleżanki zostałokradziony w ciągu dnia, a komórka kolejnej [nauczycielki, notabene] zostałaskradziona w szkole w godzinach jej pracy, to jaką ja mogę mieć pewność, żejutro nie spotka mnie to samo? Czy w świetle tych wydarzeń można czuć siębezpiecznym? Ja nie potrafię. Chciałabym, ale nie umiem.

 

Jeszcze jakieś dwa lata temu było zupełnie inaczej. Nieuważałam się za potencjalną ofiarę i nie wiedziałam, co to strach o własnemienie. Wychodząc z domu, zdarzało mi się świadomie zostawić otwarte okno wdomu. Nie, nie miałam żadnych obaw. Żyłam w spokojnej okolicy, gdzie aktyprzemocy naprawdę należały do sporadycznych incydentów. Patrząc na tubylców iich praktyki polegające na niezamykaniu samochodów, a także na ich spokojną,idylliczną krainę, ciężko było mi uwierzyć, że w tym miejscu może zdarzyć sięcoś złego. Bo przecież takie rzeczy zawsze przytrafiają się innym, a nie nam. Wtedynie miałam jeszcze „schizów”, nie reagowałam wyostrzonymi zmysłami na każdypodejrzany hałas i nie musiałam upewniać się, czy mój dom NA PEWNO jestzamknięty. Teraz mam, bo już zrozumiałam, że to, co przydarza się innym, możejutro przydarzyć się mi. I tym niezbyt optymistycznym akcentem kończę mojerefleksje.