wtorek, 2 października 2007

O pieniądzu i jego destrukcyjnej sile...

Moi Drodzy, skończył mi się już urlop. Wróciłam do pracy i jak widać ma to swoje przełożenie na częstotliwość pisania postów. Przyznaję, że ten blogowy światek mnie wciągnął, lubię go, bo umożliwia mi kontakt z Wami :) Gdybym mogła, z chęcią spędzałabym więcej czasu na Waszych blogach, jak również na moim. Ale niestety, życie mi na to nie pozwala.  Wracam zbyt zmęczona i nie zawsze mam chęć, czy nawet wenę do pisania. Dziś jednak, korzystam z okazji, bo niespodziewanie trafił mi się dzień wolny. Generalnie, obecny tydzień, będzie w miarę przyjemny, bo oprócz dzisiejszego dnia, nie będę pracować także w czwartek :) I to chyba będzie ostatni taki luźny tydzień pracy. Potem moje dni znów będą wypełnione pracą. Wczoraj dowiedziałam się od szefowej, że wkrótce zmieni mi się ilość godzin pracy. Nie będę już pracować od 9:00, ale od 8:00, a kończyć będę o 17:00. Oznacza to, że mój tydzień pracy będzie zatem liczył 54h. Z jednej strony dobrze: wiadomo, więcej kasy. Nie ukrywam, że mi na niej zależy. Pieniądz jest nieodzownym elementem naszego życia i znacznie je ułatwia, kiedy człowiek nie musi się martwic, czy uda mu się, tym razem, związać koniec  z końcem. Z drugiej strony zaś, będzie się to wiązało z   większym zmęczeniem i szybkim upływem dnia. Cóż, jak będzie w rzeczywistości, przekonam się już wkrótce :)

Na razie niestety nie mogę sobie pozwolić na mniejszą ilość godzin pracy. Może kiedyś. Mam zbyt dużo planów, które chcę zrealizować, a do ich wprowadzenia w życie potrzebne są pieniądze. Nie, nie jestem przesadną materialistką, ślepo goniącą za pieniądzem. Wiem, kiedy powiedzieć nie. Pieniądz nie jest dla mnie bożkiem, któremu oddaję codziennie pokłon. Nie płaczę, kiedy muszę wydać w sklepie sto euro, nie oglądam każdej monety kilka razy, zanim ją wydam… Moja hierarchia wartości jest jak najbardziej prawidłowa.  Na pierwszym miejscu znajdują się bliskie osoby, nie kasa. Przed pieniądzem, znajdują się takie wartości jak zdrowie, czy miłość…

Nie jestem też dusigroszem, odkładającym każdy zarobiony cent do skarbonki i z bólem wydającym eurówki na zakupy. O nie, to nie mój portret. Wiem, że wielu Polaków tak właśnie robi, szczególnie ci, którzy przyjechali tutaj na określony czas i chcą jak najwięcej zarobić, by mieć z czym wrócić do Polski. Takie osoby jestem w stanie zrozumieć. Ale nie rozumiem, i chyba już nigdy nie pojmę postępowania osób, które zarabiają przyzwoite pieniądze w Irlandii, nie chcą wrócić do ojczyzny, a  żałują dwóch euro na zakup danej rzeczy, albo co gorzej na zakup zabawki, czy jakiegoś smakołyka dla dziecka. Swojego dziecka! Jak tak można? Matka broniąca swojemu dziecku jeździć na rowerze, bo zużyje opony, bo się przewróci i zrobi dziurę w spodniach… Dająca mu szlaban za każde „przewinienie”. Odmawiająca kupna ciastek, czy cukierków. Krzycząca na męża bo rozdarł w pracy koszulę. To nic, że tę koszulę rozdarł mu przez przypadek jego kolega, ratując mu życie… Ta sama matka twierdzi z oburzeniem, że nie wyda 2 euro na odkamieniacz! Mówi do syna, że jak będzie grzeczny, to MOŻE dostanie 2 euro kieszonkowego na tydzień…. Wrzeszczy na męża, że ma pracować więcej, a po jego przyjściu z pracy, nawet mu nie poda obiadu, tylko z oddaniem pali papieroska w fotelu… Pękająca z zazdrości, bo znajomi mają ładniejszy dom i samochód…. Czy to jest normalna matka? Normalna żona?  Znam niestety takie osoby, i powiem, że z perspektywy obserwatora wygląda to niesłychanie źle. Przykro na to patrzeć. Bardzo przykro. Nie można popaść w skrajność, zatracić się w chowaniu pieniędzy w skarpetach. Ile można jeść najtańsze produkty z Tesco i wpychać w siebie te świństwa? Przecież to nie ma w ogóle smaku… Można żywić się tymi produktami przez tydzień, miesiąc, może nawet dwa, dopóki nie jest wesoło z kasą, dopóki nie ma się pracy… Ale całe życie? Jeść TO nadal, kiedy każdy z partnerów zarabia przyzwoite pieniądze i w dodatku pobiera wszelkie możliwe zasiłki? Nie dbać o zdrowie tylko o skarbonkę? Coś tu jest nie tak…