czwartek, 9 lipca 2009

Tajemnica zaginionej skarpety

Dziś z innej beczki.


„Tajemnicazaginionej skarpety” brzmi jak tytuł jednej z powieści królowej kryminału,Agathy Christie, jednak nim nie jest. Sprawa jest bardziej przyziemna i błaha.


Wspomnianaskarpeta – główna bohaterka mojego dzisiejszego posta – jest moją własnością.Nabyłam ją dawno temu drogą zakupu z katalogu i mocno się do niej przywiązałam.Bardzo. Wbrew pozorom to nie jest taka sobie zwykła skarpeta. Oczywiścienazwanie jej „magiczną” jest lekkim przegięciem, ale mimo wszystko pozwolę sobietak ją określać. Otóż, skarpeta ta wraz z połączeniem odpowiednio nawilżającegokremu do stóp działa rewelacyjnie. Przed pójściem do łóżka smaruje się stopykremem, zakłada na nie skarpety, a po przebudzeniu: tah-dah, stópki sądelikatne i gładkie, jak skóra niemowlaka.


Tak więc zawszewtedy, kiedy włączał mi się złowrogi alarm „Rough Feet”, magiczne skarpetyokazywały się moim wybawieniem. Aż do pewnego dnia… Było to wtedy, kiedy mojestopy stanowczo zażądały pedicure’u kosmetycznego, a ja rzuciłam się naposzukiwanie magicznych skarpet, co by nie skończyć jako zaniedbana ogrzyca zszorstkimi kopytami. Szukałam ich 20 minut i NIC. Przerzuciłam zawartośćwszystkich moich szuflad z bielizną, sprawdziłam szafki, łóżko, czy aby niezawieruszyły się gdzieś w środku po poprzednim użyciu i nadal NIC. Zajrzałamnawet pod łóżko i... znalazłam smętnie zwiniętą zgubę. Problem polegał tylko natym, iż zamiast dwóch sztuk była jedna! Druga zaginęła w akcji. Zniknęła niczymkamfora. Poszukiwania nadal nie przynosiły efektu, a ja ciągle opłakiwałambolesną stratę. Znalezioną skarpetę ulokowałam na parapecie w sypialni, by wwidocznym miejscu cierpliwie czekała na odnalezienie jej towarzyszki.


I dziś nadszedłten dzień. Jako że ostatnio byłam „extremely busy” i nie miałam czasu naodpoczynek, a co dopiero na sprzątanie domu, nieco go uświniłam [tak, tak,dobrze przeczytaliście: ja, Taita, fanatyczka porządku, ładu i czystościogłaszam wszem i wobec, że zamieniłam swoje cztery kąty w chlew], dziśpowiedziałam: B A S T A! Korzystając z dnia wolnego od pracy, zakasałam rękawy,uzbroiłam się we wszelkiego rodzaju szmaty, spryskiwacze, gąbki i przystąpiłamdo walki z batalionami równie bojowo nastawionych bakterii.


Po wykonaniumisji w łazienkach i toalecie wyciągnęłam na światło dzienne odkurzacz.Standardowo już otworzyłam go, by sprawdzić stan worka na śmieci, a tam… ozgrozo… „What the fuck??” - myślę sobie - co w wersji ocenzurowanej będziebrzmiało mniej więcej tak: „ooo, a co to??”. W środku worka COŚ dziwnego, cośco nie wygląda jak zwykłe skupisko farfocli wszelakich. Dotykam tego CZEGOŚ, ato moja poszukiwana i opłakiwana rzewnymi łzami skarpeta. A raczej to, co zniej zostało. No, fanta*****stycznie! Niech mi ktoś powie, powinnam się śmiaćczy płakać w tym momencie, bo ja blondynką jestem i wszystko, co jest związanez myśleniem jest mi dalekie i obce.


Na domiarzłego, jakby to nie było wystarczające nieszczęście, skarpetka nie leżała sobiezwinięta gdzieś w kącie worka [heellooł, czy worek ma kąty??], tylko tak niefortunniezawiesiła się na wężu doprowadzającym śmieci, że wszystkie farfocle, normalniebłąkające się po domu, wpadały do jej środka, co w efekcie utworzyło swegorodzaju balon. No cóż, czemu mnie to nie dziwi? W takich przypadkach przecieżZAWSZE muszą się skumulować wszystkie prawa Murphy’ego.


Na zakończeniemoja zguba [w wersji mocno oczyszczonej]:

  

A oto fotkauwieczniająca szczęśliwe połączenie moich magicznych skarpet:

  

To tyle nadzisiaj.


W gruncierzeczy to chyba był szczęśliwy dzień?