piątek, 21 sierpnia 2009

Irlandzkiej gościnności dowód namacalny

Przedostatni post miał być zakończeniem cyklu poświęconegoB&B, jednakże w świetle nowych dowodów przemawiających na korzyść tego typupensjonatów, po prostu nie sposób zakończyć tej wdzięcznej tematyki. Kiedypisałam tamtego posta, nie miałam nawet najmniejszego pojęcia, że właśnie stojęw przededniu kolejnej niezapomnianej wizyty w pewnym irlandzkim pensjonacie.

 

A wszystko zaczęło się zupełnie niepozornie. To byłpierwszy dzień naszego urlopu w hrabstwie Sligo. Dzień w zasadzie dobiegał jużkońca, o szybę naszego auta rozbijały się krople deszczu, a my powoliprzymieraliśmy głodem. Właśnie skończyliśmy zwiedzanie miejscowego zamku iprzystąpiliśmy do poszukiwań potencjalnej noclegowni. Ołowiane chmury spowiłycałe miasto, rzucając na nie szary cień, a nasza idea raju zaczęła sprowadzaćsię do wgryzienia się w cokolwiek, co byłoby zjadliwe i nie wymagałobypóźniejszego zażycia antidotum. W takich warunkach nie było już sensu błąkaćsię po okolicy.

 

Postanowiliśmy spróbować szczęścia w Ballymote, gdzie akuratprzebywaliśmy. W czasie małej rundy po mieście udało nam się zlokalizowaćatrakcyjnie wyglądające B&B. Światło wyłaniające się z jego wnętrzaprzyciągało nas niczym ćmy, a mój umysł natychmiast począł rozpościerać przedemną wizję ciepłego strumienia wody wydobywającego się z prysznica. Mojemarzenia odpłynęły jednak w zapomnienie, a przez twarz przemknęła chmurkaniezadowolenia, bo do samochodu wrócił Połówek w towarzystwie Złej Nowiny.Okazało się, że ostatni wolny pokój został zajęty chwilę przed naszymprzyjazdem przez osobnika, który dokonał uprzedniej rezerwacji. Właściciel dodatkowopokrzepił nas, optymistycznie stwierdzając, że nie mamy czego szukać w mieście,bo wszystko jest już Z A J Ę T E. Wszystko z wyjątkiem miejscowego hotelu. ZdradzęWam jednak, że obudziła się w nas żądza odwetu, toteż postanowiliśmy wypiąć sięna Ballymote i pojechać przed siebie. W kierunku światła, bo tak ponoć trzeba.

 

Jak się okazało wkrótce potem i kilkanaście kilometrówdalej, to była świetna decyzja. Dotarliśmy do Tubbercurry, a w zasadzieprzemknęliśmy jego ulicami o mało co nie przegapiając szyldów DWÓCH B&Bstojących obok siebie. Z piskiem opon [no dobra, PRAWIE] zawróciliśmy, a ja ztwarzą przyklejoną do szyby i z satysfakcją, jaka maluje się na świńskim obliczuna widok błotnistej kałuży, pospiesznie instruowałam Połówka:

- Tu! Tu! Haamuuj!Ten wygląda tak ciepło i przytulnie! Bierzemy!

 

Połówek ponownie wyruszył z misją zastukania w drzwi naszegopotencjalnego B&B. Otworzył je wysoki i szczupły Irlandczyk w średnimwieku, a Połówek płynnie wyrecytował formułkę znaną wszystkim właścicielompensjonatów.

- No jest pokój za65 euro – odparłGospodarz, a w tym czasie liczba 65 głośno eksplodowała, oszałamiając Połówka.

- Za… [i tu Połówkowi zadrżał nieznacznie głos, ale natyle wyraźnie, że odnotowały to sejsmografy w sąsiednim hrabstwie] … 65 euro za jedną osobę??

Gospodarz najwyraźniej zreflektował się, że jego rozmówcabalansuje właśnie na granicy życia i śmierci, więc postanowił podroczyć się znim innym razem:

- Spokojnie.Przecież nie sprzedaję Ci pokoju, tylko go wynajmuję.

I w tym momencie jasnym się stało, że w tym B&B,będziemy narażeni na dyslokację żuchwy z powodu dwukrotnie większej dawkiśmiechu, jaką może przyjąć zdrowy człowiek.

 

Jeśli ktoś Wam mówił, że pozory mylą, to… miał rację. Aletylko w 90%. W naszym przypadku pozory nie myliły. To B&B było zdecydowanienajlepszym pensjonatem, w którym mieliśmy okazję przebywać. Było dokładnietakie, jak przepowiedziałam. Ciepłe i przytulne. Z niesłychanie sympatycznymi,pomocnymi i przyjaznymi właścicielami, Mary i Peterem. Tak serdecznymi, żemomentami wprawiali mnie w zakłopotanie. Jeśli powiem, że czułam się tam jakVIP lub jedna z WAGs, to i tak nie do końca odda to rzeczywistego wymiaruserdeczności tych ludzi. Bo ona zwyczajnie nie miała końca. Była bezbrzeżna.

 

Jak tylko podjechaliśmy pod dom Gospodarzy, do moich drzwidoskoczył Peter, otwierając je dla mnie, a ja już zaczęłam się obawiać, że wdomu zaraz wypadnie jego żona z luksusowym czerwonym dywanikiem, by rozłożyć gopod moimi stopami. Owszem, padało, ale to nie był powód do paniki. Nieroztopiłabym się, a mimo to Peter najchętniej schowałby mnie pod szklanymkloszem, by nie dosięgła mnie ani jedna kropla deszczu.

Jeszcze nie zdążyłam dobrze otworzyć ust, by powiedzieć,że naprawdę poradzimy sobie sami, Peter już wyjmował podróżniczą torbę zbagażnika naszego czterokołowca. [Wtedy właśnie pomyślałam sobie, że gdybyśmy byli bandą oprychów,mającą w bagażniku jakieś zwłoki, pewnie siedzielibyśmy już „zaobrączkowani” wpolicyjnym wozie. Później jednak Połówek rozwiał moje kobiece obawy: „Gdyby tak było, to on pewnie już by nieżył. Albo siedział w bagażniku razem z tą torbą.”]

 

I tak było przez cały nasz pobyt w tym rajskim B&B. Peterbył niesamowity. Pełnił wszystkie możliwe funkcje. Powiedzieć o nim „2 in 1”, to naprawdę za mało. On byłco najmniej „10 in 1”.Był portierem, chodzącym przewodnikiem, miejskim heroldem, kimś na kształtserdecznego dziadka, informatorem i przede wszystkim interesującym rozmówcą.Wiedział WSZYSTKO: znał ulice w naszym odległym miasteczku, wiedział, gdziejechać, co pominąć, co powinniśmy zobaczyć, jakie oznaczenia mają wszystkieirlandzkie drogi i jak nas rozbawić [a ja powoli zaczęłam się zastanawiać, czy kolor mojejbielizny też jest mu znany]. Do śniadania zawsze włączał nam irlandzką muzyką. Jakby tego byłomało, zaopatrzył nas we własnoręcznie przygotowane mapki i plan podróży nawyspę Achill. Służył pomocą o każdej porze. W razie kłopotów mieliśmy dzwonićwłaśnie do niego.

 

Mój system obronny został rozbrojony przez Petera już wmomencie demonstrowania pokoju. Nie stwarzał sztucznego dystansu, sypałżartami, nawiązywał kontakt wzrokowy i dotykowy, był niczym stęsknionydziadzio, który nie widział od dawna swojej ukochanej wnuczki. I taka sama byłajego żona. Niczym promieniująca ciepłem babcia. Zawsze znalazła dla nas domowejroboty wypieki i dzbanek gorącej herbaty. Kiedy siedzieliśmy na sofie w salonie,potrafiła przyjść i poprawiać mi poduszkę za plecami, abym tylko miałazapewniony komfort i relaks. I nie, nie było to wyrachowane zachowanie, fasadasztucznej uprzejmości, ani też nic na kształt serwilizmu. Nie zalewano nasczułostkowymi pomyjami. To, co robili Gospodarze, nie zawierało w sobie niczego,co sztuczne. Jeśli to była gra, to ja bardzo chętnie opłacę koszty wyprodukowaniadla nich Oscara w kategorii Zakamuflowani Aktorzy Stulecia.

 

Jakość pokoju, jak i salonu, który cały czas mieliśmy dodyspozycji, była przede wszystkim adekwatna do ceny. Dwa wygodne łóżka,łazienka przygotowana z ewidentną dbałością o szczegóły, suszarka, mięciutkieręczniki, mydło, dozownik z szamponem, odżywką, żelem pod prysznic i balsamem.Wyposażenie iście hotelowe. A do tego własnoręcznie przygotowany folder zpotrzebnymi informacjami i namiarami na ciekawe zabytki w okolicy. No i salon:przytulnie urządzony, z kominkiem, w którym Mary chciała rozpalić dla nas ogieńjuż pierwszego dnia, obwieszony fotkami z wizerunkiem uśmiechniętychdomowników, mnóstwo książek, albumów i ulotek dla turystów.

 

W tym B&B czuć było niesłychanie miłą atmosferę. Maryi Peter roztaczali wokół siebie przyjemną aurę, która skutecznie łamaławszelkie bariery. Tutaj widać było, że Gospodarze sumiennie podchodzą do swoichobowiązków i że turyści nie są dla nich tylko łatwym zarobkiem - chodzącymibanknotami euro. Czuć było, że to, co robią, robią z wielką pasją. I tak, jakpowiedział Połówek: pewnie gdybyśmypoprosili ich, żeby zatańczyli dla nas Riverdance, zrobiliby to bez wahania ;)