sobota, 30 stycznia 2010

Drumanone Dolmen

Wybierającsię na objazdową wycieczkę po Irlandii, lubię mieć wcześniejopracowany plan. Plan zabytków, atrakcji, miejsc, którew jakiś sposób mnie zainteresowały i do którychchciałabym dotrzeć. To niesłychanie pomocna rzecz. Nie wszystkojednak można zaplanować. Szczególnie w takim kraju jakIrlandia. Kraju, który wprost naszpikowany jest pamiątkami zdawnych czasów.


  


Czasemw najmniej oczekiwanym miejscu natrafia się na ruiny opactw,dolmeny, okrągłe wieże, zamki. Czasem jest to tylko znak z nazwązabytku i z podanym dystansem, jaki nas od niego dzieli. Gorzej, gdyjest to tylko i wyłącznie nazwa zabytku z bliżej nieokreślonymkierunkiem. Bo tutejsze znaki nie zawsze pokazują właściwą drogę.Smagane wiatrem, szarpane mocnymi podmuchami wichur pokazują to, cochcą. I wprowadzają w konsternację przypadkowych, nie obeznanych zdaną ziemią turystów.


  


Bywateż, że znaków nie ma wcale. Że zabytek istnieje, alewiedzą o nim tylko wtajemniczeni. Że jest to coś na kształtzabytku-widma. Bywa, że jedynym źródłem naszych informacjijest nasz książkowy przewodnik, który zamiast pomagaćwprowadza w zamęt. Tak właśnie było w naszym przypadku.Przewodnik, który w trakcie jazdy trzymałam na kolanach, jestmoim ulubionym. Obszerny, ciekawy, nie ma dla siebie zbyt dużejkonkurencji pod względem ilości informacji i opisanych atrakcji.Nie jest jednak idealny. Nie pierwszy raz wprowadził nas w błąd. Izapewnie nie ostatni. Tym razem zaserwował nam jedno błędnezdanie. Wg zapisku z pokonywanej przez nas drogi powinniśmy dostrzecjeden z największych dolmenów w tej celtyckiej krainie. Niebyło jego nazwy, nie było żadnych innych wskazówek.Zamknęłam przewodnik, ale otworzyłam drzwi dla mojej ciekawości.Być w hrabstwie Roscommon, przejeżdżać koło jednego znajwiększych dolmenów i nie przyjrzeć mu się? Nie ma takiejopcji.


  


Zabawaz ciuciubabkę została właśnie rozpoczęta. Zero podpowiedzi, zerokół ratunkowych. Tylko my i nasz instynkt. Podczas, gdyPołówek jechał z minimalną prędkością, ja siedziałam znosem przyklejonym do szyby i wypatrywałam wspomnianego dolmenu.Przejechaliśmy drogę raz. Nic. Drugi raz. Też nic. Trzeci. Iczwarty. I tak w nieskończoność. Połówek już chciałzakrzyknąć „basta!”, kiedy natrafiliśmy na stojący na poboczutraktor i jego właściciela. Kiedy zawodzą wszystkie inne środki:znaki i przewodniki wprowadzają w błąd, a poszukiwanie sąbezowocne, najlepiej skorzystać z ośrodka mowy i zasięgnąćjęzyka u tubylca. Opcja przetestowana przez nas już wielokrotnie. W99.9% zakończona pomyślnie. Przed poszukiwanym zabytkiem.


  


Pozatrzymaniu się na poboczu, zidentyfikowaniu płci traktorzysty [cowcale nie było łatwym zadaniem, jako że strój kierowcyzakrywał ¾ sylwetki i twarzy], z naszego samochodu wysiadłprzedstawiciel komitetu powitalnego. Połówek. Bo nie raz inie dwa celująco zdał egzamin z uroku osobistego i poczucia humoru.Musicie bowiem wiedzieć, że traktorzystą okazał się irlandzkifarmer bez jaj. Kobieta. Żadne tam wyspiarskie szkaradne monstrum orozmiarach Godzili. Młoda, ładna i zgrabna brunetka. Do tegoodpowiednio wyposażona. W informacje, oczywiście.


  


Połówekwrócił do auta z miną łowcy po wyjątkowo udanym polowaniu.Sympatyczna Irlandka , ochrzczona na nasze potrzeby HelgąTraktorzystką, zaoferowała swoją pomoc. Żwawo posadziła tyłekna siedzeniu traktora, odpaliła zdezelowany, zardzewiały pojazd zbliżej nieokreśloną, doczepioną maszyną i ruszyła przed siebie.A my za nią. Z rozbawieniem patrzyliśmy, jak od czasu do czasupodskakuje na wybojach i jak silny wiatr nadmuchuje jej rozpiętąkurtkę: doczepia złudne garby, nadając jej wygląd Quasimodo,dzwonnika z Notre Dame de Paris.


  


Powcale niemałym dystansie Helga Traktorzystka zamieniła się wkierunkowskaz i poczęła regularnie wymachiwać prawą ręką, dającnam znak, że w tym momencie nasze drogi się rozchodzą, a my mamyskręcić w pokazanym kierunku. Z łezką w oku pomachaliśmy naszejniezawodnej pilotce i zatrzymaliśmy auto na poboczu, tuż przedpolną dróżką, która miała nas zaprowadzić doobiektu naszych poszukiwań.


  


Ruszyliśmyw tunel bujnych drzew, zmierzając w stronę światła. Po dotarciudo jego wylotu trafiliśmy na farmerską bramę zabezpieczającąprzed nieumyślnym wtargnięciem na tory.


  


Szybkiespojrzenie na prawo, na lewo: brak ciuchci, można ruszać. I znówpokonać bramę. A po niej jeszcze jedną. Prawie jak bieg przezpłotki. Jak dobrze, że Irlandczycy pomyśleli o naszej kondycji. Taostatnia okazała się opcjonalna. Chyba jakiś skonany turystapostanowił pobiec na wprost przed siebie. Bez skoków, bo zczęści murku przylegającego do bramy zostały tylko rozsypanekamienie. A za nimi kilka pięknych, imponujących głazów.Jak najbardziej na swoim miejscu. Nasz dolmen. Obiekt naszychżmudnych poszukiwań. I wierzcie mi – jak babcie w kapcie! – zacholerę nie można by było wypatrzeć go z drogi, jak to sugerowałnasz przewodnik.


  


Niewzruszonynaszym wysiłkiem, nie speszony błyskającymi fleszami naszychaparatów. Prawdziwa opoka. Namacalny ślad pamiątkipozostawionej po naszych przodkach. Garstka tajemniczych kamienitrwających w tym miejscu niezmiennie od ponad 4000 lat. Stospotężnych głazów wzniesionych prymitywnymi rękami iurządzeniami. Bez specjalistycznych maszyn, bez specjalistycznejwiedzy. Aż chciałoby się zapytać te kamienie, po co je tutajwzniesiono. Czy tylko po to, by uczcić pamięć zmarłego[zmarłych?], by złożyć hołd jego istnieniu? By wybudować muwieczny pomnik? Jeśli tak, to budowniczy osiągnęli swójcel. Tyle tylko, że minęły tysiące lat. Świat się zmienił,zmienili się ludzie, a dziś koło tego imponującego dolmenu nie majuż jego twórców. Są nieświadome niczego krowy iowce. I bardziej świadome obiektu, z którym mają doczynienia, czasem bardziej lub mniej pełne podziwu, oczy turystów.Ludzi z tego świata. Świata cywilizacji, wysoko rozwiniętejtechnologii i nauki. Nie ma już nawet kości znalezionych w komorzedolmenu. Prawdopodobnie zostały przetransportowane w bezpiecznemiejsce. Dolmen został. Z nieco zsuniętym kamieniem szczytowym,podtrzymywanym jakby przez niewidzialne ręce giganta. Utulony wsoczystej trawie, ukołysany w śpiewie ptaków. Sam. Zagadkasama w sobie.