piątek, 18 marca 2011

Tak się bawi Irlandia - parada w Dniu Świętego Patryka

  

Wczoraj Irlandia celebrowała Dzień Świętego Patryka, patrona tej wyspy. Dla wielu osób oznaczało to posiadanie dnia wolnego od pracy. Co niektórzy szczęśliwcy, do których zaliczyła się także autorka tego bloga, mogli pochwalić się nawet wydłużonym, czterodniowym weekendem.

    

Wstałam wcześnie rano rześka i pełna energii. Po śniadaniu i kubku gorącej kawy miałam już dokładnie nakreślony plan na ten dzień. Postanowiłam sprawdzić, jak wyglądają obchody Dnia Świętego Patryka w dwóch miastach, w dwóch różnych hrabstwach.

    

Miasto numer 1. Jestem na miejscu jakieś pół godziny przed wyznaczonym czasem rozpoczęcia parady. Nie ma tłumów. A przynajmniej nie takich, jakich mogłabym oczekiwać. Nie mam zatem problemów z wybraniem sobie dogodnego punktu widokowego.

    

Spaceruję wzdłuż głównej arterii miasta, przyglądam się gromadzącym się ludziom. Garstka funkcjonariuszy policji pilnuje porządku. Sprzedawcy flag i kapeluszy w narodowych barwach wyspy, przemieszczają się z miejsca na miejsce, usiłując sprzedać jak najwięcej swojego towaru. Część ludzi odmawia. Na zakup decydują się główni ci z małymi dziećmi. Następuje wymiana: pieniądze lądują w kieszeni sprzedawcy, a w rękach uśmiechniętych dzieci pojawiają się zielono-biało-pomarańczowe flagi. Trzy kolory w sposób dobitny ilustrujący ten kraj. Zielony to kolor katolików, a pomarańczowy protestantów. Biały ma odzwierciedlać pokój między nimi. Pokój, z którym różnie bywa. Nie od dziś wiadomo, że katolicy i protestanci stanowią zwaśnioną grupę. To tak, jakby postawić naprzeciwko siebie bojówki Cracovii i Wisły Kraków i nakazać im kochać się i szanować. 

    

Parada rozpoczyna się z - charakterystycznym już dla Irlandczyków - opóźnieniem. W tym wypadku piętnastominutowym. Pochód grup kolejnych uczestników parady odbywa się płynnie. Tradycyjnie już są zespoły muzyczne grające na różnych instrumentach, a także przebierańcy wszelkiego autoramentu. Mniej i bardziej pomysłowe kostiumy. Nie może oczywiście zabraknąć pokazu pojazdów typu vintage, jak również tych nowoczesnych. Krótko mówiąc: nihil novi. Nic, czego już wcześniej nie widziałam. Nic, co mogłoby mnie zaskoczyć.

   

Kiedy kończą się pokazy przebierańców, a w pochodzie zaczyna pojawiać się coraz więcej mało interesujących samochodów reklamujących poszczególne firmy, wiem, że czas się zbierać. Koniec parady jest już bliski. Na niebie pojawiają się szare chmury i jest ryzyko, że ludzie zaraz rozpierzchną: jeśli nie z powodu dobiegającej końca parady, to na pewno z powodu deszczu.


    


Miasto numer 2. Podobne pod względem populacji do miasta numer 1, ale chyba bardziej prężne. Chyba, bo kiedy mijam po drodze opuszczone domy zaczynam w to wątpić. Stawiam się praktycznie w ostatniej minucie przed godziną rozpoczęcia parady. Już w pierwszej chwili uderza mnie brak tłumów. Mam wrażenie, że jest tu mniej widzów niż w poprzednim mieście. Zaczynam się zastanawiać, czy aby nie zmieniono godziny rozpoczęcia parady.

  

Wszystko przedstawia się jakoś tak bezpłciowo i nijako. Nie wiem, może jestem dzisiaj niezbyt wrażliwa na bodźce, ale nie wyczuwam tu żadnej atmosfery zabawy. Gdzie słynny irlandzki craick, gdzie nie mniej popularne céili? A przepraszam, po chwili dobiegają do mnie energetyczne dźwięki "Whiskey In The Jar". Nogi zaczynają mi automatycznie podrygiwać, a ciało przebiegają miłe dreszcze. Gdyby nie ta i kilka innych nastrojowych piosenek, atmosfera byłaby tutaj tak sztywna jak ciało nieboszczyka.

  

Kiedy mija piętnaście minut, a początku parady nie widać, zaczynam się niecierpliwić. Po kolejnych piętnastu chyba nawet wizyta w pubie i whiskey in the jar nie jest w stanie ugłaskać mojego rosnącego zdenerwowania.


    


Pochód rozpoczyna się po półgodzinnym opóźnieniu i po kilku minutach, które przeleciały w tempie błyskawicy, nie dzieje się nic. Dosłownie NIC. Nie pojawia się żadna inna grupa uczestników. Nic nawet nie wskazuje na to, że się pojawi. Następuje konsternacja, a dobiegające mnie z tyłu słowa pewnego Irlandczyka: "To chyba już koniec. Z roku na rok jest coraz gorzej...", stanowią dla mnie klucz do zagadki pod tytułem "dlaczego tak mało tutaj widzów?".

   

Mija cała wieczność zanim pojawia się następna grupka uczestników. Po niej znów następuje przerwa. Luka w pochodzie. Zimny wiatr nie ułatwia sprawy. Sprawia, że czas wyczekiwania rozciąga się niczym guma do żucia, a na twarzach widzów można dopatrzeć się oznak znużenia.

 

Jestem rozczarowana nie tylko organizacją tej parady, lecz przede wszystkim brakiem kreatywności i zaangażowania. Pochód jest mało ciekawy, zdecydowanie więcej tu grup ukierunkowanych na reklamę, niż dowcipnych i pomysłowych przebierańców. Boooring, chciałoby się rzec.


    


Podsumowanie: parada w mieście numer 1 zdecydowanie lepsza niż para-parada w mieście numer 2. Żenujący poziom organizacji w tym drugim przypadku. W obydwu natomiast przydałoby się zdecydowanie więcej kreatywności i świeżego powiewu inwencji twórczej. Całość miała zapaszek odgrzewanych starych kotletów. Część grup zaprezentowała to samo, co w minionym roku.


  

 

Rozczarowała mnie też nieco postawa samych Irlandczyków. Święto Patryka to święto zielonego koloru i tej barwy właśnie mi brakowało w strojach tubylców. O ile uczestników parady można nazwać barwnymi, o tyle widzowie pozostali na ich tle szarzy i bezbarwni. Tylko jednostki wyróżniały się pięknymi strojami. I dzieci. Niestety zdecydowana większość  widzów nie miała na sobie nawet jednego, małego akcentu zieleni.  To z kolei sprawiło, że w mojej głowie zrodziło się pewne pytanie: gdzie podział się słynny irlandzki luz?

    

Wniosek: jeśli się bawić na paradzie to tylko w Dublinie?