wtorek, 18 marca 2014

Po paradzie świętego Patryka



Długo zastanawiałam się, czy wybrać się na tegoroczną paradę z okazji obchodów Dnia św. Patryka, w narzeczu tubylców poufale Paddym zwanym. Jeśli wierzyć legendom, święty oddał wielką zasługę wyspie wyganiając z niej węże, i chociażby za to wypadałoby wychylić kufelek piwa ku jego pamięci. Czciłabym go ochoczo do końca swego marnego żywota, gdyby w czasie robienia czystek święty pozbył się nie tylko węży, lecz także kleszczy i komarów. Ale święty też człowiek – może mocy mu zabrakło, może pamięć go zawiodła, a może zwyczajnie Paddy był bardziej łaskawy ode mnie i w jego systematyce organizmów kleszcze i komary nie podchodziły pod szatańskie stworzenia?




Wracając jednak do rzeczy – gdyby ktoś zastanawiał się, z czego wynikały moje rozterki, już śpieszę z odpowiedzią. Nie z braku chęci, nie z braku czasu, lecz po prostu z obaw. Bowiem ciągle miałam w pamięci rozczarowanie oglądanymi w latach poprzednich pochodami, które czasami okazywały się nie tylko mało innowacyjne, niezbyt ciekawe, lecz przede wszystkim potwornie źle zorganizowane. Na niepunktualność i trwonienie cennego czasu innych rzadko łaskawie przymykam oko.




Ostatecznie wykoncypowałam sobie, że decyzję pozostawię losowi. Jeśli ześle mi przyzwoitą pogodę, to łaskawie wychylę z domu swoje cztery litery, rozleniwione długim, trzydniowym weekendem, a może przy okazji uniknę dzięki temu płaskodupia wywołanego nadmiernym siedzeniem przed komputerem.





Przed godziną zero warunki atmosferyczne zdecydowanie zaliczały się do tych przyzwoitych. W powietrzu nie latały powyrywane dęby, wiatr głowy nie urywał, nie było zatem obawy, że po wyciągnięciu ręki z aparatem, stracę jedno i/albo drugie. Upewniłam się tylko, że mam na sobie spodnie wyjściowe, aby zawczasu zapobiec żenującej sytuacji, która miała miejsce przedwczoraj, kiedy to wybierając się do kina, radośnie zapakowałam się do auta, po czym ze zdziwieniem stwierdziłam, że mam na sobie… dresy. Do eleganckiego płaszcza, kardiganu, niesportowych butów i rozpuszczonych włosów. Wiejska trendsetterka pełną gębą.  Oh fuck! – tylko tak można było podsumować to, co zrobiłam. A za swoją głupotę – a może niewinne początki Alzheimera? – przypłaciłam siedzeniem w kinie w trzecim rzędzie.






Na paradzie miałam więcej szczęścia, choć moja początkowa miejscówka wskazywała na to, że zdjęcia będę mieć do kitu. Przy czym warto zauważyć, że w tym stwierdzeniu „do kitu” jest zawoalowanym eufemizmem. Nie twierdzę, że to, co Wam dzisiaj pokażę, nie jest do kitu, ale wierzcie mi, mogło być naprawdę gorzej.






Było nawet barwnie i lepiej niż poprzednim razem, ale ta parada nie zrewolucjonizowała mojego życia. Zatem nadal twierdzę, że z przyglądaniem się małomiasteczkowym pochodom jest jak z oglądaniem filmów ze Stevenem Seagalem – jeśli widziało się jeden, to obejrzało się już wszystkie.