środa, 14 maja 2014

Szwajcaria, odcinek 9: Welcome to Zurich


Kurczę, podoba mi się tutaj! – powiedziałam w zasadzie sama do siebie już po kilkunastu minutach oglądania miasta zza samochodowej szyby. Zlokalizowanie naszego hotelu wcale nie było trudnym zadaniem. Po pierwsze dlatego, że znajdował się w samym centrum. Po drugie – prowadziła nas do niego zabrana z Irlandii nawigacja, co okazało się później doskonałym posunięciem. Przemierzanie szwajcarskich autostrad bez GPS-a byłoby o wiele trudniejsze. Z nawigacją było samą przyjemnością, mimo że trzeba było się ostro pilnować, by nie przekroczyć przepisowych 120 km/h.




To, co zobaczyłam po raz pierwszy w niedzielny wieczór, bardzo przyjemnie mnie zaskoczyło. Zurych to największe miasto boskiej Szwajcarii, liczące sobie około 400 tysięcy mieszkańców. Czasami przylepia mu się etykietkę nudnego i sztywnego. No bo jakie może być centrum szwajcarskiej finansjery, gdzie znajdują się najważniejsze instytucje i największe banki? Z pewnością miastem obrzydliwie nadzianych elegancików, ludzi wyniosłych, tak spiętych i sztywnych, że z powodzeniem wyjęliby tyłkiem korek z butelki.




Nie traktowałam poważnie tego stereotypu. Nie jestem jednak miłośniczką metropolii i betonowych dżungli. Podświadomie bałam się, że zobaczę szare, przemysłowe i nijakie miasto, które w żaden sposób nie będzie w stanie do mnie przemówić. A tymczasem podobało mi się tu. Od pierwszego momentu. Od chwili, kiedy zobaczyłam Stare Miasto, przepływającą rzekę Limmat z zabytkami rozstawionymi po obydwu jej stronach. Od chwili, kiedy w końcu znaleźliśmy parking podziemny, a spotkany tam młody mężczyzna zaczepił mnie i stwierdził, że nie ma potrzeby dźwigania walizki, bo tu jest winda. Wielkie dzięki, ale obejdzie się bez niej. Pomimo odmowy nieznajomy chwilę później znów był w gotowości, by podzielić się dobrymi radami, widząc naszą dwójkę stojącą przed automatem wydającym bilety i analizującą, ile nas będzie kosztować przyjemność pozostawienia auta na tym parkingu. Wiecie, tu wiele parkingów jest darmowych od wieczornych godzin, nie musicie płacić – stwierdził mężczyzna, który jak na mój gust nie wyglądał na rodowitego Szwajcara, ale z pewnością miał wiele z Matki Teresy. Zaimponowała mi i spodobała mi się jego chęć pomocy, ale i tym razem musiałam podziękować.




Na Toyotę Yaris wypożyczoną z Hertza dmuchaliśmy i chuchaliśmy bardziej niż na własnego Rollsa chwilowo porzuconego na dublińskim parkingu. Przez wszystkie dni dobrze nam służyła i nie nabawiła się ani jednej rysy. Jasne, że moglibyśmy zostawić ją na noc na ulicy – zresztą już byliśmy wcześniej do tego zmuszeni, kiedy zarezerwowane przez nas hotele w centrum szwajcarskich miasteczek nie dysponowały własnym parkingiem. To był jednak ostatni dzień naszej współpracy z tym samochodzikiem i koniecznie chcieliśmy oddać go w ręce Hertza w nienaruszonym stanie. A wiadomo, że los bywa podły i lubi płatać niezbyt śmieszne figle. Po co komu szok z samego rana: opuszczamy hotel, idziemy oddać auto, a tam zastajemy tylko puste miejsce parkingowe. Albo wgniecioną karoserię. A bo tak się złożyło, że jakiś podchmielony rozrywkowniś akurat czuł nieodpartą ochotę zarysowania komuś auta. No, thanks. Wolałam uszczuplić portfel o te prawie 30 franków szwajcarskich. Urlop zaczął nam się cudnie i w założeniu tak miał się skończyć.




Niederdorf, gdzie znajdował się nasz hotel, okazało się być gwarną sceną nocnego życia. Ładny brukowany placyk tętnił życiem, mimo że pora była dość późna. Jak w ulu – pomyślałam sobie otwierając okno na oścież i patrząc na to, co dzieje się na placu. Stoły w restauracjach już dawno były pozajmowane i wcale nie świeciły pustkami. Niejeden dietetyk osiwiałby patrząc nie tylko na wysokokaloryczne dania spożywane przez klientów, lecz także na tarczę zegarka. Wokół roznosił się specyficzny zapach serwowanego fondue i innych, bliżej niezidentyfikowanych potraw.





Nocny spacer po okolicy szybko ujawnił brutalną prawdę. Kiedy po raz kolejny minęłam night-club i przypadkowo znalazłam się przed wejściem do kina dla erotomanów, szybko dotarło do mnie, że to okolica obfitująca nie tylko w restauracje, bary, sklepiki i antykwariaty, lecz także mała „Sodomia i Gomoria”. Z plakatów spoglądały na mnie wyuzdane panienki z minami, które w zamierzeniu zapewne miały być niezwykle kuszące, a niejednokrotnie kojarzyły się z ostrą postacią zaparcia, na jaką zapewne cierpiały sfotografowane kobiety.




Zurych jest właśnie taki – nowoczesny, liberalny, wyzwolony. Kosmopolityczny. Nie ma nic z zaściankowości. Dobrze poczują się w nim ci, którzy szukają nie tylko uciech dla kubków smakowych, dla oczu, lecz przede wszystkim uciech cielesnych. Prostytucja jest w Szwajcarii legalna, a klubów, w których można popatrzeć na roznegliżowane panienki, nie brakuje. Można też dotknąć, jeśli samo patrzenie nie wystarczy. Oczywiście za odpowiednią cenę. Panie uprawiające najstarszy zawód świata spotkać można nie tylko w burdelach, lecz czasami w niektórych stronach miasta.




Dlatego Zurych jest miastem dla wszystkich. Zapewne na dłuższą metę nie każdy czułby się w nim jak ryba w wodzie, ale na krótki pobyt jest to całkiem dobre miejsce. Miasto oferuje wiele atrakcji: od kilkudziesięciu muzeów, poprzez ciekawe zabytki, relaks wodny, bogate życie nocne i kulturowe. Zakupoholicy z wypchanym portfelem będą wniebowzięci. Bahnhofstrasse, najsłynniejsza ulica handlowa, gdzie znajdują się eleganckie i drogie sklepy przywodzi na myśl oazę zakupów w Mediolanie i Paryżu. James Joyce stwierdził niegdyś, że spokojnie mógłby zjeść zupę prosto z tej ulicy i nie potrzebowałby do tego talerza. Starówka w istocie jest czysta, a to kolejny atut miasta.